Rozdział 26 - Clarke
Choć obiecałam Bellamy'emu, że zostanę, nie byłam w stanie dotrzymać słowa. Powiedziałam mu to tylko po to, aby go uspokoić, ponieważ w głębi wiedziałam, że wyruszę po to cholerne zioło, choćbym miała zejść po nie na samo dno piekieł.
Zbiórka miała być odbyć się o szóstej przy bramie, więc musiałam przygotować się wcześniej. Dlatego właśnie, mimo niechęci opuszczania Bellamy'ego, podniosłam się delikatnie na łokciu, aby nie obudzić chłopaka i wstałam. Chyba po raz pierwszy od czasu rozwinięcia się u niego choroby widziałam go tak spokojnego. Wreszcie się nie dusił i mógł choć te kilka godzin spokojnie przespać.
Tę noc spędziłam z nim. Nie obawiałam się tego, że mogę się zarazić – Lincoln wyraźnie zaznaczył, że potrzebny jest kontakt krwi z krwią. Zresztą, nawet gdyby można było się zarazić poprzez dotyk, to miałabym to gdzieś. Nie byłam w stanie po prostu stać i patrzeć na to, jak Bellamy umierał.
Miałam już wyjść z pomieszczenia, kiedy po raz ostatni odwróciłam się, aby spojrzeć na chłopaka. Jego oczy były podkrążone, a skóra wokół nich zaczerwieniona, zresztą podobnie jak na policzkach. Pełne usta, przez które ze świstem wciągał powietrze, były wyschnięte i spuchnięte, natomiast w kącikach warg oraz przy nosie zalegała zaschnięta krew. Wyglądał tak żałośnie i krucho, że powstrzymywałam się z całych sił przed szlochem.
Zanim wyszłam z kliniki, podeszłam jeszcze do ciemnowłosego, po czym pochyliłam się nad nim i pocałowałam delikatnie w rozgrzany policzek.
- Kocham cię – szepnęłam. Spojrzałam na niego po raz ostatni i wyszłam z sali.
Z pokoju wzięłam plecak, do którego zapakowałam najpotrzebniejsze rzeczy, takie jak prowiant na drogę, zapałki czy latarkę. Poszłam także do pokoju Bellamy'ego, aby wziąć jakąś jego broń. Wiedziałam, że kluczyk do szafy z pistoletami trzymał w małej szparze pod komodą, dlatego zdobycie broni nie było dla mnie problemem. Moja mama miała problem z tym, żebym w ogóle wyruszyła wraz z resztą, nie mówiąc już o jakimś zabezpieczeniu w postaci karabinu. Musiałam więc radzić sobie sama, a wiedziałam, że Bellamy nie będzie zły. Zresztą, gdy wrócę, nie miałam nawet zamiaru mu w ogóle o niczym mówić.
Pod bramę dotarłam punkt szósta. Nie było jeszcze jedynie Murphy'ego, który i tak dotarł jakąś minutę po mnie, więc mogliśmy wyruszać. Mieliśmy w planach wrócić do Arkadii jeszcze tego samego dnia, aby w porę podać antidotum, dlatego wyruszenie o jak najwcześniejszej porze było ważne. Wprawdzie przejście trzydziestu kilometrów w jedną stronę oraz drugie tyle w drugą było niemałym wyzwaniem, ale czułam, że rozpiera mnie energia. Domyślałam się, ze Octavię także, więc w razie czego byłybyśmy w stanie po prostu poganiać wszystkich.
Przez pierwsze około dwanaście kilometrów szliśmy na ogół osobno, a dopiero później uformowały się swego rodzaju grupki. Octavia wraz z Lincolnem rozmawiali z Myxon'em, natomiast Murphy szedł gdzieś z boku, rzucając kamieniami w drzewa i gwiżdżąc jakąś niezidentyfikowaną melodię. Przestał dopiero wtedy, gdy Myxon uciszył go tym, że Ziemianie mogą nas usłyszeć. Ja szłam na samym końcu, a dopiero po jakichś kolejnych dwóch godzinach dołączył do mnie Roan. Nic nie mówił, po prostu szedł obok.
Miałam dość tej niezręcznej ciszy, dlatego postanowiłam ją przerwać.
- Dlaczego z nami poszedłeś? – zapytałam, patrząc na niego podejrzliwie. Ten nie spuszczał wzroku z drogi przed nami.
- Aż tak cię to dziwi?
- Na ogół interesujesz się tylko swoimi ludźmi.
- W tej chwili musimy sobie pomagać – mruknął. – Teraz, kiedy inne klany mogą nas w każdej chwili zaatakować, powinniśmy trzymać się razem. Po za tym mogłem na was liczyć, kiedy trzeba było zabić moją matkę. Powiedzmy, że gdy już uratujemy twojego kochasia, będziemy kwita.
- Ten mój k o c h a ś ma imię – warknęłam.
- Czy to ważne?
Już miałam go zwyzywać od najgorszych, jednak ugryzłam się w język i mocno zacisnęłam pięści, z całych sił powstrzymując się od rzucenia się na niego. Takie zachowanie nie przyniosłoby Arkadii żadnych korzyści, wręcz przeciwnie. Wolałam nie mieć wroga w jednym klanie, który był do nas pokojowo nastawiony. Musiało mi wystarczać wyobrażanie sobie tego, jak płonie żywcem. Wprawdzie mu tego nie życzyłam, ale takie coś poprawiało mi humor. Powiedzmy, że folgowałam swoim sadystycznym instynktom.
Postanowiłam ruszyć nieco do przodu, aby oddalić się od Roana w razie, gdybym jednak zmieniła zdanie i postanowiła wydrapać mu oczy. Zamiast tego wolałam dołączyć do Murphy'ego. Wprawdzie bywał irytujący, ale był też moim przyjacielem.
- Co tam, Clarke? – zapytał. – Nie czujesz już odrazy do impotentów?
Zaśmiałam się.
- A czy ja powiedziałam, że ją czuję?
John, zamiast coś odpowiedzieć, wykrzywił twarz w wyrazie niezadowolenia i odwrócił głowę w bok. Oho, miał focha.
- Czyżby nasz mały Murphy był obrażony?
- Nie jestem obrażony – burknął od razu.
- Tak właśnie się zachowujesz – stwierdziłam, po czym szturchnęłam go w ramię. – Oj przestań, Murphy. Przecież to były tylko jaja. Ty nieraz rzucałeś jakieś aluzje w moim lub Bellamy'ego kierunku, ale nie robiliśmy ci wtedy o nic problemu.
- Ale przecież miałem rację, prawda? Koniec końców jesteście razem.
Spuściłam głowę.
- Może i racja.
Murphy chyba zauważył, że na wspomnienie mojego chłopaka nieco zrzedła mi mina, ponieważ momentalnie przestał być obrażony. Zamiast tego kąciki jego ust podniosły się nieco do góry – co dziwniejsze, nie był to ten jego szyderczy uśmieszek, ale prawdziwy uśmiech, którego chyba jeszcze nigdy u niego nie widziałam -, a on sam przysunął się nieco do mnie, dźgając mnie palcem pod żebra. Jęknęłam.
- Nie martw się, Griffin. Wszystko będzie z nim dobrze – zapewnił mnie, po czym spojrzał na mnie wymownie. – Czy może powinienem już mówić do ciebie Clarke Blake? Wprawdzie nie brzmi to zbyt dobrze, ale Bellamy Griffin nie jest lepsze.
- Ty już chcesz nasz swatać?
- W końcu myślicie już o dzieciach, więc pierwszy krok w tym kierunku został postawiony.
- A skąd niby wiesz, że my... - przerwałam, poruszając sugestywnie brwiami.
- Nie zaprzeczaliście, gdy Raven o to pytała, więc ciszę uznaliśmy za potwierdzenie. Po za tym pytałem tego chłopaka, który mieszka obok Blake'a, czy w ostatnim czasie słyszał jakieś kobiece jęki dochodzące z jego pokoju. Tak się składa, że potwierdził, więc nie byliście zbyt dyskretni.
- Murphy – burknęłam, patrząc na niego spode łba.
- Nie no, rozumiem, jesteście dorośli. Mimo wszystko radziłbym wam być ciszej, bo gdyby twoja matka przechodziła akurat obok jego pokoju, to raczej nie byłaby zbyt zadowolona. Rozumiesz, robię to dla was. Dbam o interes Blake'a, który mógłby stracić za sprawą Abby.
- Jesteś niemożliwy – westchnęłam, przecierając twarz dłonią. – Ty naprawdę potrzebujesz dziewczyny, bo inaczej nigdy nie dasz nam spokoju.
- Musisz mi jakąś znaleźć.
- Nawet już jedną mam – powiedziałam. Przyciągnęło to uwagę chłopaka, ponieważ spojrzał na mnie zaciekawiony. – Raven Reyes.
John prychnął i odwrócił głowę, udając, że za bardzo interesują go pobliskie drzewa, aby prowadzić dalszą konwersację. Ja jednak zdążyłam zauważyć rumieńce, jakie wykwitły na jego policzkach.
- Powaliło cię kompletnie, Griffin.
Wmawiaj sobie, John, wmawiaj, pomyślałam.
Nic więcej nie powiedziałam, ponieważ dalsze kłótnie z tym ignorantem nie miały sensu. Mimo wszystko za każdym razem, gdy patrzył w moją stronę, rzucałam mu jednoznaczne spojrzenia. Najwyraźniej musiało go to bardzo irytować, ponieważ zwolnił kroku i zrównał się z Roanem. Uśmiechnęłam się wtedy pod nosem. Mógł udawać, że nic nie czuje do naszej pani mechanik, ale ja wiedziałam swoje.
Właściwie to chyba wszyscy widzieli to, co było między naszą kochaną, sarkastyczną parką. Te ich spojrzenia, wspólne spędzanie czasu czy nawet to, że Raven była jedyną osobą, dla której Murphy zawsze był miły. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam, aby stronił sobie z niej żarty. Gdy tylko pomyślałam, że ja i Bellamy musieliśmy wyglądać podobnie, aż robiło mi się głupio. Pewnie wszyscy widzieli tę chemię między nami oprócz nas samych. Pewnie gdyby nie ruch ze strony chłopaka, nadal bylibyśmy tylko przyjaciółmi.
Westchnęłam i uśmiechnęłam się sama do siebie, kiedy zauważyłam, że Myxon, Lincoln oraz Octavia, idący przede mną, zatrzymują się.
- Co się dzieje? – zapytałam, stając obok nich.
- Jesteśmy na miejscu.
Mimowolnie spojrzałam na zegarek na dłoni. Było już dobrze po dwunastej, więc droga tutaj zajęła nam nieco ponad sześć godzin, przy czym zatrzymywaliśmy się jedynie raz i to na dziesięć minut. Cieszyłam się z tego powodu, ponieważ oznaczało to, że powinniśmy wrócić do Arkadii jeszcze przed zachodem słońca. A więc Bellamy będzie żył.
Myxon oraz Lincoln znaleźli odpowiedzi krzew. Zerwali z niego kilka liści, tak na wszelki wypadek, po czym mogliśmy wracać. Przez to, że poszło nam tak łatwo, zaczęłam być o wiele ostrożniejsza. W ciągu całego tego czasu spędzonego na Ziemi nauczyłam się, że jeżeli coś jest za proste, to zaraz stanie się coś złego.
Nie pomyliłam się.
Pierwsza połowa drogi minęła nam dość spokojnie. Przez większość czasu rozmawiałam z Octavią, która, podobnie jak ja, niezmiernie cieszyła się ze znalezienia krzewu. Opowiadała mi o planie, jaki miała względem zabezpieczenia obozu. W końcu musieliśmy wzmocnić straż przez te kolejne trzy, maksymalnie cztery, dni, jakie pozostały do wybrania nowego Komandora. Było tak jednak tylko przez pierwszą godzinę, ponieważ później zaczęłyśmy luźną pogawędkę, do której dołączył się także Lincoln.
Właśnie śmiałam się z jakiejś historii opowiedzianej przez chłopaka, kiedy kilka centymetrów przed moją twarzą przeleciała strzała i wbiła się w drzewo po drugiej stronie.
- Ziemianie! – krzyknęła Octavia.
Kucnęłam, aby zmniejszyć szanse trafienia mnie, po czym przyłożyłam karabin do ramienia i przez celownik zaczęłam namierzać naszych oprawców. Część z nich siedziała na drzewach, jednak zaraz zeskakiwała i dołączała do reszty, która biegła w naszą stronę z wysoko uniesionymi mieczami. Naliczyłam około trzydziestu osób.
Reszta potoczyła się bardzo szybko. Zaatakowali nas z ogromną siłą, którą mimo wszystko próbowaliśmy odeprzeć. Ja oraz Murphy mieliśmy broń palną, dlatego poradziliśmy sobie z połową ludzi. Octavia zabiła jedną osobę, a Roan dwie. Do reszty już wolałam nie strzelać, ponieważ kręcili się między nami, a nie chciałam trafić nikogo z naszych. Wtedy musiałam polegać na zdolnościach innych.
W pewnym momencie ktoś chwycił mnie od tyłu i zaczął wlec po ziemi. Krzyczałam i próbowałam się wyrywać, jednak nic to nie dawało. Gdy byłam zbyt agresywna, mężczyzna uderzył mnie w głowę, przez co straciłam na chwilę orientację. Mimo to widziałam, że przegrywamy. Ziemian było więcej niż nas, co stanowiło ich przewagę. Do tego mój krzyk odwrócił uwagę Myxon'a od innych, ponieważ chciał pobiec w moją stronę i mi pomóc. Nie udało mu się – wcześniej został zaatakowany przez dwóch napastników. Wiedziałam, że jeżeli stąd nie uciekną, to zginą, dlatego podjęłam szybką decyzję.
- Uciekajcie! – krzyknęłam do Myxon'a. – Uciekajcie stąd!
Mężczyzna wahał się. Naprawdę pragnął mi pomóc i zaprowadzić bezpieczną do obozu, ale zagrażałam im. Gdyby zbytnio skupił się na mnie, zginęłaby cała reszta. W końcu sama dobrze wiedziałam o tym, że lepiej poświęcić jedną osobę, niż całą resztę.
Dlatego właśnie nie czułam do niego odrazy, kiedy nakazał reszcie odwrót, tym samym zostawiając mnie na śmierć.
Hej hej hej!
Jak widzicie Clarke, jak ta ostatnia kaleka, pozwoliła się złapać Ziemianom, ale postanowiłam trochę pokomplikować na koniec. Najpierw Bellamy, który dostał mieczem, a teraz jego dziewczyna złapana przez wrogi klan xd
Komentujcie, wyrażajcie swoje opinie i hejtujcie Clarke XD
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro