Rozdział 20
Painful memories
Maedhros przechadzał się po murach fortecy, patrząc z góry na pole kolorowych namiotów, ciągnących się aż po horyzont. Serce mu rosło, gdy widział ilu żołnierzy odpowiedziało na jego wezwanie, a przecież kolejne oddziały wciąż jeszcze przybywały. Ostatnie miesiące spędził na pisaniu listów, wysyłaniu posłańców oraz prowadzeniu negocjacji, tygodnie poświęcone planowaniu do pierwszego brzasku. I nie żałował nawet sekundy z tego czasu. Bo się mu udało. Stworzył coś czym będą śpiewać przez wieki. Popatrzył na wschód, według raportów w Hithlumie gromadziły się podobne siły. Przekonanie Fingona do jego planu nie było trudne, pojechał tam osobiście. Po pierwsze Fingon był jego najlepszym przyjacielem i nie zamierzał odpuścić sobie spotkania, a po drugie syn Fingolfina był teraz królem, więc książę uznał, że nie wypada wysłać kogoś innego. I choć było to bardzo ryzykowne i niemal wszyscy go od tego odwodzili, to on twardo upierał się przy swoim. Posłał też po resztę swoich braci. Wszyscy obiecali się stawić razem ze swoimi ludźmi. Na wezwanie odpowiedzieli nawet synowie Bora i Ulfanga i krasnoludy z Nagrodu i Belegostu. Jednak Doriath i Nargothrond wysłali zaledwie garstkę żołnierzy, którzy dołączyli do wojsk Fingona. Maedhros czuł posmak goryczy, gdy przypominał sobie ich listy. Obiecał sobie, jednak, że to ich nie powstrzyma. Czekał jeszcze tylko na wojska Celegorma i Curufina, które , jak donieśli zwiadowcy pojawiły się już w okolicy i przybędą lada dzień, a za kilka tygodni mieli ruszać przez równinę Anfauglith. Obrócił się tyłem to horyzontu, rozglądając się po dziedzińcu. Dostrzegł jak Sil siedzi na jednej ze skrzyń z nieobecnym wyrazem twarzy, kolana podciągnęła pod brodę i objęła je ramionami. Była smutna, od kiedy Doriath przysłał swoją odpowiedź unikała go, jakby wstydziła się postępowania ojca. W swoim czasie proponowała, że to ona pojedzie w listem, ale się nie zgodził i teraz żałował. Nie tylko dlatego, że wtedy może Thingol przysłałby większe wsparcie, ale ponieważ ona byłaby bezpieczna. Jednak winę za odpowiedź króla Doriathu mógł też przypisywać sobie, a raczej ich żądaniom oddania Silmarila. I o ile to jeszcze o niczym nie przesądzało, to groźby jakie rzucali Celegorm i Curufin z pewnością były ostatecznym powodem braku pomocy. No cóż, pogróżki o zniszczeniu rodu i wymordowaniu rodziny rzadko pomagają w zawieraniu przyjaźni. Jego bracia nie mieli przed sobą świetlanej kariery dyplomatycznej. Niepokoił się też o ich reakcję na widok Silwen, bądź co bądź rodzonej córki Thingola, ale na to nie było rady. Białowłosa wiedziała o niezbyt ciepłych stosunkach między ich rodami, ale na wieść o żądaniu zwrócenia Silmarila i groźbach była wściekła i przez jakiś czas mieli ,,ciche dni", jak to Maglor w przypływie dobrego humoru nazwał. Muzyk miał doprawdy wyjątkowe szczęście, że rudowłosy książę, nie miał akurat czegoś odpowiednio ciężkiego, by w niego rzucić . W końcu skłóceni kochankowie się pogodzili i Maedhros naprawdę nie potrzebował powtórki z historii, zwłaszcza w tym momencie. Ale wtedy zaczął sobie po raz pierwszy otwarcie zadawać pytanie jak się to ma, na Valarów, udać? Czy ich związek jest w ogóle możliwy? Czy jeśli przyjdzie mu wybierać między nią a rodziną, kogo wybierze? Kogo wybierze ona? Wolał się nad tym nie zastanawiać, chciał czerpać przyjemność z każdej chwili, którą razem spędzali i żywić nadzieję, że nigdy nie będą musieli dokonać wyboru. Że będą oni gałązką oliwną, która połączy dwa rody.
* * *
Koń miarowo uderzał kopytami o ziemię. Silwen z daleka widziała zarys Gór Mglistych. Czuła, że coś ją skręca w środku, było jej trochę niedobrze. Oblizała nerwowo wargi, kusiło ją by zawrócić, ale wiedziała, że gdyby tak zrobiła żałowałaby. Już raz stchórzyła, niemal dwieście lat temu. Pogoniła Versticha do galopu i wjechała na szczyt niewielkiego pagórka. Wstrzymała oddech, patrząc z góry na cos co kiedyś było wioską o nazwie Thalion. Nie spodziewała się wiele więcej, ale mimo ten widok był niczym mocny, niespodziewany policzek. Z wioski zostały tylko gdzieniegdzie porozrzucane kamienie i trzeb było wielkiej wyobraźni, by zobaczyć wioskę. Zjechała ze wzgórza prosto między skalne odłamki i zeskoczyła. Przywiązała konia do najbliższego drzewa. Zastanawiała się co się stało. Czy była to zwykła naturalna kolej rzeczy? Bo przecież Gondolin nie przetrwał nawet tysiąca lat, więc cóż się dziwić niewielkiej, ludzkiej osadzie. Przechadzała się pomiędzy pozostałościami po skromnych, wiejskich domach. Nigdzie nie ostało się więcej niż kilka kamieni, które mniej więcej znaczyły teren dawnej siedziby. Wszędzie pleniły się krzewy, gałązki bluszczy oplatały ciasno głazy, pnąc się i starając zgarnąć jak największy obszar dla siebie. Teraz to one zamieszkiwały wieś, na równi z gryzoniami i żukami. Mieszkańcy, którzy rządzą się własnymi prawami, jednak często żyjąc w znacznie większej symbiozie niż ludzie. Prześlizgnęła się wzrokiem po ruinach, to było miejsce gdzie ludzie płakali i śmiali się, przeżywali najlepsze i najgorsze chwile w życiu. Gdyby kamienie potrafiły mówić, wielu mógłby się zdziwić ile historii miałyby do opowiedzenia. Historię pokoleń, historię ludzi prostych, którzy żyli dla siebie i swych bliskich, zamknięci w swoim małym światku, obojętni na wydarzenie wielkiego świata i niewybiegający myślą dalej niż najbliższe żniwa. Czuła, że stało się tu coś niedobrego, czuła to całą sobą. Szła dalej, aż w końcu zeszła na ubocze wsi i znalazła się przy pozostałościach niewielkiego domu. Z zaciśniętym gardłem weszła między zmurszałe i obrośnięte bluszczem kamienie. Przejechała palcem po wyślizganej przez wiatr i deszcz powierzchni. Ściana nigdzie nie była wyższa niż na pół stopy, a zaprawa murarska skruszała i większość kamieni chwiała się na swoich miejscach. Z elementów drewnianych nic nie zostało. Oczami wyobraźni widziała to miejsce z lepszych czasów, czuła zapach suszonych ziół, który zawsze się tu roznosił, szałwia, mięta, dziurawiec, krwawnik. Słyszała dźwięk jaki wydawał moździerz, gdy Rumianek rozcierała w nim składniki. Charakterystyczne skrobanie i stukanie, które odbywało się niekiedy nawet w nocy. Wyszła pośpiesznie, z Rumianek spędziła mało czasu, zbyt mało. Powinna zostać dłużej, tutaj po raz pierwszy mogła zakosztować prostego, spokojnego życia, gdzie wszystko jest poukładane. To było innego rodzaju szczęście, innego rodzaju poczucie bezpieczeństwa niż doświadczyła, nawet w Doriacie, czy Gondolinie. Szczęście wypływające z prostych czynności codziennego życia. Szczęście życia z tymi ludźmi, gdzie bycie przyzwoitym człowiekiem sprowadzało się do pożyczenia sąsiadowi koni do pługa, a bycie draniem do plucia innym do piwa. Gdzie od twoich wyborów nie zależało niczyje życie, gdzie nie trzeba było wybierać pomiędzy śmiercią dla jednych lub drugich. Dojrzała niewielką górkę na południe od wioski. Gdy się przybliżyła okazało się, że to olbrzymi stos kamieni, który gęsto porósł mech. Kilkoma szybkimi ruchami zerwała go z najpokaźniejszego, który zdawał się być ułożony z największą starannością. Odsłoniła wilgotną i ciemną powierzchnię oraz wyryty napis.
3320 DE
Hiro hyn hidh ab' wanath
(Niech znajdą pokój po śmierci)
Tylko tyle dała radę odczytać, ale to wystarczyło. Coś ją ścisnęło. Wszyscy mieszkańcy, a przecież Wojna Ostatniego Sojuszu zaczęła się jakieś sto lat później. I to ten rok, to nie był przypadek. Wszyscy zginęli, bo Rumianek udzieliła jej pomocy. Wszyscy padli ofiarą orkowej zemsty, a zmasakrowaną wioskę znaleźli, sądząc po napisach na kamieniu, elfowie, najpewniej z Rivendell. Gdyby głazy potrafiłyby mówić teraz, by milczały, porażone grozą i pokazem okrucieństwa jaki tu się odbył. Bo oni zginęli, zginęli a ja żyję. Gdzie tu sprawiedliwość? Nie tego się spodziewała, z całą pewnością nie tego. Była dowódcą i nieraz wysyłała innych na śmierć, ale to byli żołnierze. Bądź co bądź świadomi, że mogą stracić życie, godzący się na to w chwili, gdy zakładali po raz pierwszy zbroję. To coś innego, to była rzeź. Dzieci, kobiety, starcy, a ilu zostało wziętych do niewoli i zginęło okrutną śmiercią?
- Wiem, że już za późno, ale przyniosłam coś.
Sięgnęła za pazuchę, nie wiedziała czy Rumianek może ją usłyszeć, nie miała pojęcia co się dzieje z ludźmi po śmierci. Nie wiedziała też czy zielarka spoczywa tutaj. Zadrżała na sama myśli o innej opcji, wolała nie myśleć. Położyła na kamieniu wiązankę athelasu. Był to skromny podarunek, ale czuła, że to najwłaściwsza rzecz.
- Nigdy nie zdążyłam ci powiedzieć prawdy, a zasługiwałaś znacznie bardziej niż inni, którzy ją znali. Moje prawdziwe imię brzmi Silwen najmłodsze dziecko Thingola, księżniczka Doriathu. Odegrałam pewną rolę w wojnie o Eriador, to skomplikowane i nie będę wchodzić w szczegóły, ale robiłam okropne rzeczy i po skończeniu wojny, nie zostałam w Lindonie. Orkowie byli w rozsypce, garstka uciekła do Mordoru, reszta rozproszyła się po Śródziemiu, ale części udało się zorganizować. Zaczęli polować na elfów. Nazwaliśmy Beleg Farad, Wielka Obława w waszym języku. Przez lata mnie im uciekałam, była zbyt pewna siebie. Jak tylko się dowiedziałam o tym, powinnam się schronić, gdzieś na dalekiej północy. Sądziłam, że zdołam im się wymknąć, wmawiałam sobie, że jestem dostatecznie sprytna, dostatecznie dobra, ale najwyraźniej nie byłam. Widzisz, mocno naraziłam się Sauronowi i orkom bardzo zależało na moim schwytaniu. Udało im się, złapali i naznaczyli mnie, jak rasowego konia. Zostałam uwięziona i czasami się mną zabawiali - wskazała na palcem na bliznę. - To moje piętno, które przypomina mi codziennie o wszystkim czego dokonałam podczas tamtej wojny. Znaczyli tak wszystkich, którzy wpadli im w łapy. W końcu uciekłam. To tyle, po prostu myślałam, że powinnaś wiedzieć w imię czego was to spotkało. Przykro mi.
Zamiast odpowiedzi usłyszała tylko wiatr, który hulał na wzgórzu i świszczał między gruzami domów. Nie chciała innej odpowiedzi.
* * *
Lindon, 1704 DE
Strażnicy otoczyli ją nim zdążyła choćby odetchnąć. Dziesięć strzał wycelowano w jej pierś, dziesięć par oczu patrzyło na nią z nieukrywaną wrogością. Liczyła się z tym, jednak miała nadzieję, że podróż do stolicy odbędzie we własnym towarzystwie, a zbrojny orszak dołączy do niej dopiero po przekroczeniu bram miasta. Powoli zsiadła z wierzchowca i uniosła ręce do góry. Jeden z elfów opuścił łuk i podszedł do niej, przyjrzał się jej twarzy i odgarnął kosmyk białych włosów, odsłaniając jej szpiczaste ucho. Skrzywił się i odsunął na krok.
- Im... (jestem...)
- Iston ( wiem) - przerwał jej ostrym tonem, jego oblicze wykrzywiło się jeszcze bardziej. - Istannen le ammen Silwen Thingolion (jesteś nam znana) - tym razem to ona się zmarszczyła. - Ha le gweriach min! (to ty nas zdradziłaś) - spuściła wzrok, jego słowa były dla niej jak cios w brzuch, mocne, pozbawiające tchu i przywodzące mdłości.
Zabrali jej broń i związali ręce z przodu. Nie opierała się, nic też nie mówiła, wolała oszczędzać siły i słowa na prawdziwą konfrontację. Chociaż z drugiej strony nie zdziwiłaby się gdyby Gil-galad od razu zdecydował się wtrącić ją do lochu. Szli energicznie do końca dnia i jeszcze przez całą noc, z dwoma zaledwie postojami, gdzie dostała coś do jedzenia i picia. To była straszna podróż, nie żeby elfowie obchodzili się z nią brutalnie. Nie popychali jej, nie bili, w zasadzie w ogóle starali się jej nie dotykać, nie odzywali się też, chyba że szeptem, z dala od niej. Jednakże spojrzenia jakimi ją obrzucali, za każdym razem gdy krzyżowała wzrok z którymś z żołnierzy, widziała w jego oczach pogardę, obrzydzenie i nienawiści. Czuła ich spojrzenia na plecach, wyczuwała ich niechęć w każdym geście jaki ku niej wykonali, czy to podać jej manierkę, czy to sprawdzić czy więzy się nie poluzowały. Zdrajczyni. To słowo wisiało między nimi, snuło się w powietrzu. Stanęła u bram Mithlondu znacznie prędzej niźli chciała. Została z nią zaledwie piątka elfów, reszta odłączyła się w trakcie podróży. Przeszli przez mury i zapuścili się w labiryncie białych uliczek. Co rusz z okna lub zaułka wychylili się ciekawscy mieszkańcy, niektórzy szeptali między sobą, inni po prostu stali i patrzyli. Sil domyślała się, że jest tu nie lada atrakcją. W końcu stanęli przed pałacem Gil-galada, tak bardzo znajomym. Słyszała szum morza i darcie się mew, a nawet stąd czuła zapach soli. Zaprowadzona na dziedziniec, wbiła wzrok w ziemię, z zafascynowaniem studiując noski własnych butów. Jej żołądek był skręcony w supeł, miała lekkie mdłości i zaciśnięte gardło. Wiedziała, że nawet gdyby postawiono jej przed nosem ulubione potrawy, nie tknęłaby ani kawałeczka, bo ledwo radziła sobie z przełykaniem własnej śliny. Nie miała też ochoty podnosić wzroku. Kiedyś mieszkała tu naprawdę długo, więc wolała nie natknąć się na znajome osoby. Jeden ze strażników oddalił się i po okołu dziesięciu minutach wrócił. Gestem kazał jej iść za sobą. Weszli do środka, a elf zaczął prowadzić ją długimi korytarzami. Wodziła wzrokiem po ścianach, mogła się założyć, że nic się nie zmieniło. Mimo tego wszystkiego co zdarzyło się w przeszłości, mimo tego, że obecnie jest traktowana jak więzień, czuła przyjemne ciepłe na widok znajomych miejsc. Nadal jednak coś ją ściskało, a dłonie lekko drżały. Po mimo długoletniej znajomości pałacu, nie miała pojęcia gdzie żołnierz ją prowadzi. W każdym razie nie był to gabinet Gil-galada, gdzie spotkałby się z nią gdyby chciał porozmawiać mniej oficjalnie ani sala tronowa, gdzie zaprowadzono by ją gdyby syn Fingona zamierzał potraktować ją z góry i przytłoczyć królewskim majestatem, chociaż to pierwsze i tak pewnie zrobi.
W końcu została doprowadzone przed drewniane drzwi, których jedyną ozdobą była złota klamka. Elf wpuścił ją do środka zasalutował i nim się zorientowała zniknął zamykając drzwi za sobą. Komnata miała w sobie coś nienaturalnego i białowłosa czuła się w niej nieswojo. Zupełnie ogołocona ze wszystkiego, jedynie ze skromnym fotelem przy oknie, na przeciwko drzwi. Tam właśnie stał szacowny król Noldorów. Silwen instynktownie zaczęła szukać u niego broni, luk w postawie. Elf był nieuzbrojony, w prostej szacie, jaką mógł założyć każdy średnio zamożny elf jako strój codzienny. Żadnych kosztownych ozdóbek czy skomplikowanych haftów. Jedyną wskazówką mogła być kolorystyka, wyraźnie utrzymana w błękicie, bieli i srebrze. Miała ochotę przewrócić oczami. Nigdy nie mogła pojąć dlaczego Fingolfin oraz każdy z jego potomków tak obsesyjnie podkreśla własne pochodzenie rodowymi barwami. Ale widocznie każdy ma jakiegoś bzika, ale ci w dodatku mieli takiego co przechodzi z pokolenie na pokolenia. Zamrugała, Gil-galad lustrował ją od stóp do głów wzrokiem tak zimnym, że należało się dziwić, iż w przestrzeni między nimi nie pojawiły się kryształki lodu. Cisza dźwięczała jej w uszach.
- Dlaczego tu jesteś? - jego głos strzelił jak bicz. - Skrajna głupota czy chęć pokuty?
Sil uniosła dumnie głowę.
- Ani to, ani to.
- Tak czułem, nie jesteś łatwowierną idiotką, a pokora nie jest w twoim typie. Więc co? Jestem bardzo ciekaw co mi masz do powiedzenia.
- Wiem, że dla większości jestem zdrajczynią. Pamiętam co mówili o Maeglinie, a przecież on nie poszedł do Morgotha z własnej woli. Więc wyobrażam sobie co myślą o mnie, o tej która zrobiła to z własnej inicjatywy. I godziłam się wówczas na to, ale - zwinęła dłoń w pięść - Gil-galadzie, walczyliśmy ramię w ramię, osłanialiśmy sobie nawzajem plecy, a ty wydajesz na mnie wyrok, nie wysłuchawszy nawet niczego co mam do powiedzenia!
Gil-galad rąbnął pięścią w parapet.
- A co miałem, twoim zdaniem robić?- warknął. - Jakie niby fakty miałyby za tobą przemawiać?! Zaprzeczasz, że pomagałaś Sauronowi zdobyć Ost-in-Edhil?! Zaprzeczasz, że osobiście stawiłaś czoła Celebrimborowi i pojmałaś go na rzecz Saurona?! - Valarowie, jak on chciał by zaprzeczyła wszystkiemu, ale ona tylko stała, milcząc.
Silwen zagryzła wargę. Pamiętała ten moment, pamiętała każdy szczegół i pamiętała każdą łzę, którą uroniła w ukryciu. Celebrombor na początku uśmiechnął się ulgą, gdy ją ujrzał, uśmiechem, który był nożem w jej sercu. Potem jego twarz zbladła, gdy zobaczył, że obnażone ostrze bynajmniej nie jest poplamione czarną krwią orków. Spojrzał na nią z niedowierzaniem, gdy zamachnęła się na niego i ledwo zdążył się osłonić. W miarę walki jego wyraz stawał się coraz bardziej zacięty, zacisnął wargi w cienka kreskę i walczył, ale nie miał szans. Po chwili leżał ogłuszony na schodach, a ona poszła sprowadzić resztę towarzystwa. Ten spacer był najgorszą torturą, jaką musiała w życiu znieść. Zataczała się, na wpół oślepiona, z gulą żółci w gardle. Chciała wyć, chciała wrócić tam i uciec z Celebrimborem. Jej serce krzyczało, że jeszcze nie jest za późno. Dwukrotnie zwymiotowała, myśli biegał jak oszalałe. Powinna go była wówczas zabić, jednym czystym ciosem. Nie zrobiła tego, bo miała nadzieję, że uda jej się go uwolnić. Przeliczyła się i ten błąd kosztował Celebrimbora tygodnie udręki z rak orkowych katów i samego Saurona. Sługa Morgotha wysłał ją do tego zadania, bo chciał ją sprawdzić, czy jest mu oddana i ona podołała testowi, bo musiała. Przynajmniej tak wówczas myślała. I nadal nie była pewne czy była tylko idiotką, której wydawało się, że jest niezbędna światu, kretynką z manią wielkości, czy też naprawdę jej działania miały sens. Jednak na pewno nie była tym za kogo wszyscy ją brali. Nie sprzedała się Sauronowi, nie zdradziła swych braci, a fakt, że nawet osoby, które znała, którym ufała, zwątpiły w nią był jak sól posypana na jątrzącą się ranę.
- Nie - wykrztusiła w końcu.
- Więc nie wiem czego ode mnie oczekujesz. Wiesz co zrobili z ciałem Celebrimbora? Elrond widział i opisał mi to wyjątkowo dokładnie. Jego zwłoki nieśli jak sztandar, poprzeszywane strzałami, tak zmasakrowane, że ledwie można było go rozpoznać. Odmówili mu nawet godnego pochówku.
Nie odpowiedziała.
- Zrobiłaś to dla zemsty? Zemsty za to, co synowie Feanora zrobili w Doriacie i Sirionie?
- Nie! - prawie wykrzyczała - Nigdy nie obwiniałam Celebrimbora za to co się stało.
- Więc co? Nie rozumiem tego.
Sil wzięła głęboki wdech.
- Wiem, że nie wygląda to dobrze, ale musisz mi uwierzyć. Przez cały ten czas nie było dnia bym się nie zastanawiała, czy powinnam to ciągnąć, czy nie krzywdzę zbyt wielu. Starałam się. Jak myślisz ilu waszych zwiadowców by przeżyło, gdyby nie ja?
- Ciekawe, że żaden mi o tym nie wspomniał.
- Oczywiście, że nie - prychnęła. - Nie jestem głupia. Rzecz w tym, że gdybym w Ost-In-Edhil nie zrobiła tego co zrobiłam, Sauron nigdy by mi nie zaufał. Nie wiem co by się stało wtedy. Może wszystko skończyłoby się lepiej, ale nic na to nie poradzę. Sauron powiedział mi o Jedynym Pierścieniu po tym jak go wykuł. Obiecywał mi wiele, jeśli za niego wyjdę. Odmówiłam, ale obiecałam go nie zostawiać. Co dziwne, uwierzył mi. Udało mi się, jednak przekazać wieści Celebrimborowi. On namawiał mnie do ucieczki, ale zostałam, bo chciałam mieć oko na Saurona. Kiedy wybuchła wojna, pomyślałam, że może będę bardziej przydatna u jego boku, więc zostałam. Pojmaniem Celebrimbora udowodniłam swoją wierność. Potem popełniłam wiele błędów i raz omal się nie zdradziłam. Sauron zaczął coś podejrzewać, więc uznałam, że nic tu już nie wskóram. Próbowałam uwolnić Celebrimbora, ale on był zbyt słaby i nas przyłapano. Prosił bym go zabiła, więc tak zrobiłam i uciekłam. Widzę, że przynajmniej Pierścienie trafiły w dobre ręce - dodała, patrząc na połyskujący klejnot na palcu Gil-galada. Elf schował dłoń do rękawa.
- Dlaczego nie mogłaś po prostu wyjechać do Lorien? - zapytał ze smutkiem w oczach -Wszystko byłoby prostsze.
- Możliwe. Ale mam wrażenie, że moja rodzina nigdy nie wybiera tego co proste. No cóż, znasz już całą historię. Co teraz?
- Na początku spytałem dlaczego tu przybyłaś. Teraz spytam ponownie. Dlaczego?
- Bo nie chciałam żyć z piętnem zdrajczyni. Czy to tak ciężko zrozumieć?
- Nie. Ale nie możesz tu zostawać. Z Twojej winy Celebrimbor znalazł się w rękach wroga i z twojej winy Sauron poznał położenie Siedmiu i Dziewięciu Pierścieni. Przez kilka następnych dni miasto będzie aż huczeć od plotek na twój temat. Gdy trochę ucichną wymkniesz nocą i już się tu nie pojawisz. Nigdy. Rozumiesz?
- Tak - odparła głucho.
Hej, hej, hej. O mój Boże, jak ja się stęskniłam za Wami, za Sil i za wattpadem. Chyba z pół roku mnie nie było. Tak strasznie mi głupio. Ale dużo się działo w moim życiu, przede wszystkim liceum, nowa szkoła, nowi ludzi itd. Nie próbuję się przez to usprawiedliwiać, bo moje chroniczne lenistwo też ma swój udział. Generalnie zaczęła ten rozdział jeszcze przed wakacjami i jakoś tak długi się zrobił. Chyba najdłuższy jaki napisałam. Uznajcie to za taki przełomowy rozdział, po którym wszystko się ułoży, no dobra nie mogę tego obiecać, ale się postaram. Na pewno nie będzie tak, że zawsze tego dnia będzie rozdział, ale też spróbuję Was tak nie zaniedbywać. I wiem, że pod ostatnimi rozdziałami pisałam dość podobnie, a jednak jesteśmy w tym punkcie, ale tym razem nie mam na widoku egzaminów, rekrutacji, czy operacji, którą też przechodziłam (nic strasznego, ale wolałabym o tym nie pisać), więc NAPRAWDĘ mam nadzieję, że się wszystko ułoży. Tak więc, do następnego! ;-)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro