Rozdział 4
You will not die today.
Na początku chciałam tylko napisać, że dedykuję ten rozdział @dagusiaaq za pierwsze komentarze i pierwsze gwiazdki. Za każdym razem gdy o nich myślę to uśmiech sam mi wchodzi na twarz. Dedykuję jeszcze @VanquishedLoon za pierwszego followersa. Dziękuję. ;-)
455PE
- Musimy im pomóc! – krzyknęła wściekle, Glorfindl z niechęcią się do niej odwrócił
- Turgon wydał rozkazy, nie mnie się z nim sprzeczać. – oznajmił
- Oni tam umierają. – odparła zdesperowana – Wszyscy, za nasza sprawę, za naszą wolność. Nie możemy ich tam zostawić. To nasi bracia.
- Myślisz, że o tym nie wiem. – warknął – Mi też się podoba, że siedzimy tu w ukryciu, gdy nasi rodacy walczą. Ale to nie moja decyzja, dostałem rozkaz nie mieszania się w tą wojnę i zamierzam go wypełnić.
- Ja takiego nie dostałam. – odparła dumnie – I nie będę siedzieć bezczynnie.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Doskonale wiesz. – prychnęła
- Nie możesz, zabraniam ci.
- Nie będę pytać cię o pozwolenie. Nie jesteś moim ojcem, a ja nie jestem już dzieckiem. – odwróciła się napięcie i ignorując wołanie Glorfindela, udała się do swojej komnaty.
Wyjechała dwa dni później, Idril, Glorfindel i Turgon bezskutecznie próbowali ją zatrzymać. Nawet gdy Turgon zagroził, że jeśli teraz wyjedzie to nie pozwoli jej wrócić.
- Całe szczęście, że zabrałam wszystkie ważne rzeczy. – oparła tylko i pogoniła konia, Glorfindel bezradnie patrzyła jak Silwen znika za bramą.
- Pojadę za nią zdecydował.
- Nie. – Turgon położył mu dłoń na ramieniu – Gondolin nie będzie się mieszał.
- Przecież nie wezmę armii. Tylko kilku zaufanych ludzi, pojadę i wyperswaduję jej to z głowy. – zniecierpliwił się – Chyba nie mówiłeś poważnie, że jej już tu nie wpuścisz?
- Choć, porozmawiamy w cztery oczy. – udał się w kierunku pałacu. Następnie zaczął się wspinać ku swej samotni na szczycie wieży, Glorfindel z trudem powstrzymywał wybuch na oczach służby, gdy jednak drzwi się za nim zamknęły, co raz trudniej przychodziło mu panować nad sobą. – Usiądź. – zaprosił go Turgon i gestem wskazał jeden z foteli, a sam przysiadł naprzeciwko – Nie zamierzam się mieszać w tą wojnę. Jeśli Silwen chcę, nie mogę jej tego zakazać aczkolwiek musi radzić sobie sama.
- Oszalałeś, może tam zginąć. Jeśli tak bardzo nie obchodzi cię jej los to chociaż pomyśl jak Thingol zareaguje na wieść, że jego córka bierze udział w wojnie. Jak zareaguje gdy ktoś dostarczy mu jej ciało.
- Jak możesz twierdzić, że nie obchodzi mnie jej los. – powiedział wzburzony – Jest dla mnie prawie jak własna córka i doskonale wiem co nas spotka jeśli zginie, ale zlekceważyła mój rozkaz.
- Zostawisz ją na śmierć, ponieważ uraziła twoją dumę? – wycedził złotowłosy elf,
- Gondolin nie będzie się mieszał. Nie mogę zaryzykować bezpieczeństwa wszystkich poddanych ze względy na jedną.
- Pojadę sam. Nie zabiorę nikogo, po prostu znajdę ja i przyprowadzę.
- Nie. – powiedział twardo Turgon – Jesteś mi potrzebny tutaj. Wyszkoliłeś ją i zrobiłeś wszystko co w twojej mocy. Poradzi sobie, musimy jej zaufać.
- To tylko dziecko, tam trwa wojna. – wskazał w kierunku wschodu – Armię orków przemierzają równiny, a ty chcesz pozwolić jej wjechać w sam środek rzezi. A gdyby to Idril wyjechała? Też byś siedział bezczynnie w wieży, nie chcąc narażać poddanych?
- Wiesz, że zrobiłbym wszystko by ją uratować. Rozebrałbym sam Angband, kamień po kamieniu aby ją znaleźć, ale Silwen jest inna. Potrafi walczyć, potrafi zabić, zadbać o siebie.
- Boisz się. – stwierdził Glorfindel – Boisz się, że odkryją to miasto, dzieło twojego życia. Kryjesz się tu jak tchórz. – rzucił mu obelgę prosto w twarz – Myślisz, że jak Morgoth wygra będziemy mogli żyć tutaj w spokoju. Spokoju opartym jedynie na tajemnicy. Prędzej czy później ktoś nas wyda, a wtedy to będzie tylko kwestia czasy aż orkowie zdobędą to miasto.
- Posuwasz się za daleko. – ostrzegł władca
- Lepiej zginąć w walce u boku rodaków niż w jakiejś dziurze ze strachu o następny dzień. Jeśli się nie wtrącimy, a Nieprzyjaciel wygra to zginiemy przeklęci przez naszych pobratymców, śmiercią tchórzy i wiarołomców.
- Dość! – przerwał ostrym tonem Turgon – Masz prawo być na mnie zły, ale nie masz prawa kwestionować moich decyzji w taki sposób i nie masz prawa nazywać mnie tchórzem. Wybaczam ci jednak, ale jeśli opuścisz miasto będziesz mógł do niego nie wracać. Ani ty, ani Silwen, więc zastanów się czy warto podejmować takie ryzyko. A teraz wyjdź. - rozkazał
* * *
Z obrzydzeniem przypatrywała się szczerzącym kły orkom. Minęła siedem lat od ataku Saurona na Gondor. Wojska z Lindonu, Imladris oraz Gondoru sprawnie weszły do kraju nieprzyjaciela i rozpoczęli oblężenie Barad-Dur. Przez siedem długich lat Sauron wysyłał na nich swe wojska, które rozbijały się jak fala o skałę. Silwen miała wrażenie, że albo Sauron produkuje orków na zawołanie albo wieża ma nieskończoną pojemność. Z początku ataki były częste i brutalne, jednak z czasem było ich coraz mniej. Mimo to sługa Morgotha nadal uparcie siedział w ostatniej przystani, odwlekając tylko to co nieuniknione, bojąc się osobiście stawić czoła wrogowi. Dopiero po kilku latach zaczął dopuszczać myśl o swej porażce, to jednak nie przeszkodziło mu w rozpoczynaniu kolejnych beznadziejnych prób unicestwienia oblężenia. Teraz jednak nadszedł tego kres, władca Mordoru rzucił do walki ostanie ze swoich sił, tym razem osobiście prowadząc swe wojska. Miał jeszcze jednego asa w rękawie, rozpaczliwie chwytał się tej ostatniej deski ratunku. Poprowadził armię by zakończyć sprawę w decydującej bitwie. Orków było znacznie więcej niż można by było się spodziewać, to jednak nie podłamało ducha oblegających, wierząc w słuszność swej sprawy. Po jej ciele przebiegł przyjemny dreszcz ekscytacji. Nie zależnie od wyniku, nie długo wszystko się skończy. Chciała dotknąć naszyjnika, ale uprzytomniła sobie, że utraciła go na zawsze. Nie zdołała jeszcze wykorzenić tego nawyku.
Gil-galad krzykiem wydawał rozkazy, Elendil stał kilka jardów dalej. Silwen stała na kamieniu by mieć lepszą widoczność. Przed czerniła się gigantyczna wieża Barad-Dur. W rękach ściskała łuk, czekała na sygnał. W końcu Elrond wydał odpowiednie rozkazy, a na wroga spadł grad strzał, Silwen poszła w jego ślady. Po chwili orkowie z kilku stron zostali zasypani strzałami. Ona sama wypuszczała jedną strzałę za drugą, a pociski jej żołnierzy świstały jej koło uszu. Orkowie przybliżyli się, wyciągając miecze, wydała rozkaz zasłony. Teraz długie włócznie wyszły na przód, jak kolce czkając na wroga. Silwen wyciągnęła miecz, Nimril zabłysnął białym blaskiem. Rzuciła się w wir bitwy, pierwszemu napotkanemu orkowi ścinając łeb. Kropelki czarnej posoki obryzgały jej twarz i włosy, to jednak nie miało znaczenia. Kolejny został przebity na wylot. Nie miało znaczenia czy wrogowi atakują ją pojedynczo, czy grupkami, miecz wirował w jej ręce z każdym uderzeniem zadając śmierć. Inni poszli w jej ślady, co jakiś widziało złotą bądź srebrną zbroję. Z reguły jednak otoczona była przez wrogów. Na początku wszyscy orkowie w zasięgu rzucili jej się do gardła. Żaden nie wyszedł żywy, żadnemu nie udało się skrzyżować z nią miecza. Nimril bezbłędnie odnajdywał nie osłonięte miejsca. Pierwszy, drugi, trzeci, piąty, dziewiąty. – liczyła w myślach
Gdy z jej ręki padł dwudziesty, reszta nie kwapiła się o zaatakowania jej. Korzystając z tego rozejrzała się, trudno było jej stwierdzić kto ma przewagę. Na ziemi widniały plamy zarówno szkarłatne jak i czarne, wszędzie leżały trupy orków oraz niestety elfów i ludzi. Pocieszające było tylko to, że tych pierwszych było znacznie więcej. Otarła brudna od kurzu twarz, przy okazji rozmazując sobie czarną posokę. Pot zalewał jej oczy, a kosmyki kleiły jej się do twarzy. Dookoła unosił się odór krwi i potu. Poszukała znajomej twarzy, z daleka dostrzegła Gil-galada wywijającego swoją włócznią. Gdy tam dotarła król Linony zmienił już swą pozycje, obiegła wzrokiem równinę Dagorlad, orkowie byli spychani ,jednak liczebność wojsk elfickich kurczyła się niebezpiecznie. Odnalazła wzrokiem syna Fingona i poczęła torować sobie do niego drogę.
- Powinniśmy się przegrupować. – oznajmiła mu, gdy akurat w pobliżu nie było zagrożenia, król zmarszczył brwi
- Nie jestem pewien. Orkowie się wycofują, są w rozsypce, jeśli zrobimy jak mówisz damy im czas.
- Tylko po to by zaatakować ich siły, gdy będą rozproszone. Jestem niemal pewna, że w tej przeklętej wieży gnieździ się jeszcze kilka oddziałów.
- Skąd wiesz? – jego podejrzliwy ton ugodził w nią
- Może stąd, że od dobrych kilku lat Sauron wysyła ku nam wojska orków i jakoś nie widać by zapasy mu się wyczerpywały. – warknęła
- Znajdź Elronda i Elendila. – polecił – Pora zadać ostateczny cios. – kiwnęła głową i zniknęła w morzu walczących.
W końcu przegrupowali się na skarpie, u podnóża Góry Przeznaczenia i ruszyli się do ostatniego ataku, by doszczętnie zniszczyć siły wroga. Sauron w panice rzucił swe ostatnie siły, sam włączając się do bitwy. Widziała go, wysoką sylwetkę zakutą w stal. W żelaznej rękawicy ściskał swoją maczugę, a jedynym odcinającym się elementem był pierścień, mogący uchodzić za obrączkę. Jedynie napisy, które rozbłysły pod wpływem ciepła, zdradzały jego prawdziwą moc. Nikt nie mógł mu się oprzeć, dojrzała jak Elendil i Gil-galad stawiają mu czoła. Ruszyła ku nim, nie chcąc pozostać bezczynnie, ale poczuła stalowy uchwyt na swym ramieniu. Odwrócił się gwałtownie z uniesionym mieczem, napotkała jednak błękitne tęczówki Glorfindela i opuściła oręż.
- Puść mnie. – zażądała
-Nie. To nie twoja walka. – odparł spokojnie, co było dość nie adekwatne w stosunku do sytuacji
- Mogę im pomóc. – sprzeciwiła się
- Zginiesz jeśli tam pójdziesz. – wyrwała mu się – Pokonanie Saurona to nie twoje zadanie.
- Nie możesz mnie powstrzymać. – uniosła głowę i ruszyła nie bacząc na błagalne spojrzenia czy krzyki
Drogę nie spodziewanie zastąpił jej troll, dzierżący olbrzymi młot bojowy. Nim zdążyła zareagować, uderzył ją z całej siły w klatkę piersiową. Niemal usłyszała trzask łamanych żeber. Miecz wypadł jej z rąk, upadła, nie mogąc nabrać powietrza. Monstrum przygwoździło ją stopą, wyjmując długi nóż. Nimril leżał za daleko by go dosięgnąć, złapała się ostatniej deski ratunku. Wyszarpnęła z pochwy w bucie sztylet w wbiła go głęboko w stopę. Stwór zawył i podniósł nogę, korzystając z tego przeturlała się, a w miejsce gdzie przed chwilą leżała wbił się nóż wroga. Nim dosięgła miecza, kolejny cios rozorał jej bok, syknęła. Ale poderwała się na nogi, nadal ledwo mogła złapać oddech, ale odbiła się stopą od skały i złapała się naramienniku trolla. Wskoczyła mu na kark i poderżnęła gardło. Zeskoczyła i chwyciła się za ranę, chcąc zatamować krew. Z trudem podniosła się, podparła się o kamień. Nie mogła nabrać powietrza, w jej klatce piersiowej szalał ogień. Próbowała postąpić kilka kroków w kierunku walczących. Wylądowała na kolach, a następnie twarzą ku ziemi. Widziała jeszcze jak Gil-galad odlatuje pod wpływem uderzenia, a jego bezwładne ciało trzaska o skałę. Widziała jak w jego oczach gasną ostatnie iskierki życia. Wszystko złączyło jej się w trudny do zniesienia szum. Obraz zlał się w szarą plamę. Tak właśnie umrę, ironia losu.
Hej. Jak dotąd udaję mi się regularnie publikować. ( poproszę oklaski ). Jak wspomniałam wcześniej jestem ogromnie szczęśliwa, że ktoś to w ogóle czyta. Komentujcie i dawajcie gwiazdki.Nic nie sprawia autorowi większej przyjemności. Do obaczenia w następną środę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro