|1| Intruzi
W Nassau, niewielkiej miejscowości na Bahamach, nastał kolejny piękny ranek. Słońce odbijało się od złotego piasku, zaś zapach morskiej bryzy dodawał energii. Siedzący na rosnącej niemal poziomo palmie szatyn spoglądał na pobliską tawernę. Budziła się do życia już przed południem, gdyż w Nassau nie istniało coś takiego jak nieodpowiednia pora na rum. Tawerny były sercem tej mieściny, chociaż mogło się wydawać, że na tytuł ten bardziej zasługuje wybrzeże wypełnione najróżniejszymi statkami. Żaden z nich nie został zdobyty w uczciwy sposób, tak jak żadna z przebywających tu osób nie miała nigdy czystego sumienia.
Jeden ze statków wzbudził szczególną uwagę szatyna. Bandera — piracka, lecz reszta okrętu zdecydowanie nietutejsza. Zbudowany z drewna o chłodnym, szarawym odcieniu, którego na próżno szukać na karaibskich wyspach; styl konstrukcji odbiegał od tych, do jakich można było się przyzwyczaić w tych rejonach. Niepokój budził również fakt, że odkąd Nassau ogłosiło się Piracką Republiką, nikt obcy nie zapuszczał się w te okolice. Skoro więc chłopak nie znał tego statku, albo ktoś z jego znajomych zdobył tak cudaczny okręt, albo to zwiastun problemów. Piraci mieli więcej wrogów niż sojuszników, trzeba więc było uważać na wszystko, co wzbudzało najmniejsze nawet podejrzenia.
Zeskoczywszy z drzewa, młodzieniec udał się w stronę swoich towarzyszy przy tawernie Starego Averego. Stawiał szybkie kroki w wysokich, skórzanych butach, sięgających mu aż za kolano. Od opuszczenia cienia minęło tylko kilka chwil, a jego brązowe włosy już zdążyły się nagrzać od bezlitosnych promieni słońca.
— James! Ahoy!
Chłopak zwrócił wzrok na witającego się z nim mężczyznę odpoczywającego na ławce przy tawernie. Wszedł na taras, splatając ręce na piersi. Rozbawienie malowało się na jego twarzy.
— Znowu nogi odmówiły ci posłuszeństwa przed powrotem na Kawkę? — spytał. Jego znajomy, jak z resztą wielu innych piratów, miewał problemy z nadużywaniem alkoholu, przez co czasami nie wracał na noc na swój statek.
— Żebyś wiedział!
Mężczyzna podniósł się powoli do pozycji siedzącej i zaspanym wzrokiem rozejrzał się wokół. Był o wiele lepiej zbudowany od Jamesa, lepiej ubrany, a ciężkie pistolety, które niespiesznie dopinał do pasa na torsie sugerowały, że także lepiej uzbrojony. Pirat przeczesał kosmyki w kolorze pszenicy do tyłu i spróbował związać je w swojego standardowego kucyka.
— Chyba czas coś przekąsić — dodał.
— Aye... Słuchaj, Kenway, nieznany statek zacumował w nocy w porcie. Wiesz coś na ten temat? — James oparł się o niski, drewniany płotek odgradzający teren tawerny od reszty Nassau. Uśmiech zniknął z jego twarzy, ustępując miejsce wyraźnemu zaniepokojeniu. Zacisnął wargi czekając na reakcję kolegi.
Edward Kenway ziewnął otwierając szeroko usta i przetarł oczy rozmazując na rękawie kohl, którym miał posmarowane powieki w celu ochrony przed słońcem. Ciemne obwódki wokół niesamowicie jasnych tęczówek i brwi blondyna sprawiały, że w porównaniu do reszty zazwyczaj ciemnowłosych piratów wyglądał jeszcze groźniej.
— Nie, ale wydaje mi się, że to chyba oni. — Kenway wskazał na nieznanych sobie ludzi siedzących przy stoliku ustawionym po drugiej stronie tawerny.
James odwrócił się. Zauważył postawnego, czarnoskórego mężczyznę, który w milczeniu spoglądał na swojego towarzysza jedzącego posiłek. Kidd przespacerował się wzdłuż płotu, aby lepiej ich obejrzeć, a po chwili zatrzymał się i uniósł brwi. Niższy intruz okazał się być kobietą. W dodatku bardzo młodą. Jej jasna karnacja mówiła sama za siebie — przebywała w Indiach Zachodnich od niedawna i raczej nie łączyły ją więzy krwi z czarnoskórym towarzyszem. Kasztanowate włosy miała ciasno spięte przy szyi, niemal zupełnie jak James, oraz ukryte pod skórzanym kapeluszem z szerokim rondem. Jej strój wyglądał, jakby dopiero wyszła od krawca. Wydawali się nie zdawać sprawy z nieskuteczności swojego "kamuflażu". Wzbudzili zainteresowanie nie tylko James'a i Edwarda. Siedzący nieopodal Calico Jack, znany mistrz picia rumu, jako pierwszy postanowił zagadać przybyszów.
— Dzień dobry. A co taka ładna panienka jak ty robi w takim paskudnym miejscu jak to? — rzucił siadając chwiejnie obok dziewczęcia. Poprawił bandanę zsuwającą się z czupryny niemal beżowych włosów i wygładził poplamioną kamizelkę. Z jego ust unosił się zapach rumu — bycie największym pijaczyną w całym Nassau zobowiązuje.
James nie mógł dostrzec wyrazu twarzy dziewczyny, ale jej czarnoskóry towarzysz był wyraźnie niezadowolony i gotowy do ewentualnego ataku. Edward uśmiechał się głupkowato licząc na jakąś awanturę.
— Dzień dobry, rety, po angielsku nie rozumiecie*? — dopytał Jack nie otrzymawszy odpowiedzi. — Jesteście piratami?
— W pewnym sensie — odpowiedziała dziewczyna, po czym wróciła do posiłku. James dostrzegł nikły uśmiech, który przepłynął po jej twarzy.
— Zawsze jesteś taka mało rozmowna? — Jack nie dawał za wygraną i kontynuował pogawędkę. Spróbował położyć rękę na drobnym ramieniu dziewczyny, lecz nie trafił. Piracka panienka drobnymi ruchami przesuwała się na ławce z daleka od niego. Pirat poczuł się spławiony, prychnął i ruszył w stronę baru zajmowanego przez swoich kolegów. James dołączył do niego.
Bar był jedynym zadaszonym miejscem w tawernie, zaś jego znaczenie podkreśliło metrowe podwyższenie, na którym stał. Składał się z drewnianej budki z prymitywną kuchnią oraz długiej lady ciągnącej się przez dłuższą ścianę. Idealnie zacienione miejsce zajmowane tylko przez najbardziej szanowanych obywateli Pirackiej Republiki Nassau.
— Czy ktoś z was wie, kim oni są? — spytał cicho James, zajmując miejsce na stołku.
— Chciałabym — mruknęła rudowłosa barmanka. — Mało mnie to obchodzi, póki płacą za strawę i nie robią burd.
— Widzieliście kogoś innego z ich statku? — ciągnął chłopak.
— Chyba zostali w porcie. Byłem tam, patrzyłem na ich statek, zwykły bryg handlowy, aczkolwiek nie wygląda aby wiele przeżył. Pewnie nowicjusze w fachu — odpowiedział jakiś ciemnowłosy pirat.
— A dziewczyna?
— Zakładniczka albo córka kapitana — wtrącił Edward odbierając butelkę rumu od barmanki. — Ale kto wie. Sława Nassau już dawno wyszła poza rejon Indii Zachodnich. Nic dziwnego, że mamy gości z daleka.
— Za grosz obycia nie ma ta młoda — westchnął Jack opierając się o płotek oddzielający platformę baru od reszty tawerny.
— A po co taka młoda dziewucha miałaby w ogóle chcieć spojrzeć na ciebie! — Edward wyśmiał przyjaciela. — Hej, James! — Tu pstryknął w koraliki zwisające z kosmyków włosów chłopaka. — Myślę, że ty powinieneś nawiązać z nią bliższą relację. Chyba jesteście w podobnym wieku.
Piraci stojący przy barze zaśmiali się. James zignorował go. Przyzwyczaił się do bycia obiektem żartów z powodu swego wieku, chociaż nie zdarzało się to też często, gdyż przez wzgląd na jego dokonania, darzyli go sporym szacunkiem.
— Powinniśmy z większą rozwagą przypatrywać się takim przybyszom — rzekł. — Musimy dowiedzieć się kim są i czego tu szukają. Nie podoba mi się, że...
Nim James skończył mówić, podszedł do nich Ed Thatch. Mężczyzna ubrany całkowicie na czarno, jedynie w pasie przewiązaną miał ciemnoczerwoną szarfę. Pod ogromnym kapeluszem chował ciemną czuprynę, jednak najważniejszy u niego był zarost. W końcu to znak firmowy Czarnobrodego.
— Panowie! Poznajcie moją nową przyjaciółkę! — oznajmił.
James odwrócił się i zastygł w bezruchu. Czarnobrody obejmował ramieniem dziewczę o kasztanowatych włosach, które z lekkim zakłopotaniem i nieśmiałym uśmiechem rzucała spojrzenie fiołkowych oczu na stojących przy barze piratów. Chłopak patrzył na nią spode łba. Pozwolił sobie również rzucić złowrogie spojrzenie samem Thatchowi. Oczywiście, że Czarnobrody nie widział zagrożenia w pojawiającej się znikąd dziewczynie — on nie czuł strachu przed niczym. Czasem kończyło się to zgubą, ale nie tyle dla niego, co dla jego towarzyszy. Kidd rozejrzał się też za czarnoskórym towarzyszem dziewczęcia, który wciąż siedział na swoim miejscu i nie spuszczał jej z oczu.
— Szanowna panna Marjory Keetes postanowiła zatrzymać się w naszej skromnej Republice, aby odpocząć po trudach, jakich zaznała na południu kontynentu.
Piraci z zapałem zaprosili ją do swego towarzystwa, podsuwając jedno z lepiej wyglądających krzeseł, jednak James nie mógł na to dłużej patrzeć na tych ignorantów i głupców. Zerwał się z miejsca.
— Idziesz ze mną. — Szarpnął Edwarda za ramię i wybył szybkim krokiem z tawerny. Blondyn bardzo niechętnie pobiegł za kolegą, rzucając ostatnie ciekawskie spojrzenie w stronę tajemniczej niewiasty.
〈《☠》〉
W Nassau to, co nazywano "portem", było zwykłym, lecz dość długim pomostem, przy którym cumowało tylko kilka statków. Należały one do tych ważniejszych kapitanów pirackich. Całą resztę zakotwiczono głębiej w wodzie, a dostawano się na nie szalupami rozłożonymi niemal na całej długości plaży. Obcy statek rzucał się więc tym bardziej w oczy, że śmiało zacumowano go przy pomoście. Wokół niego od czasu do czasu przechodził jakiś zaciekawiony pirat, ale to nie przeszkadzało Jamesowi zabrać się za oględziny. Ważne, żeby nikt z obcej załogi go nie widział, reszta nie miała znaczenia. Z resztą, innych w żadnym stopniu nie zdziwiłby widok jednego z założycieli Republiki Pirackiej wspinającego się na nieznany statek.
James z dużą zwinnością przesuwał się na tyły brygu wykorzystując wszelkie jego wypukłości. Kenway leniwie, ale równie skutecznie, poruszał się za szatynem. Wyjrzeli zza barierki na pokład. Paru żeglarzy kręciło się tam bez większego celu. Ich ubiór może i nie wzbudzał zastrzeżeń, lecz sami w sobie wyglądali zbyt "normalnie". Żadnych blizn, tatuaży, kolczyków, czy ekstrawaganckich fryzur. W dodatku, tylko kilku z nich miało jakieś szpady, luźno zwisające u boku.
— Przecież to atrapy! — syknął James. — Musimy to powiedzieć Thatchowi nim spoufali się z nimi za bardzo.
— Po co, skoro nie są zagrożeniem?
— Idioto... Skoro nie są piratami, to nie są z nami.
— A nuż przypłynęli... Nie wiem... Pozwiedzać? Nie są stąd. Może jednak nie wiedzą, że Nassau to nie jest taka pierwsza lepsza przystań.
— I niby dlaczego przebrali się za piratów?
— Może myślą, że... — Edward zastanowił się chwilę nad jakąś zabawną odpowiedzią, lecz James nie miał na to czasu.
— Wracamy.
— Jak wolisz. — Edward odbił się od statku i wskoczył do wody z głośnym pluskiem. James westchnął ciężko i opuścił port suchą stopą, kierując się z powrotem do tawerny.
〈《☠》〉
— Thatch.
Czarnobrody był tak zajęty rozmową, że nie usłyszał wołania.
— Thatch! — ponowił wołanie James. Zmarszczył brwi i oparł ręce na biodrach.
Kenway'a nie interesowały wyimaginowane problemy kolegi. Rozejrzał się za ciekawszym zajęciem i dostrzegł swojego kwatermistrza rozmawiającego z łysym towarzyszem Marjory Keetes.
— Adé, ahoy! — rzucił w jego stronę chcąc zwrócić na siebie uwagę.
— Kapitanie, ahoy! — Kwatermistrz podniósł się z miejsc. Adéwalé wyróżniał się wśród innych czarnoskórych w okolicy charakterystycznymi bliznami. Ciągnęły się od oczodołów w dół i znajdowały się również na brodzie. — Poznaj mojego dawnego druha, jeszcze z czasów niewoli.
Siedzący obok mężczyzna również wstał. Edward podszedł do nich, a wraz z nim James, który bardzo chętnie zamieniłby słówko z "druhem" Adéwalé.
— Shirley Harambe Akingdabe Olatunji Olisadebe — rzekł obcy czarnoskóry i skinął głową w kierunku blondyna. — Kwatermistrz Szprotki, statku panny Keetes.
— Edward Kenway, kapitan Kawki — przedstawił się blondyn. Ścisnęli sobie dłonie, po czym Olisadebe spojrzał młodszego pirata oczekując, że i ten się przedstawi.
— Ta dziewczyna jest kapitanem? — spytał James, patrząc wrogo na obcego.
— W pewnym sensie — odpowiedział mężczyzna głębokim głosem nieznacznie marszcząc brew.
Chłopak prychnął tylko na te słowa i odszedł kierując się w stronę Czarnobrodego, który wciąż w wielkim zachwycie prowadził konwersację z Marjory Keetes. James miał dosyć tej maskarady, lecz nikomu innemu intruzi zdawali się nie przeszkadzać. Wręcz przeciwnie — niektórym przybycie "pirackiej panienki" ewidentnie się podobało.
— Wybacz mu. — Edward uśmiechnął się do Olisadebe. — To James Kidd. Wielki pirat, ale wciąż z ogładą dziecka.
— Kidd? — Shirley uniósł brwi. — Czy wiąże go coś z Williamem Kiddem?
— Aye... — mruknął w odpowiedzi Kenway rzucając krótkie spojrzenie w stronę kolegi. — To jego syn.
Piraci przy barze mieli już dosyć wysiłków Jamesa, który starał się im przemówić do rozsądku.
— Rety, Kidd, nie truj tyłka. Albo siadasz i jesteś cicho, albo sobie idziesz. Za kogo ty nas masz, co? Myślisz, że nie damy sobie rady z taką młodą niewiastą? — jęknął Jack zerkając znów na Marjory, która chwilowo zajęta była słuchaniem absorbującej historii Czarnobrodego.
— Ile razy mam powtarzać? Oni nie są piratami! Mogą być szpiegami Imperium! Albo jeszcze kogoś innego! Albo płatnymi zabójcami! Mało nagród za nasze głowy rozdają w całych Indiach Zachodnich?
— E tam, jesteś po prostu zazdrosny. — Zwrócił się w stronę barmanki. — Hej, Anne! Gdzie znajdę jakąś młódkę dla naszego Jamesa?
Rudowłosa posłała im tylko krótki uśmiech. Zbyt zajęta była rozdawaniem trunków spragnionym piratom.
James wrócił do stolika Edwarda, Adéwalé i Shirley'a. Skoro nie mógł nikogo przekonać do swoich racji, postanowił zdobyć twarde dowody wskazujące na niecne plany przybyszów. Niestety i tym razem mu się nie poszczęściło. Czarnoskórzy mężczyźni tylko wspominali wspólną niewolniczą przeszłość mającą miejsce jakieś dziesięć lat temu. James pożegnał się z nimi ruszając znowu na wybrzeże. Wraz z zachodem słońca postanowił jeszcze raz rozejrzeć się na Szprotce.
〈《☠》〉
Nad Nassau zawitał księżyc. Srebrna tarcza odbijała promienie niewidocznego już Słońca, aby umożliwić piratom dalszą zabawę. Marjory Keetes cały dzień spędziła u Starego Averego, poznając przygody okolicznych piratów. Wraz z upływem czasu, jej postać przesuwała się na dalszy plan, a zgromadzonym zwiększała ilość rumu w żyłach. Nagłe wybuchy śmiechu oraz krótkie, ale częste bójki nieco zmieniły spostrzeganie piratów przez dziewczynę. Olisadebe również dostrzegł zmianę nastroju w tawernie i przerwał rozmowy ze starym przyjacielem, aby być bliżej Marjory, która spacerowała wzdłuż płotu.
— Shirley, mógłbyś przynieść mi płaszcz? — poprosiła. Jej ciepła barwa głosu dobrze współbrzmiała z nagrzanym i wilgotnym powietrzem Nassau.
— Panienka wybaczy, lecz nie mogę jej tu zostawić samej.
Marjory obrzuciła go karcącym spojrzeniem.
— Miałeś tak do mnie nie mówić, Shirley'u! — syknęła groźnie, co w jej przypadku wyglądało dość komiczne. — Nie „panienko", tylko „pani kapitan", zapamiętaj proszę... I nie obawiaj się, nic mi nie będzie. Nikt zdaje się już nie zwracać na mnie uwagi. W razie czego, pan Adéwalé jest w pobliżu — dodała spokojniej. Rozejrzała się ostrożnie. Miała nadzieję, że nikt nie zauważył tej "wpadki". Oczywiście, tak się nie stało, gdyż wszyscy byli zbyt zajęci rumem. Cóż, prawie wszyscy. — Przysiądę sobie gdzieś z boku... Poza tym, do statku niedaleko i umiem szybko biegać.
Nie umiała i Shirley to wiedział, więc wahał się jeszcze chwilę, ale ruszył szybkim krokiem w stronę Szprotki. Przeziębienie mogło się skończyć równie źle, jak złapanie przez piratów.
Zadowolona Marjory rozejrzała się za wolnym miejscem. Przy krańcu tawerny znajdował się stolik, przy którym siedział tylko jakiś młodzieniec z czerwoną bandaną. Przyglądał jej się z lekkim rozbawieniem. Trzymał na blacie butelkę, lecz nie wyglądał na pijanego. Skinął głową, aby podeszła, co też uczyniła. Starała się zachować ostrożność. Mimo pozornie przyjaznego usposobienia, pirat to pirat. Chyba nawet kojarzyła go. Czy to ten, któremu rankiem jej obecność tak bardzo się nie spodobała? Była ciekawa, cóż takiego od niej teraz chciał.
— Ciężko o tej porze znaleźć dogodne towarzystwo, czyż nie? — zagadał z lekkim uśmiechem. Trudno określić, czy ton jego głosu był kpiący, czy przyjacielski. Dziewczyna zatrzymała wzrok na długiej bliźnie przecinającej jego prawe oko.
— W rzeczy samej... — odpowiedziała dość niepewnie.
James poklepał miejsce obok dając jej znać, aby usiadła.
— Nie wydaje mi się, żeby wcześniej uznawał pan moje towarzystwo za dogodne — zauważyła, cały czas stojąc. Dziewczyna objęła się ramionami w reakcji na ostrzejszy podmuch wiatru. Kto by pomyślał, że tutejsze noce tak drastycznie różniły się od upalnych dni. Liczyła na szybki powrót Olisadebe.
Kidd wyszczerzył się bardziej, spoglądając gdzieś w bok.
— Powiedzmy, że mam swoje powody, by nie tolerować obcych.
— A oni? — spytała Marjory, wskazując głową na resztę gości lokalu. — Czemu oni nie mają takich powodów?
— To głupcy. — Chłopak wzruszył ramionami. — Każdego pirata gubi pycha i zbytnia wiara we własne siły. Nie dostrzegają wielu rzeczy, a o innych nie wiedzą.
— Dość śmiesznie brzmią te słowa w ustach młodzieńca. Stawiając swych kompanów w złym świetle przed kimś obcym, sam nie prezentuje się pan najlepiej.
— Możliwe. Przynajmniej tobie nie można zarzucić nic więcej, poza kłamstwem co do profesji — ciągnął żartobliwym tonem.
Dziewczyna zmarszczyła lekko brwi i zacisnęła usta.
— Po twoich słowach wnioskuję, panie, że sam też nie do końca nim jesteś.
— Aye. Po części nie, owszem. Ale wciąż we mnie więcej pirata niż w tobie. — Poruszył butelką badając ilość rumu w środku. — Powiedz mi, kim naprawdę jesteś?
— Jakże mam ci zdradzić tyle o sobie, skoro nawet nie znam imienia rozmówcy?
— Znacznie mniej śmiała wydawałaś się rano, kiedy Thatch postawił cię przed resztą — Kidd uśmiechnął się kącikiem ust, biorąc łyk trunku.
— Nie mam czego się obawiać ze strony chłopca w podobnym wieku. — Tym razem również Marjory się uśmiechnęła.
— Nie ufaj piratom, nigdy. Bez względu na to, ile mają lat. Ani tym bardziej, na ile wyglądają. — Mrugnął do niej, co ją widocznie speszyło. — James Kidd. I mów mi po imieniu, tak jak każdemu, bo słowa zdradzają cię bardziej, niż ta elegancka koszula i nienaostrzony miecz.
Na dziewczynie to nazwisko nie zrobiło żadnego wrażenia, czego się spodziewał. Podczas drugiej wyprawy na Szprotkę znalazł wystarczającą ilość dowodów na to, że obcy przybyli z bardzo daleka i mogli nie znać legendarnego Kapitana Williama Kidda.
— Marjory Keetes — przedstawiła się i dygnęła, po czym nieudolnie chciała zamaskować swój błąd zajęciem miejsca na ławce naprzeciwko James'a. — Lecz to już przecież wiesz...
— Powiedz mi więc coś, czego nie wiem — podpuścił ją. — Z pewnością jest wiele takich rzeczy. Wyglądasz na damę z dobrego domu, o nienagannych manierach i wielkim umyśle, więc nie trudno o zaskoczenie jakimś drobnym słowem kogoś tak pospolitego, jak ja.
Dziewczyna już otworzyła usta, lecz nie wiedziała zupełnie, co mogłaby odpowiedzieć. Z jednej strony, przyjemnie było w końcu porozmawiać z kimś, kto nie obrzucał jej ordynarnym spojrzeniem, czy tanim komplementem. Niestety, wystarczająco docinków otrzymywała w domu, toteż nie chciała sobie pozwalać na to, aby przypadkowy młodzieniec stroił sobie z niej żarty, a owa sytuacja na to wyglądała. Błądząc wzrokiem, jakby w poszukiwaniu odpowiednich słów, dostrzegła nadchodzącego Olisadebe z płaszczem.
— Dziękuję, Shirley. — Powiedziała z nadmierną słodyczą i dała sobie pomóc założyć płaszcz. — Właściwie to... Chyba na mnie pora.
Skłoniła lekko głowę w stronę Kidda, unikając jego spojrzenia, po czym najbardziej dostojnym krokiem, na jaki ją było stać, opuściła tereny tawerny. Nie zwróciła nawet uwagi na swojego towarzysza, który przez chwilę spoglądał sobie z Kiddem w oczy. W końcu ruszył za dziewczyną w stronę Szprotki.
Shirley rozważając powodzenie planu pana Jonesa, sięgnął do kieszeni na piersi. Zapieczętowany kawałek pergaminu wciąż tam był. Mężczyzna z ciężkim sercem położył się spać. Nie podobał mu się plan Mistrza Gildii Rybackiej, lecz nie mógł odmówić odmówić panu Jonesowi. Nie po tym wszystkim, co ten dla niego uczynił.
________________________
* nieco zmieniony fragment z pasty o Cejrowskim i Wojciechowskiej
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro