Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

|12| Kto zabił Jamesa Kidda

          Dziewczę o kasztanowatych włosach i żółciutkiej sukience przedzierało się przez gęstą dżunglę. Dotarła na niewielką polankę zlokalizowaną na skarpie porośniętej trawą, na której wylegiwał się pewien blondyn. 

          — Ahoy, Mab, jak tam życie? — Rzucił. Pomimo zamkniętych oczu dobrze wiedział, że to akurat była ona. Jamesa by nie usłyszał, dopóki ten nie znalazłby się naprawdę blisko.

          — Muszę ci coś wyznać.

          Na te niezwykłe słowa Edward postanowił podnieść się do pozycji siedzącej. Nie ukrywał zaskoczenia na widok Mab w tak ładnej kreacji. Ostatnio nosiła tylko spodnie, więc miło było przypomnieć sobie o tych jej słodkich sukieneczkach.

          — Zakochałam się w Jamesie Kiddzie — oznajmiła z dużym uśmiechem i rumieńcem na policzkach.

          Umysł Edwarda zaczął pracować na wysokich obrotach. W końcu instynkt przewyższył wszelkie analizy. Mężczyzna wybuchnął krótkim śmiechem, przez co Mab zaczęła przypominać zwiędniętego kwiatka.

          — Gdybym wiedział, że gustujesz w typie chuderlaka, nie zawracałbym panience głowy swoją osobą.

          Mab zacisnęła wargi.

          — Żartuję, żartuję! Właściwie... może przemyślisz obiekt swoich westchnień i przyjdziesz do mnie wieczorem?

          Swoją wypowiedź podsumował mrugnięciem okiem.

          — Nie bądź nieczuły, Edwardzie. Liczyłam na twoją pomoc. Znasz Jamesa dłużej niż ja i rozmawiacie na inne tematy. Możliwe, że wiesz, co lubi w kobietach.

           — Czasem do jakiejś zagada, ale to raczej w formie sportu. Wydaje mi się też, że nie gustuje w dziwkach, ale nie mam pojęcia co robi wtedy, kiedy mnie nie ma w pobliżu.

          Mab westchnęła przysiadając się obok.

          — Mam wrażenie, że unika zaangażowania emocjonalnego tylko z powodu swojego zajęcia.

          — Aye, bardzo poważnie traktuje ten klan przebierańców.

          — Kiedy popłynął do Nassau podczas mojego pobytu tutaj, było mi bardzo ciężko. Ale może gdybym wiedziała, że to do mnie wraca, byłoby mi lżej... W końcu wiele kobiet ślubowało marynarzom ruszającym na wielomiesięczne rejsy. A kto wie, może sama nauczyłabym się w końcu walczyć. Wtedy mogłabym mu towarzyszyć.

          Edward uśmiechnął się tylko pobłażliwie.

          — Rozmawiałaś z nim o tym, co czujesz?

          — Kiedy opowiadał mi o Bractwie wspomniał, że Asasyni nie powinni angażować się emocjonalnie. Credo jest najważniejsze.

          — Gadka szmatka. Jestem ciekaw ilu z nich ściągnęło kaptur, kiedy trafiło na właściwą osobę — powiedział Edward mając na celu wyśmianie Bractwa, lecz niechcący rozbudził tym w Mab wielkie nadzieje. — James i tak nie nosi ich szmat nawet tutaj, więc niech nie gada o tych śmiesznych zasadach.

          — Za to ty nosisz...

          Mab nie wiedziała jakim cudem wcześniej nie dostrzegła symboli Bractwa na jego stroju. Może dlatego, że poznała je dopiero w Tulum.

          — Ano. Kiedyś zdobyłem i się przyzwyczaiłem. Całkiem wygodne to jest, nie wspominając już o tym. — Z uśmiechem satysfakcji wysunął ukryte ostrze z nadgarstka.

          — Schowaj je.

          Edward zaśmiał się spełniając jednak życzenie dziewczyny. Po chwili jego twarz zastygła w wyrazie powagi.

          — A może... Mab... Tak sobie myślę... Może James po prostu boi się, że jak będziecie się obściskiwać to mu się coś wysunie? — Tu znowu zaprezentował ostrze.

          — Jesteś okropny!

          Edward nie okazał się ani trochę pomocny. Na szczęście, po obiedzie udało się jej pobyć sam na sam z Jamesem. Głupkowata rozmowa z Kenway'em nie zmąciła zamiarów dziewczyny. Słowa krążące po jej głowie musiały w końcu paść. Czuła w sobie niezwykłą lekkość i wolna była od wszelkiego onieśmielenia. Odpoczywali chwilę, rozkoszując się ciszą tak obcą w obozie Asasynów, czy na statkach. Mab już chciała zabrać głos, gdy to James odezwał się pierwszy.

          — Zapomniałem spytać — cóż dziś za okazja, że widzę cię w sukience? To kolejny wyraz buntu przeciw wszelkim aktywnościom fizycznym, czy chcesz już wracać do domu?

          — Nie zgadłeś. Związane jest to z tym, że muszę ci o czymś powiedzieć.

          James spiął się, jakby dobrze wiedział, co zaraz nastąpi.

          — Bardzo szanuję zasady twojego Bractwa oraz naszą umowę. Jednak nie jest to w stanie zdusić moich uczuć względem ciebie. Uznałam, że zrobię uczciwie, jeśli ci o tym powiem. Zrób z tą wiedzą co uznasz za stosowne.

          Dziewczyna zamilkła. Jej policzki były zaróżowione, zaś na ustach znajdował się lekki uśmiech. Przeceniła swoją odwagę, wbijając spojrzenie w czubek trzewików zamiast obserwując jak James kiwa głową z niedowierzaniem w reakcji na te słowa.

          — Jesteś głupia, Mab. Wiesz? Po prostu udam, że tego nie słyszałem.

          Wstał i poszedł w głąb lasu. Zaczął żałować, że zdradził Jones i Kenway'owi lokalizację swojej samotni. Na szczęście w Tulum było wiele miejsc, w których mógłby się przed nimi schować. James lubił Mab. Słodką i niewinną Mab. Jednak teraz niezmiernie irytował go sposób, w jaki na niego spoglądała. Czuł się, jakby posyłanie rozmarzonych spojrzeń było jedyną rzeczą, jaką Beatrice jej nauczyła. Chcąc dać upust swojemu rozdrażnieniu, udał się do blondynki. Jak zwykle przebywała na polu treningowym.

          — Odpowiedz — czemu nawtykałaś Mab jakichś romantycznych bzdur do głowy?

          — Oh?

          — Nie udawaj, że to nie twoja wina!

          — Kochanie, ale ja tylko uświadomiłam ją, że nie należy tłumić w sobie niektórych uczuć.

          — Czy uczysz tego też wszystkich nowicjuszy?

          — James, zrozum. Mab jest naprawdę cudownym stworzeniem. Uważam, że nie powinieneś odrzucać tej szansy. My, Asasyni, mamy naprawdę niewiele okazji na poznanie kogoś, z kim możemy dzielić się swoim życiem...

          — To może sama opuściłabyś Tulum i sobie kogoś takiego znalazła?

          Podbródek kobiety zadrżał.

          — Dobrze wiesz, że...

          — Że co? Że nikt nie jest taki jak Charles? Daj spokój, Beatrice! Kiedy to było? Dwadzieścia lat temu? Nie ty jedyna straciłaś kogoś bliskiego! Przestań w końcu wtrącać się w życie innych!

          James odszedł bez słowa czując, że ta rozmowa jeszcze bardziej zniszczyła mu nastrój. Poszedł nad urwisko, licząc na to, że nie spotka tam nikogo. Po drodze zebrał kilka patyków, które postanowił posmagać swoim ostrzem. Siedząc tuż na skraju skarpy, z nogami zwieszonymi w dół, niespiesznymi ruchami ostrzył końcówki kijków. Zawsze go to uspokajało. Kiedy skończył i zaczął wrzucać je pojedynczo do wody, na polanie zjawił się Edward.

          — Mab jest dzisiaj przerażająca — powiedział blondyn przysiadając się do niego.

          — Aye.

          — Próbowałem skupić jej uwagę na sobie, ale chyba jestem już u niej przegrany... Myślałeś, żeby odstawić ją do domu?

          — Nie tak się umawialiśmy... ale aye, przez niemal połowę dnia rozważałem wyruszenie do Charlesfort.

          — Z tego co wiem to umawialiście się też, żeby nie zaczęła świrować.

          James wzruszył ramionami.

          — Oboje wiemy, że to nie jej wina. Sam powinienem był to inaczej rozegrać i ostudzić jej zapał, ale przez tą sprawę z Templariuszami, nie mam głowy do wymyślania kolejnych genialnych planów.

          — Może uciekniesz z Kawką na jakiś czas, a ja jej wmówię, że nie żyjesz?

          — Nie, to zagrywki w stylu mojego ojca. — Kidd parsknął śmiechem.

          — Chcesz mi powiedzieć, że zaaranżował swoje ścięcie uciekając przed jakąś fanatyczką?

          — Nie, chciał tylko zakończyć karierę w Indiach Zachodnich w wielkim stylu... chociaż kto go tam wie.

          Siedzieli chwilę w ciszy przerywanej falami uderzającymi o ląd. W końcu Edward znowu zabrał głos.

          — Tak sobie myślę... Zastanawiałeś się kiedyś, czy mógłbyś poczuć coś do Mab?

          — Oszalałeś?

          — Nie! Przecież to nie jest niemożliwe.

          — Eh... Tu nie do końca chodzi konkretnie o Mab. Po prostu... lepiej mi samemu. Nie jestem typem człowieka, który się angażuje w tego typu relacje.

〈《☠》〉

          Pobyt w Tulum boleśnie zbliżał się do końca. Czytając list od rodziny, Mab chciała znaleźć się w domu jak najszybciej, lecz krótko po oderwaniu wzroku od tekstu, w jej sercu pojawiało się odwrotne uczucie. Chciała pozostać w Indiach Zachodnich jak najdłużej. Nie wyobrażała sobie rozstania z Jamesem w takiej chwili. Postanowiła odzyskać jego szczerą przyjaźń, ale najpierw chciała po raz ostatni spróbować zdobyć jego serce.

          Przywdziała spodnie i luźną koszulę, zaś włosy związała ciasno z tyłu głowy, co zdecydowanie dodało jej kilka lat. Porzucając ostatnie wątpliwości, wyszła na poszukiwania Kidda. Wcale nie zdziwiło ją to, że znalazła go na polanie nad urwiskiem. Podeszła do niego bez słowa, on zaś zmierzył ją nieufnym spojrzeniem.

          — Znudziły ci się te podchody?

          — Wybacz mi to wszystko... Pierwszy raz odczułam coś takiego i naprawdę trudno mi sobie z tym poradzić. — Usiadła obok niego. — Proszę, spróbuj zrozumieć moją sytuację. Dziewczyna, która poznaje chłopaka w podobnym do siebie wieku. Znajdują nić porozumienia, a nawet łączy ich tajemnica. A potem on jeszcze kilkukrotnie ratuje jej życie.

          — Tak... Trochę też w tym mojej winy.

          — W żadnym wypadku nie poczuwaj za to odpowiedzialności. — Mab położyła swoją dłoń na jego, lecz strącił ją.

          — Nie rób tak. I... nie masz pojęcia, jak bardzo jest mi z tym źle, że o pewnych rzeczach nie powiedziałem ci wcześniej. Nie sądziłem, że nasza znajomość się tak potoczy. Masz dwadzieścia jeden lat i nie masz męża. Nie zdziwiłbym się, gdyby nazywali cię w Charlesfort starą panną. Nie miałem pojęcia, że nagle rozbudzę w tobie ochotę na romanse.

          Mab zmarszczyła lekko brwi w oburzeniu.

          — Wszyscy chłopcy w moim wieku z Charlesfort są w jakimś stopniu ze mną spokrewnieni, a każdy Francuz z Port Royal przypomina mi kapitana Collie. Jak wyobrażasz sobie znalezienie męża w takim towarzystwie? To nie tak, że nie chciałam! Niestety rodzice nigdy nie proponowali mi podróży, żebym zdobyła okazję na poznanie kogoś, a sama nie śmiałam im tego sugerować... Po jakimś czasie stwierdziłam, że po prostu taki jest mój los i może jeśli Anglicy zajmą Nową Szkocję, to coś się zmieni...

          — Dlatego tak chętnie pognałaś do Republiki Piratów z niejasną misją od ojca?

          — Nie jestem pewna, czy o tym wtedy myślałam... Wtedy chciałam raczej poznać nowe miejsca na świecie.

          — Ale za to mariaż był ci już bardzo na rękę?

          — Nie ukrywam, że w tym przypadku bardziej zabolał mnie sposób przekazania informacji o tym, niż zmuszenie do małżeństwa.

          — Rozumiem. Przykro mi, ale niestety po raz kolejny będziesz musiała przetrawić szokujące wieści...

          Jones czekała na dalsze jego słowa, on jednak ściągnął czerwoną bandanę, a następnie rozpuścił włosy. Brązowe fale ułożyły się gęsto na jego ramionach. Zwrócił wzrok ku dziewczynie, która wpatrywała się w niego nic nie rozumiejąc.

          — Przyjrzyj się mi i nie każ mi mówić pewnych rzeczy na głos.

          — Chodzi o twoją chorobę? Muszę przyznać, że lepiej było ci w poprzednim uczesaniu, ale... James, podobasz mi się taki, jaki jesteś.

          Uśmiechnęła się delikatnie, a jej dłoń znów ruszyła w jego kierunku, tym razem ku jego twarzy. Niestety, nim zdążyła go dotknąć, odtrącił ją.

          — Przestań! Naprawdę wyglądam ci na kogoś, kto gustuje w kobietach?

          Mab zamrugała kilka razy, zupełnie zbita z tropu.

          — A nie? Ale... jak to?

          — I nie ma żadnej choroby powodującej mój zanik męskości... Ja po prostu nie jestem mężczyzną.

          Dziewczyna czuła, jak coś paskudnego dzieje się teraz w jej wnętrzu. Wpatrywała się w jego twarz, dopóki gromadzące się łzy nie przesłoniły jej widoczności.

          — Nie rozumiem... 

          James odsłonił szeroki kołnierz swojej koszuli ukazując dekolt, a następnie rozsunął ubranie bardziej ukazując skromną bieliznę okrywającą niewielki, lecz zdecydowanie damski biust. Na ten widok Mab pobladła i zaczęła odsuwać się, aż w końcu wstała.

          — Dlaczego? — Spytała cicho. — Jak mogłaś mi to zrobić?

          Jones czuła, że traci grunt pod stopami. Duszność, jaka wdarła się w jej płuca była gorsza od wszystkiego, co do tej pory przeżyła w ciągu ostatniego roku. Nie mogła dłużej stać — miała wrażenie, że zaraz upadnie. Ruszyła więc biegiem w las, nie zwracając uwagi na obrany kierunek. 

          — Ja chyba nie wypadłem tak dramatycznie poznając prawdę, co nie? — rzekł Edward stojący niezauważenie przez ten cały czas w cieniu drzew.

          — Zamknij się. I znajdź ją, nim sobie coś zrobi. Pobiegła wzdłuż urwiska.

          Kobieta przykryła z powrotem swój dekolt i sięgnęła po bandanę leżącą na trawie.

          Kenway nie zdążył się rozpędzić, gdyż natrafił na Mab już u stóp pagórka. Płakała oparta o powalony pień tuż przy urwisku. Edward miał przed sobą prawdziwą próbę empatii. Niepewnie przykucnął obok niej chcąc tylko zwrócić na siebie uwagę.

          — Czemu to się stało? — Spytała po chwili.

          — Wybacz, że nie dawałem ci jaśniej do zrozumienia, że James nigdy nie odwzajemni twojego uczucia...

          — Nic nie rozumiesz! Tu nie chodzi o uczucia! Jak może być mowa o uczuciach kogoś, kto nigdy nie istniał? Równie dobrze mogłabym kochać się w postaci z książki!

          Edward milczał. Zupełnie nie wiedział, co można było powiedzieć w tej sytuacji. Dziewczyna ocierała łzy w rękawy, które i tak już były całe mokre. Nawet mu było jej żal. Przypomniał sobie dzień, w którym James pokazał dziewczynie polanę nad urwiskiem. Wyglądała wtedy, jakby dopiero co płakała, lecz nowe miejsce rozweseliło ją. Czyżby więc rozwiązaniem było po prostu oderwanie jej od dalszego pogrążania się w rozpaczy? Wyciągnął swoje szable i jedną z nich wbił przed Mab.

          — Wyzywam cię na pojedynek! Rewanż za spanie w bocianim gnieździe!

          Przez twarz dziewczyny przebiegło niezrozumienie. Wpatrywała się chwilę w miecz i po otarciu kolejnej porcji łez, zdecydowała się złapać za broń. Cóż lepszego mogła teraz zrobić? Podniosła się, wsparta na szabli, zaś Edward przyjął niezwykle wymyślną pozycję bojową.

          Trzymając miecz dwoma rękoma, Mab wymierzyła kilka nieudolnych ciosów, które Kenway parował, jakby to były najpotężniejsze ataki, jakie kiedykolwiek przyjął. Przez chwilę go to bawiło, ale szybko zaczął dawać dziewczynie konkretne wskazówki dotyczące walki. Kilka razy zapomniał się i uderzył za mocno, przez co dziewczyna ze strachu upuszczała swoją broń, ale na szczęście do poważnych uszkodzeń nie doszło. Popisywał się jak tylko mógł, opowiadając o swoich najciekawszych walkach, co całkiem podobało się Mab, a co najważniejsze, oderwało ją od złamanego serca.

          W końcu ich zabawa została przerwana przez przybycie pewnej osoby. Kenway spojrzał na Kidda, wyglądającego znów jak mężczyzna. Jones nie mogła się na to zdobyć.

          — Mab. Ja, James Kidd, wzywam ciebie do walki. Pomścij swoje uczucia. Chociaż tyle jestem ci winien.

          Wyciągnął swój miecz po raz ostatni, Edward odsunął się, zaś Mab stała w bezruchu, ściskając szpadę Kenway'a w dłoni. Dopiero kiedy chłopak wymierzył ostrzem w szyję dziewczyny, ta uniosła broń w kontrataku. Więcej razy nie musiał atakować. Wraz z nową porcją łez, Mab uderzała w niego swoją szpadą raz za razem. Całe swoje rozczarowanie, wstyd i ból wlewała w każdy kolejny cios. Chciała zniszczyć wszystkie wspomnienia z nim związane. Każdą chwilę wspólnie spędzoną. Każdą myśl mu poświęconą. Każde spojrzenie. Każdy dotyk. Wszelkie uczucia. Niszcząc to wszystko doprowadzała do końca całej jego osoby. Kiedy zdała sobie z tego sprawę, zatrzymała się. James stał tuż nad krawędzią. Od dziewczyny dzieliły go tylko centymetry.

          — Czemu przestałaś? — Spytał rozkładając ręce. — Nie chcesz puścić mnie w otchłań niepamięci?

          — To nie ja ciebie zabiłam, James

          Kidd patrzył, jak dziewczyna upuszcza miecz. Nie tego chciał. Przewidywał u niej pragnienie zemsty za bolesne kłamstwo. Jej pogrążona w rozpaczy twarz i wypowiedziane przed chwilą słowa wyraźnie mówiły, że się mylił.

          — Masz rację, Mab. Nie uczynisz tego... Bo to zostało już zrobione. Przeze mnie.

          Schował szablę i delikatnie chwycił w dłonie zapłakaną twarz dziewczyny. Złożył delikatny pocałunek na jej czole, a po chwili zawahania, musnął również wargami jej usta.

          — Będę zawsze przy tobie, Mab. Nawet gdy pochłonie mnie morze.

          Jones przez łzy patrzyła jak znika jej z oczu w objęcia fal. Nieprzytomnie odsunęła się od urwiska, czując zaplątaną w dłonie czerwoną chustę.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro