Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 6

Trust?! And what does it mean?

Dereszowaty koń darł kopytami ziemię, Silwen przywarła do szyi wierzchowca by zwiększyć pęd. Przed nią osnute mgłą, rysowało się wzgórze Himring, nie spała od tygodni obawiając się w każdej chwili napaści orków. Zastanawiała się co ją opętało by przeprawiać góry Dorthonionu w obecnej sytuacji. Przynajmniej kilka razy cudem umknęła bandom nieprzyjaciela. Teraz zbliżała się do najbliższej bezpiecznej warowni otoczonej przez wojska Maedhrosa. Zwolniła do stępa uważnie nasłuchując każdego szmeru. Im była bliżej twierdzy tym większe prawdopodobieństwo na natknięcie się na wrogów. Otuliła się szczelniej płaszczem, gdy trzask gałązek i gwałtowne zerwane do lotu ptactwo ostrzegło ją o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Wyciągnęła miecz, a cichy szmer jaki wydawała stal ocierająca się o skórę uspokoił ją. Przyczaiła się za skarpą, chwilę później z pobliskiego zagajnika wypadła grupa orków, około trzydziestu i byli pieszo. Rozglądali się uważnie, wyczuli ją. Nie było sensu czekać aż ją znajdą. Wykorzystała efekt zaskoczenia, wypadła na nich, rąbiąc mieczem. Kilku padło nim zdążyli dobyć broni, reszta rzuciła się na nią. Siedząc na koniu górowała nad nimi, ale to była jej jedyna przewaga. Któryś z potworów ranił zwierzę w tylna nogę. Okulały wierzchowiec zwalił się na bok, a Silwen tylko przypadkiem nie został przygnieciona. Sturlała się z kwiczącej klaczy i zerwała na nogi. Jednak za późno by pomóc przyjaciółce, jeden z orków uśmiercił konia jednym, celnym ciosem. Rozpętało się prawdziwe piekło, pierwszemu który się na nią rzucił odrąbała głowę, a kolejnego przebiła na wylot. Zgrabnie uchyliła się przed toporem i odrąbała nogi topornikowi. Później miała mniej szczęścia, potężny cios w plecy rozdarł pierścienie kolczugi i byłby rozciął ją na pół gdyby nie w ostatniej chwili poderżnęła napastnikowi gardła. Lewą ręką sięgnęła do noża przy pasie i wbiła go w orkową pierś. Usłyszała kolejne skrzeki i z drzew wypadła kolejna kompania. Była zgubiona, w myślach przepraszała Glorfindela, że z tej wyprawy nie wróci żywa. Gwałtowne pchnięcie przewróciło ją na plecy. Nagle donośny dźwięk rozdarł powietrze, dźwięk rogu.

 * *

Chłodna i bezksiężycowa noc skutecznie zwabiła do ciepłej gospody Pod Rozbrykanym Kucykiem wszelkich podróżnych przebywających w tych stronach oraz skuszonych perspektywą dobrej zabawy, miejscowych. Ogień wesoło trzaskał na kominku w sali wspólnej, wszystkie możliwe świece i pochodnie były pozapalane. Migotliwe cienie na ścianach tańczyły według tylko sobie znanej muzyki. Zewsząd dobiegał wesoły gwar pomieszanych rozmów, muzyki i śpiewu. Wśród tłumu uwijał się żwawo Barliman Butterbur, z tacą kufli oraz kilka innych dziewek karczemnych. W jednym z ocienionych kątów siedziała zakapturzona postać, z do połowy pustym kuflem na stoliku. Było to idealne miejsce by obserwować innych gości samemu pozostając w ukryciu. Zresztą do zawarcia znajomości skutecznie zniechęcała rękojeść miecza wystająca znad prawego barku oraz długi łuk, oparty o nogę stolika. Ktoś się jednak zainteresował. Wysoki mężczyzna, w wystrzępionej odzieży, czarnej brody ani włosów nie dotknęła jeszcze siwizna.

- Mogę się przysiąść? – spytał, Silwen obrzuciła go badawczym spojrzeniem i kiwnęła głową – Nigdzie indziej nie mogę znaleźć stolika, a nie lubię być na widoku. – dodał przepraszającym tonem. – elfka wymruczała coś pod nosem, co najwidoczniej ośmieliło człowieka, bowiem z uśmiechem wyciągnął nogi pod stołem i zapalił fajkę. Wokół rozniósł się przyjemny zapach ziela fajkowego. – Wybacz mi panie tę śmiałość, ale nie wyglądasz na zwykłego podróżnego? – Silwen uśmiechnęła się pod nosem

- Może zacznijmy od tego, że jestem kobietą. – stwierdziła, człowiek rozdziawił lekko usta i zamarł z zdziwienia

- Wybacz jeśli cię uraziłem. -wykrztusił, gdy w końcu mógł dobyć głosu - Ale rzadko tutejsze kobiety tak się noszą, w sumie żadne kobiety, które znam tak się nie noszą. –rzucił jakby żartem, uśmiechając się półgębkiem - Zgaduję, że nie jesteś stąd.

- I słusznie.

- A zatem? – spytał jakby oczekiwał dalszych wyjaśnień

- Z daleka. – odparła krótko, jasno dając do zrozumienia, że temat jest skończony. Zapadło krępujące milczenie

- Dlaczego ukrywasz swoją twarz?

- Wolę nie rzucać się w oczy.

- W każdym razie wracając do mego pierwszego zagadnienia, nie wyglądasz jak zwykły podróżny. Można by cię wziąć za Strażnika, ale znam wszystkich, a ty jesteś mi obca.

- Mimo wszystko moje imię na pewno obiło ci się o uszy, Ring. Albo raczej uchodzę za nią Arathornie synu Aradora. – Arathorn ponownie tego wieczoru wyglądał jakby właśnie obwieściła mu, że jest Valarem stąpającym po ziemi.

- Skąd wiesz? – spytał skołowany, uśmiechnęła się pod nosem

- Po prostu znam wszystkich Strażników. – mężczyzna parsknął śmiechem

- Często bywasz w tych stronach?

- Ostatnio przez dwadzieścia lat przebywałam na południu i w Górach Żelaznych. Wróciła kilka miesięcy temu.

- Widać nie natknąłem się na ciebie. Będziesz tu nocować?

- Nawet jeśli tak, to dlaczego mam ci się zwierzać?

-Myślałem, że mnie znasz. – zauważył żartobliwym tonem

- To nie znaczy, że ci zaufam. – prychnęła, dopiła piwo i wstała.

Zarzuciła kołczan na plecy, chwyciła łuk i zaczęła się przemykać do wyjścia. Strażnik jak cień podążył za nią. Silwen rzuciła na ladę kilka miedziaków i nie oglądając się za siebie wyszła na dwór. Lodowaty wiatr uderzył w jej twarz i poderwał płaszcz. Ruszyła w kierunku stajni, ogier zarżał przyjaźnie na jej widok i parsknął ostrzegawczo na Arathorna.

- Dlaczego za mną łazisz? –warknęła

- Też nie chciałem tam zostać. – jego twarz przybrała wyraz absolutnej niewinności. Silwen przewróciła oczami.

Doczyściła konia i poczęła oporządzać. Jeździła na oklep, używając tylko uzdy pozbawionej wędzidła oraz pasa do przypinania worków podróżnych i innych potrzebnych rzeczy. Gdy wierzchowiec był gotowy, lekko wskoczyła na grzbiet i skierowała go ku głównej drodze. Odźwierny burknął kilka niepochlebnych wyrażeń gdy głośnym łomotaniem wyrwała go ze snu, zmełł w ustach przekleństwo i ciskając złowrogie spojrzenia przekręcił klucz w zamku. Brama nie zamknęła się od razu po jej przejechaniu, dosłyszała jak ktoś jeszcze podąża jej śladami. Zacisnęła usta i skręcił w prawo, odtwarzając w myślach drogę do najbliższej jaskini. Usłyszał, że człowiek jedzie wciąż za nią, zirytowana zrównała z nim konia.

- Zapytam ostatni raz. – syknęła – Dlaczego za mną idziesz?

- W końcu muszę gdzieś zanocować, zdaje się, że zbiera się na deszcz. – zadarł głowę ku ciemnym chmurom – Znam w pobliżu dobre miejsce, nie moją winą jest to, że jedziemy w tą sama stronę.

Mruknęła coś na temat zbyt pewnych siebie osób, ale nie wyprzedziła go.

- Nie ufasz mi. – raczej stwierdził niż zapytał

- Nie wiem, doprawdy co cię na to naprowadziło. - prychnęła

- Dlaczego?

- Mam swoje powody. Skoro już musimy rozmawiać, znajdź lepiej inny temat. – szorstki ton skutecznie zamknął mu usta.

Deszcz zaczął skapywać z nieba na początku lekko, po chwili coraz gęściej, aż w końcu lunął ścianą wody. Arathorn poszedł w ślad swej towarzyszki i naciągnął kaptur. Kilka minut później ciszę przerwał jego cichy śmiech, Silwen spojrzała na niego jak na szalonego. Przez chwilę cierpliwie znosiła jego wesołość, aż w końcu nie wytrzymała.

- Co cię tak bawi?

- Musimy wyglądać dość niepokojąco. – elfka uniosła prawą brew – Dwie zakapturzone postacie, na środku gościńca w ulewną noc. Podczas, gdy zaledwie kawałek dalej jest gospoda, zaiste ciekawa z nas para. – Silwen mimo woli parsknęła

Dalej jechali w ciszy, nie była on jednak ani ciężka, ani niezręczna. Córka Thingola skróciła wodze i skręciła z zamiarem zjechania z gościńca.

- Gdzie jedziesz? – spytał zdziwiony – Jeszcze kawałek drogi.

- Cóż, więc albo mówimy o innej jaskini, albo ja znam skrót.

- Nie możliwe, doskonale znam tutejsze okolice. – zmarszczył brwi – Dawno cię tu nie było. Ze mną będzie szybciej. – uśmiechnęła się krzywo

- Jednak pojadę swoją drogą, a ty swoją. – mówiąc to popędziła konia

Nadzieja na spędzenie samotnego wieczoru znów rozbłysła i rozogniła się tym bardziej gdy dotarłszy na miejsce, zastała jaskinię pustą. Choć tego się akurat spodziewała, znała drogę, którą obrał Arathorn. Ich schronienie tylko umownie nazywano jaskinią, w rzeczywistości były to tylko dwa spore głazy, pochylone ku sobie. Za trzecią ścianę robiło zwalone drzewo, jego gałęzie osłaniało po części wejście i w ogólnym rozrachunku, miejsce tworzyło przytulne, dobrze osłonięte, schronienie. Natomiast Arathorn przedzierając się przez krzaki wymruczał kilka nieprzyjemnych słów na widok rozpartej przy ogniu Silwen. Jej płaszcz i mokre ubranie suszyło się nad ogniskiem, a ona sama ubrana w zapasową odzież i owinięta kocem mieszała coś w garnuszku. Syn Aradora był wręcz w opłakanym stanie, w życiu by się nie spodziewał, że po wiosennych deszczach, jego droga aż tak zarosła. Jeśli nie przemókł podczas ich jazdy po gościńcu to woda, którą przyjął przedzierając się przez zarośla wystarczyłaby, w jego mniemaniu, by napoić stado koni. W pewnym momencie kaptur spadł my z głowy i teraz włosów i brody sterczały gałązki i liście.

- Czyli jednak moja droga okazała się lepsza. – przywitała go z tryumfującym uśmieszkiem

- Na to wygląda. – burknął

Przemoczony usiadł naprzeciwko niej, żółte światło zatańczyło na jej twarzy, podkreślając bliznę. Przez chwilę nie wiedząc co powiedzieć, Arathorn patrzył oniemiały.

- Jeśli ci to przeszkadza mogę założyć kaptur. – zwróciła się do niego z przekąsem, zmieszany spuścił wzrok

- Nie, wybacz, nie powinienem.

- Gdybym się obrażała na każdego kto tak na mnie spojrzy, to teraz najpewniej siedziałabym w samotnie, w jakiejś skalnej wnęce, obrażona na cały świat. Jest paskudna, co poradzić. – wzruszyła ramionami

- Nie...

- Jest – ucięła – Nie musisz zaprzeczać. – stuknęła łyżką w garnuszek – Chcesz? – człowiek kiwnął głową i wysupłał z worka własna miskę. Gdy mu nalewała uważnie obserwował każdy ruch – Spokojnie, nie otruję cię. – speszony z wdzięcznością przyjął naczynie

Ostrożnie skosztował i z zadowoleniem zabrał się do pałaszowania posiłku.

-Jest przepyszna. – stwierdził – Moje zazwyczaj potrawy są w najlepszym razie zjadliwe. – uśmiechnął się

- Muszę o coś spytać. Zapowiadała się zimna i nieprzyjemna noc, nie gotujesz najlepiej, a jednak zdecydowałeś się pojechać za mną, choć w alternatywie miałeś spędzenie nocy w ciepłym łóżku i smaczny posiłek. Dlaczego zdecydowałeś się z tego zrezygnować?

- Zaciekawiłaś mnie. Po za tym oberżyści zwykle nie patrzą na nas zbyt uprzejmie.

- Nie wiedziałam, że jesteś taki wrażliwy. – zakpiła – To w jaki sposób moje spojrzenie jeszcze cię nie zabiło?

- Nawet ty nie potrafisz rzucić takiego morderczego spojrzenia jak niektórzy z gospodarzy. - roześmiał się

- Zdziwiłbyś się. – mruknęła – Choć może powinnam wziąć od nich kilka lekcji, wtedy mogłabym spędzić wieczór w spokoju. – strażnik spojrzał na nią rozbawiony

- Gdzie się teraz udasz? – spytał po krótkim milczeniu, wzruszyła ramionami

- Jeszcze nie wiem.

- To może chciałabyś mi towarzyszyć? – zerknęła na niego zdziwiona

- Ja, nie wiem...

- Przemyśl to. – poprosił, kiwnęła głową

- Mogę jeszcze o coś spytać? - wywróciła oczami - Wezmę to za "tak". Ring to nie jest twoje prawdziwe imię.

-Skąd to przypuszczenie?

- Żadna matka nie daje dziecku na imię "zimno". -stwierdził

- To prawda, nie urodziła się z tym imieniem. Ale przykuwam mniej uwagi posługując się fałszywymi. Mam ich wiele, tutaj Ring, w Gondorze przezwano mnie Celebiell (srebrna dziewczyna), na południu Sedriana, co w ich języku znaczy mniej więcej przybysz z północy. Każde z tych imion noszę długo, dlaczego miałam bym je nazywać fałszywymi? - zapatrzyła w dal

- Jesteś skomplikowana. - stwierdził Arathorn - Nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak ty. Zdradzisz mi swe pierwsze imię?

- Może kiedyś. - odparła, oczy Strażnika zabłysły

- Dobrej nocy, Ring. - powiedział

- Nawzajem. 

Silwen Thingolion. Dlaczego to wszystko musi być takie skomplikowane?

Ułożyli się do snu, ale Silwen czuwała przez kilka godzin rozważając propozycję Arathorna i była zagubiona. Nie miała pojęcia czy może mu zaufać, z jednej strony bała się. Bała się jak to się skończy. Tyle już wycierpiała z powodu ufania złym osobom, nie chciała, nie mogła pozwolić by to się powtórzyło. Poczuła mrowienie blizny na twarzy, przejechała po niej palcem, jej oprawcy postarali się by nigdy nie zapomniała. Od tamtych lat minęło już mnóstwo czasu, ale nie potrafiła odegnać od siebie tych myśli. Doświadczenie nauczyło ją, że zła ocena sytuacji może kosztować życie, a nawet więcej. Wolała nie ufać nikomu niż się omylić. Cena błędu była za wysoka. Budowała wokół siebie mur, który chronił ją przed okrutnym światem i tylko dzięki niemu jeszcze żyła. Może to nie był tylko mur. Może to było wszystko co z niej zostało. Ściana nie mogła zostać zburzona, ponieważ za nią nie było niczego. Ta zimna i obojętna kobieta, której kiedyś przybierała postać stała się nią, nie było nikogo innego. Maskę nosiła tak długo, że twarz przybrała jej kształt. Nie wiedziała kiedy z tej ufnej dziewczyny, z marzeniami o idealnym świecie, w którym zło zostaje pokonane na zawsze, przeobraziła się w osobę z obojętną maską, potrafiącą ukryć i stłumić wszelkie emocje. Osobę o braku wiary na lepsze jutro, przekonanej o okrutności tego świata. Może wszystko legło podczas upadku Gondolinu? Razem z białymi murami runęło poczucie bezpieczeństwa, a pod warstwą grózów pogrzebano niewinne dziecko. Może splądrowanie przystani w Sirionie? Czyżby miecz ukochanego odebrał jej więcej niż pierwotnie sądziła? A może wszystko zaczęło się dużo wcześniej? Nie wiedziała. Często żałowała, że znów nie może się stać tą naiwną dziewczynką, która z łatwością dzieli świat na dobro i zło, na czerń i biel. A czasami żałowała, że była nią tak długo, może wtedy niektóre wydarzenia zostałyby jej oszczędzone, niektóre sprawy nigdy nie poruszone, niektóre zdania nigdy nie wypowiedziane. Musiała upaść wiele razy nim w końcu przestała próbować wzbić się w powietrzu, wiedząc, że na końcu czeka ją tylko ból, cierpienie i rozpacz. Im dłużej trwał lot, tym dotkliwszy był upadek, a on następował zawsze, prędzej czy później. Nabawiła się wielu siniaków, nim nauczyła się twardo stąpać po ziemi. Długo walczyła z otaczającą ją rzeczywistością, ale przegrała.

Powiodła spojrzeniem po twarzy śpiącego człowieka. Pragnęła mu zaufać, chciała znów mieć kogoś przy boku. Ale panicznie bała się, że po chwilach błogiego snu nastąpi brutalne przebudzenie, a jej znów przyjdzie się zmierzyć ze złem tego świata i znów będzie sama.


 Dzisiaj mamy sporo refleksji głównej bohaterki. Chciałam trochę naszkicować sytuacje. Przepraszam, że nie było rozdziału w środę, ale miałam taką nawałnicę kartkówek, prac domowych, sprawdzianów i innych tego typu przyjemności (wyczujcie ten sarkazm), że ledwie wyrabiałam.

 OGŁOSZENIE:  Trochę nad tym myślałam i stwierdziłam, że przenoszę termin publikacji na wieczór w piątek. Wtedy zawsze mam czas i opóźnienia będą się rzadko pojawiać. ( Mam taką nadzieję)

Widzimy się następny piątek. :))

PS. W następnym rozdziale pojawią si wydarzenia z Władcy Pierścieni.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro