Lot
disclaimer: poniższy shot dotyczy zdarzeń z RP pisanego z przyjaciółmi. jest to AU, gdzie w XVII wieku odkryto smoki, co znacząco wpłynęło na losy świata. Niemal trzy stulecia później Arthur jest brytyjskim księciem, drugim w kolejce do tronu, a Alfred to syn amerykańskiego ambasadora. obaj chłopcy poznają się na Gibraltarze, gdzie położona jest Smocza Akademia i wywiązuje się między nimi przyjaźń.
shot napisany dla Ardwii
***
Noc na Gibraltarze była przyjemnie chłodna i orzeźwiająca, w przeciwieństwie do wspomnienia dusznego Londynu. Wypatrując zza okna, na niebie świeciły niby rozsypane gwiazdy, a blask księżyca rozpraszał ciemności nocy. Przez pogrążoną we śnie okolicę delikatnie przenikał tylko wiatr, przy akompaniamencie szumu morskich fal, których zapach można było poczuć w powietrzu.
Książę Arthur, widząc to wszystko, uśmiechnął się lekko pod nosem i otworzył okno w pokoju, a w nozdrzach poczuł zapach morskiej bryzy. W Akademii każdy adept miał własne komnaty, co w tym momencie było dość pomocne. Instynktownie jednak się odwrócił, rzucając okiem na oświetlone blaskiem księżyca meble. Serce nieco szybciej mu biło, a w żyłach czuł płynące podekscytowanie. Cicho wyciągnął wcześniej przygotowany sznur i wyrzucił go na zewnątrz. Drugi koniec przywiązał do nogi łóżka, upewniając się, że dobrze się trzyma. Nie przejmował się patrolującym tych okolic strażnikiem – dopilnował, by tego wieczoru ten poczuł się wyjątkowo senny, w wyniku czego teraz cicho pochrapywał pod murem.
Wziął głęboki wdech i stanął na parapecie, a następnie zaczął powoli schodzić po linie, opierając podeszwy na kamiennej ścianie. Przepełniała go brawura – wierzył, że mu się uda. Zastanawiał się tylko, czy Alfred da radę się wymknąć, ale mimo wszystko – Jones nie był taki głupi, na jakiego wyglądał. W przeciwnym razie by mu nie proponował wspólnej eskapady z Akademii nocą.
W końcu jego stopy stanęły na ziemi, a Arthur pozwolił sobie na dumny, zwycięski uśmieszek. Dalej musiał uważać na pozostałe patrole, jednak najtrudniejsze już za nim. Teraz tylko musiał znaleźć Alfreda.
Ruszył do przodu, jednak w tym samym momencie poczuł, jak ktoś zaskakuje go od tyłu, a czyjaś dłoń zasłoniła mu usta. Gwałtownie się wyrwał, lecz w tym samym momencie do jego uszu dobiegł rozbawiony śmiech, a ręce go puściły. Odwrócił się. Alfred widocznie zdawał się być zadowolony ze swojego żartu.
– To było idiotyczne – syknął, nieco rozeźlony.
– Zaatakowałbyś mnie? – zapytał tylko Jones, który najwidoczniej nic sobie z tego nie robił. Uśmiech nie schodził z jego twarzy.
– Powoli zaczynam żałować, że ci to w ogóle zaproponowałem – mruknął Arthur, ale gdy ujrzał niedaleko nich blask pochodni, przystawił palec do ust i pociągnął Alfreda za rękę, kryjąc ich obu za ścianą. Przez chwilę wstrzymali oddechy. Strażnik jednak nie podszedł, nie słysząc ani nie widząc niczego podejrzanego.
– Chyba możesz mnie puścić – szepnął cicho Alfred z lekkim uśmiechem. Arthur momentalnie puścił jego dłoń – pomyślał, że dobrze, iż było na tyle ciemno, by Jones nie mógł zobaczyć rumieńców, które pojawiły się na jego twarzy. Książę uważał to za głupie, ale nie do końca potrafił nad tym panować, co wprowadzało go w poczucie niezadowolenia.
– Chodź – mruknął tylko. Alfred się zaśmiał.
Obaj chłopcy oddalili się od budynku Akademii, zręcznie wymijając po drodze patrole. Wystarczyło kilka minut drogi, by dotrzeć do boksów, w których trzymano smoki, choć im to oczywiście zajęło trochę dłużej. Czasami Alfred przerywał ciszę między nimi, jednak kiedy Arthur powiedział, że jeszcze jedno słowo, a wracają, bo tak to na pewno ktoś ich złapie – zamilkł. W końcu dotarli do stajni, gdzie uchylili szerokie drzwi frontowe, a Arthur wślizgnął się cicho do środka po Vilę. Alfred został na zewnątrz.
Nie chciał zbudzić pozostałych bestii, choć te pewnie kojarzyły jego zapach, także nie powinny były narobić rabanu. Nie chciał jednak ryzykować i zamierzał to po cichu załatwić, lecz wiele zależało od smoczycy. Mieli dobrą więź, ale czasami Vila miewała swoje humory.
Ostrożnie stawiał kroki, zbliżając się do jej boksu. Powoli go otworzył, a w ciemności zobaczył, jak smoczyca leniwie otwiera swoje błyszczące oczy, patrząc na niego z pewną niechęcią. Poczuł jej oburzenie, że miał czelność przychodzić o tej porze, ale i ona również musiała poczuć jego błaganie, by wyszła na zewnątrz. Nawet nie czekając na to, co powie Arthur, fuknęła na niego z lekkim gniewem.
– Proszę cię – szepnął do niej, zachowując skruchę. – Zależy mi na tym. Naprawdę.
Vila zilustrowała go niechętnym spojrzeniem. Przez chwilę Arthur wstrzymał oddech, czekając na jej decyzję, aż w końcu smoczyca wstała, mrucząc z niezadowoleniem.
– Dziękuję, Vila. – Arthur uśmiechnął się i delikatnie ją pogładził po łuskach. – Odwdzięczę ci się, obiecuję – zapewnił.
Chwilę jeszcze zajęło mu założenie jej siodła oraz uprzęży, a następnie po cichu wyszli ze stajni, gdzie na zewnątrz czekał już Alfred. Widząc smoka Arthura, delikatnie uniósł kąciki ust do góry i lekko się ukłonił, z należytym szacunkiem. Książę poczuł jak udało mu się tym nieco połechtać ego smoczycy. Zresztą i tak Jones był jednym z niewielu ludzi, których jakoś tolerowała, najwidoczniej biorąc go za kogoś, komu można było zaufać. Arthur sądził, że się nie myliła.
Z zamyślenia wyrwał go zniecierpliwiony mruk Vili. Spojrzał na nią przepraszająco, na co prychnęła, lecz pochyliła się, by obaj chłopcy mogli na nią wsiąść. Arthur wdrapał się na siedzenie jeźdźcy. Rozsiadł się wygodnie, by po chwili poczuć za sobą ciepło ciała Alfreda.
– To co? – zapytał Jones. – Nie pochwalisz się, na co cię stać?
Arthur odwrócił się w jego stronę.
– Ty to nigdy nie wiesz, kiedy przestać paplać – stwierdził. Korzystając z okazji, strzelił lejcami, a Vila poderwała się do góry. Niespodziewający się tego Alfred krzyknął, częściowo tracąc równowagę, przez co chwycił się Arthura za koszulę. Gdy znaleźli się już w górze, wybuchł śmiechem.
– Jesteś okropny – powiedział, kładąc swoje ręce na ramionach Arthura. Książę poczuł miłe mrowienie w ciele, czując jego dotyk, ale nim bardziej się rozmarzył, Vila mocniej trzepnęła skrzydłami. Oprzytomniał i uśmiechnął się pod nosem.
– Nie martw się. Potrafimy o wiele więcej.
– Nie bez powodu przecież macie tytuł najlepszego duetu w Akademii, nie? – Arthur poczuł na swoim karku jego oddech i że się rumieni.
– Też chciałbym mieć swojego smoka – westchnął Alfred.
Chłodny wiatr delikatnie ich smagał po twarzy, a blask księżyca oświetlał im śpiącą okolicę. Czuli się wolni i niepowstrzymani, choć sam dzisiejszy lot był aktem zwyczajnej, nastoletniej brawury. Arthurowi jednak brakowało takich chwil, a Alfred zdawał się być najlepszym kompanem, który mógł mu towarzyszyć. A poza tym książę chciał wzbudzić w nim jeszcze większy podziw, ale to był taki drobny szczegół, do którego sam nie chciał się przyznać.
Przez krótki moment pożałował, że to nie mogło trwać wiecznie. Może on i Alfred mogliby uciec gdzieś daleko? Gdzieś daleko, przed siebie, by ukryć się przed wszystkimi, którzy zdawali się czasem wymagać od nich aż za wiele? Brzmiało to kusząco, ale i niemożliwie. Może dlatego Arthur tak bardzo lubił spędzać czas z Jonesem. Z nim mógł być dzieckiem. Mógł być tym Arthurem, który gdzieś tam jednak był skryty w środku, schowany przed całym światem. Mógł odetchnąć, mógł naprawdę żyć.
– Marzysz o czymś? – zapytał nagle, swoje własne pragnienia spychając gdzieś w dół.
– Nie wiem. Może. A co, spełniłbyś to, gdybym cię poprosił? – Alfred się wyszczerzył, na co Arthur wywrócił oczami.
– Chyba sobie śnisz. I chwyć się mocno. – Jones objął jego pas rękami, a Arthur, starając się o tym nie myśleć, strzelił lejcami. Vila zapikowała w dół, a Alfred krzyknął radośnie. Książę nawet nie zamierzał go upominać. Uśmiech wstąpił na jego twarz. Właśnie tego chciał.
Ziemia niebezpiecznie się do nich zbliżała i tuż przed tym jakby mieli się rozbić, Arthur szarpnął lejce, na co smoczyca natychmiast zwróciła się ku górze, unikając powierzchni o kilka centymetrów. Wkrótce znów szybowali nad śniącym Gibraltarem, młodzi i dumni.
Arthur jednak nie zamierzał przestawać. Polecił obrócić się Vili wokół jej własnej osi, a potem jeszcze zaraz wykonał ich popisowy zwód, tym razem na falach. Smoczyca najwidoczniej już miała dość jego pokazów, bo za kolejnym razem tylko prychnęła z niezadowoleniem, za to zbliżyła się na dół, zamierzając wylądować na polanie niedaleko stajni.
No i tyle by było, pomyślał Arthur, gdy znaleźli się na ziemi. Miał trochę jej za złe, ale i tak doceniał, że w ogóle się zgodziła. Uznał, że nie będzie jej tego wypominać, tylko da jej spokój na resztę nocy. I tak wiele już dla niego zrobiła.
On i Alfred zsiedli ze smoczycy.
Jones uderzył Arthura w ramię.
– To za wcześniej – odparł z uśmiechem.
W odpowiedzi Arthur mu oddał, zamieniając to w niegroźną przepychankę.
– Masz czelność atakować samego księcia? – zapytał, unosząc brwi.
Alfred głupkowato kiwnął głową i zręcznie rzucił go na ziemię, śmiejąc się w najlepsze. Kirkland na chwilę stracił oddech, ale nie przeszkodziło mu to w wyrwaniu się Jonesowi, który widocznie postanowił z nieco niego zadrwić, specjalnie dając mu przewagę. Arthur był nieco słabszy fizycznie w porównaniu z synem amerykańskiego ambasadora, jednak i tak przewrócił go na plecy. Zablokował go, siadając mu na brzuchu i unieruchamiając alfredowe nadgarstki. Głupi, chłopięcy wyszczerz wstąpił mu na twarz, podczas gdy Alfred ledwo łapał oddech od nagłego ataku śmiechu.
– I tak wygrałbym z tym księciem z palcem w nosie, gdybyśmy walczyli na serio – wydusił z siebie, gdy w końcu się uspokoił.
Arthur spojrzał mu w oczy, zamierzając obdarzyć go jakąś ciętą odpowiedzią, ale gdy tak teraz leżeli na tej trawie, zdyszani, w środku nocy, a księżyc blado oświetlał zaczerwienione od śmiechu policzki Alfreda, to jakoś tak zgubił własne myśli.
Zapadła między nimi cisza, z rodzaju tych spokojnych, które mogą trwać. Obaj chłopcy wzajemnie wpatrywali się w swoje oczy i w swoje uśmiechy.
– Pytałeś, czy o czymś marzę – powiedział nagle Alfred. – A marzę o tobie.
Arthur poczuł mrowienie w żołądku oraz jednoczesny przypływ odwagi. Nim jakoś dłużej się nad tym zastanowił, pocałował Alfreda w usta. Sekundę później nieco spanikował i oderwał się od jego twarzy, a jego policzki były wściekle pokryte czerwienią. Jones chyba nie do końca wiedział, co się stało, sądząc po jego minie, ale gdy do niego dotarło, uśmiechnął się szeroko.
– Zrób to jeszcze raz – poprosił. I Arthur, mimo ogarniającego go wstydu i chęci ucieczki, znowu go pocałował. Nieporadnie, nieco błądząc jak we mgle, jednak nie zwracali na to uwagi. Nie musiało być idealnie, choć w ich mniemaniu i tak było dobrze. Wiele lat później, gdy Arthur wspominał tę noc, czuł w sercu lekkie uczucie żalu, jak potem sprawy się potoczyły. Ale wówczas nie wiedział, wówczas był młody i wówczas do reszty stracił głowę dla jednego głupiego amerykańskiego dzieciaka.
Vila prychnęła, a chłopcy się od siebie oderwali, przypominając sobie o jej obecności. Alfred znowu dostał ataku śmiechu, którego Arthur również nie mógł powstrzymać.
– Przepraszam, Vila – wydusił z siebie, ocierając łzy rozbawienia. – Naprawdę. Już nie będę. Idziemy, serio.
Obaj wstali z ziemi, a Arthur złapał lejce smoczycy i w trójkę powoli udali się w stronę stajni. Książę zauważył, że Alfred patrzy na niego z durnym, nieco rozmarzonym wyrazem twarzy, ale zachował to dla siebie. Zresztą i tak czuł lekką pogardę Vili, która to wszystko widziała. Spodziewał się, że długo mu tego nie zapomni. Póki co, nie chciała mu dłużej poświęcać swojej uwagi, więc bez żalu weszła do swojego boksu. Gdy Arthur zdjął uprząż, zwinęła się w kulkę, nawet go nie żegnając. Książę uznał, że nie będzie sobie tym zawracać głowy. Wrócił do Alfreda, który stał na zewnątrz przed stajnią.
– Dzięki za dzisiaj. – Jones wyszczerzył się. – Naprawdę mi się podobało. Zwłaszcza ostatnia część.
Arthur poczuł, że się czerwieni. Sprzedał mu lekkiego kuksańca, na co Alfred się oburzył.
– Okropny jesteś. Już nie całujesz?
– Jeszcze trochę tych twoich głupich tekstów, to już więcej się tego nie doczekasz – zagroził mu książę. – Ale chodź już, bo wkrótce się zorientują.
Jeszcze raz wyminęli patrole, a pod oknem Arthura Alfred postanowił go pocałować, przy czym prawie ich nakrył strażnik. Kirkland kazał mu już spadać, ale dodał, że jeszcze powtórzą ten lot. Kiedy wspinał się do swojego pokoju, widział jeszcze, jak Amerykanin mu macha z uśmiechem, by potem czmychnąć do siebie. Zachichotał pod nosem. Pomyślał, że może tak wygląda miłość – bo wydawało mu się, że naprawdę pokochał tego uroczego chłopca ze Stanów.
Kiedy już zasypiał w swoim łóżku, obiecał sobie, że kiedy zostanie królem, to stworzy dla niego jak najlepszy świat.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro