Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 25 - Bellamy


     Było jeszcze gorzej.

     Czułem się jak podczas pierwszych dni na Ziemi, gdy Murphy przyniósł ze sobą do obozu broń biologiczną stworzoną przez Ziemian. Z minuty na minutę pogarszało mi się, a ja miałem wrażenie, jakbym umierał. Początkowo jedynie kaszlałem krwią, ale później także i wymiotowałem. Pojawiła się wysoka gorączka, ból głowy i wszystkich mięśni. Moja skóra stała się niesamowicie blada, miałem problem z wykonaniem jakiegokolwiek ruchu. Powieki miałem zazwyczaj zamknięte, ponieważ nie potrafiłem już utrzymać ich otwartych. Było źle.

     - Co to może być? – zapytała Clarke swojej matki, która przyszła do szpitala wraz z dziewczyną, która niemal ją tu zaciągnęła. Przybyła także Octavia, która pomagała mi się odwrócić na bok, abym nie zakrztusił się własnymi wymiocinami oraz Roan stojący po prostu z boku.

     - Sprawdźcie ranę – zaproponował Roan. Wszyscy spojrzeli na niego nierozumiejąco. – Skoro ugodził go Ziemianin, to miecz mógł być oblepiony jakąś trucizną.

     - Jak mogłam na to nie wpaść – jęknęła doktor Griffin i zaraz zabrała się na odwiązywanie bandaża.

     Ponieważ nie mogłem zbytnio podnieść głowy, przez cały czas wpatrywałem się w twarz Clarke, która stała nade mną obok swojej matki. Gdy ta zajmowała się zdjęciem opatrunku, blondynka głaskała mnie po policzku i uśmiechała się lekko, jakby próbowała mnie pocieszyć. Z trudem utrzymywałem wtedy powieki lekko rozchylone, jednak pragnąłem po prostu na nią popatrzeć.

     Gdy wreszcie kobieta pozbyła się bandaży, usłyszałem jak wszyscy wciągają ze świstem powietrze. Nie miałem już siły na nic, jednak mimo to kazałem mojej siostrze pomóc mi nieco się podnieść. Chciałem to zobaczyć.

     Rana była zainfekowana i nie trzeba było być lekarzem, aby to wiedzieć. Mimo zszycia, z mojego ciała wydostawała się ropa, a miejsce wokół rany było zielone. Nawet nie wiedziałem, że skóra może przybrać taki kolor.

     - Lincoln – odezwała się drżącym głosem Clarke. – Może on będzie wiedział co to.

     - Nie da rady – odrzekła od razu O. – Wyruszył z kilkoma ludźmi na jakiś polowanie. Musimy go dopiero wezwać przez radio. Ja się tym zajmę – zaproponowała, po czym pochyliła się nade mną i przeczesała moje wilgotne od potu włosy. – Wszystko będzie dobrze, duży bracie. Obiecuję.

     Po tym wyszła z sali. Roan chyba nie chciał tak już stać jak nikomu niepotrzebny kołek, ponieważ ruszył za moją siostrą.

     Bałem się. Cholernie bałem się tego, co to mogło być. Wprawdzie na większość trucizn Ziemian była odtrutka, jednak ta mogła okazać się tą mniejszością, której nie da się wyleczyć. Po za tym nawet gdyby jakieś antidotum istniało, mogliśmy mieć problem ze zdobyciem go. W końcu nie byliśmy już w koalicji, a potrzebne zioła mogły znajdować się po za naszym zasięgiem.

     Clarke westchnęła i usiadła obok mnie, splatając swoje palce z moimi. Chciałem jakoś ją ścisnąć, ale mięśnie odmawiały mi posłuszeństwa. Czułem się jak warzywo, które nie może się ruszyć choćby o milimetr i przez cały czas jest skazane na łaskę innych. Nawet mówienie z każdą minutą sprawiało mi coraz większy problem, więc na wypadek, gdybym umarł, musiałem to z siebie wyrzucić.

     - Kocham cię, Clarke – szepnąłem słabo, przełykając ślinę.

     - Nie, Bellamy – pokręciła przecząco głową. – Nie mów tak, jakby to było pożegnanie. Nie chcę nawet tego słyszeć. Nie umrzesz, rozumiesz? Choćbym miała przemierzyć tę cholerną planetę wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu antidotum, to to zrobię. Przeżyjesz, Bell. Przeżyjesz – jęknęła, a przy ostatnim słowie głos jej się załamał.

     - Boję się – przyznałem. Dziewczyna mocniej ścisnęła moją dłoń.

     - Nie pozwolę ci umrzeć. Aż tak szybko się ode mnie nie uwolnisz, Blake.

     Uśmiechnąłem się lekko, mimo tego, jak fatalnie się czułem. Pulsowanie w głowie nie ustawało ani na chwilę, a posmak krwi w ustach wywoływał u mnie kolejną falę mdłości. Cóż za paradoks! Posmak krwi powodował, że nią wymiotowałem. Błędne koło.

     Octavia wróciła po kilku minutach akurat wtedy, gdy matka zawołała Clarke do swojego gabinetu. Ta nie była pewna, czy może to zrobić, jednak O. zapewniła ją, że się mną zaopiekuję. Wątpię, czy akurat to ją przekonało. Raczej doszła do wniosku, że chcę spędzić trochę czasu z siostrą sam na sam, a jej ciągłe przesiadywanie przy mnie tylko przeszkadza. Wprawdzie trzymanie jej dłoni oraz jej dotyk na moim policzku mnie uspokajały, jednak wiedziałem, że musi choć na chwilę odpocząć od widoku umierającego Bellamy'ego Blake'a.

     Siostrze również powiedziałem, że ją kocham i jak ważna dla mnie jest. Zareagowała jednak podobnie jak Clarke, mówiąc, że jeżeli to ma być pożegnanie, to mimo mojego stanu chętnie da mi w pysk. Nie kłamię! Tak powiedziała. Nie ma to jak wyżywać się na chorym bracie.

     Jakieś dwie godziny później przyszedł Lincoln w towarzystwie Octavii i Murphy'ego. Nie powiem, że mój stan się w tym czasie pogorszył, ponieważ aby było gorzej musiałbym już nie żyć, ale wszystko nadal się utrzymywało. Gorączka około czterdziestu stopni, krew wypływająca z każdego otworu ciała, w tym z nosa, uszu i oczu, oraz ból wszystkich partii ciała, o którym jednak nikomu nie wspominałem. Swoją drogą musiałem leżeć przez cały czas na boku, ponieważ co chwilę kaszlałem krwią, a w innym wypadku po prostu bym się nią zakrztusił.

     - Pokażcie mi ranę – zarządził ciemnoskóry.

     Clarke, która przez cały czas siedziała przy mnie, odwróciła mnie na plecy i odwiązała bandaże, tym samym pokazując miejsce, gdzie zostałem ugodzony. Lincoln dotknął zzieleniałej skóry, jednak syknąłem, przez co musiał zadowolić się jedynie przyglądaniem się.

     - Mam dwie wiadomości, dobrą i złą – zaczął. – Dobra jest taka, że to rodzaj trucizny, na który jest odtrutka. Liście danego zioła należy przyłożyć do rany najpóźniej trzy dni po dostaniu się trucizny do krwioobiegu.

     - A jaka jest ta zła? – zapytała moja siostra.

     - Jedyny las, gdzie kiedykolwiek znaleziono tę roślinę, znajduje się na terenie klanu, który was zaatakował.

     - Yujleda – stwierdziła Octavia. – Nie ma go w żadnym innym miejscu? – drążyła.

     - Może i jest, ale nam nic o tym nie wiadomo. Do tej pory znaleźliśmy ten krzew jedynie w lesie jakieś trzydzieści kilometrów stąd. Jeżeli pójdziemy pieszo w niezbyt dużym składzie i będziemy trzymać się z daleka od osad, powinno nam się udać to zdobyć.

     - Czy mogę coś powiedzieć? – odezwałem się. Wszystkie twarze momentalnie zwróciły się w moją stronę. – Nie chcę, żebyście to robili. Żebyście narażali dla mnie życie.

     - Zamknij się, Blake – mruknął Murphy, po czym przeniósł wzrok ze swoich paznokci na mnie. – Muszę ci się jakoś odpłacić za tego „impotenta", a jeżeli mi tu umrzesz, nie będę miał na to szansy.

     - O jakim impotencie wy mówicie? – wtrąciła się Octavia.

     John już próbował coś powiedzieć, kiedy wtrąciła się Clarke

     - O Murphy'm. Nie wiedziałaś? Ma problemy z pewnymi częściami ciała. Powiedzmy, że konar nie chce zapłonąć.

     Octavia wybuchła niepohamowanym śmiechem, przez co musiała aż złapać się za brzuch. Lincoln, jako ten zawsze poważny, próbował się powstrzymać, jednak zareagował podobnie jak moja siostra. Murphy natomiast strzelał z oczu piorunami w blondynkę stojącą obok mnie, która z kolei przez cały czas robiła szyderczą minę. Sam nie mogłem się nie uśmiechnąć.

     - Ha ha ha, jacy wy jesteście zabawni - odparł sarkastycznie Murphy, po czym ruszył w stronę drzwi. – Idę do pokoju. Jak już dorośniecie, to dajcie znać, kiedy wyruszamy po to zielsko dla Bellamy'ego.

     - On serio jest impotentem? – zapytała O.

     - A widziałaś go kiedyś z dziewczyną? – mruknąłem ostatkiem sił.

     - A więc jest – zgodziła się.

     Przez kolejne kilka godzin, aż do wieczora, co chwilę spałem i budziłem się. Pamiętam niektóre urywki jak to, gdy Raven przyszła zobaczyć jak się czuję lub jak siostra wycierała mi twarz po kolejnej fali ataków kaszlu. Zarejestrowałem także Clarke, która położyła mi na czole zimny okład i głaskała mnie delikatnie po policzku. Nienawidziłem siebie za to, że zamiast bawić się jak normalna nastolatka musi siedzieć przy wraku człowieka. Powinienem ją i Octavię stamtąd wyrzucić, ale nie miałem na to siły. Po za tym potrzebowałem jej jak nikogo innego.

     - Jutro z samego rana wyruszamy na tereny klanu Yujleda. – oznajmiła wieczorem blondynka. Wszyscy już poszli spać do swoich pokoi, aby przygotować się na kolejny dzień, a jedynie ona postanowiła zostać.

     - Kto idzie? – zapytałem.

     - Murphy, Lincoln, Octavia...

     - Nie powinna tak ryzykować – przerwałem jej.

     - Jest silna, Bellamy. Silniejsza od nas wszystkich razem wziętych. Poradzi sobie jak nikt inny.

     Choć nie podobało mi się to, że moja siostra chciała tak ryzykować, nie mogłem się nie zgodzić.

     - Roan sam zaproponował wyruszenie z nami. Jak sam powiedział, ma nadzieję na zabicie kilkoro ludzi z klanu. Myxon także chce iść, a że dokładnie zna położenie całego tego krzewu, to będzie dowodził wyprawą.

     - Nie wiedziałem, że w ogóle jeszcze jest w Arkadii.

     - Przecież był u ciebie kilka godzin temu. Nie pamiętasz? – zdziwiła się dziewczyna. Pokręciłem przecząco głową. Najwyraźniej zbyt często urywał mi się film. – W każdym razie odwiedził cię. Jak zobaczył w jakim jesteś stanie, zaoferował swoją pomoc. Zaproponował, żebyśmy wyruszyli zaraz z samego rana.

     - „My"? – warknąłem. Blondynka chyba zrozumiała, co powiedziała, ponieważ lekko się zarumieniła i spuściła wzrok. – Nawet nie próbuj, Clarke. Nie pójdziesz tam. Nie pozwolę ci.

     - Ale ja muszę, Bellamy – jęknęła. – Nie jestem w stanie siedzieć tutaj z założonymi rękami i patrzeć, jak ci się pogarsza. Z godziny na godzinę wyglądasz coraz gorzej. Nawet nie wiesz jaki wstręt do siebie czuje wiedząc, że nie mogę zrobić nic prócz czekania. Ty umierasz, Bell – szepnęła, biorąc moją twarz w dłonie i patrząc mi się głęboko w oczy. W tamtym momencie nie byłem w stanie oderwać od niej wzroku. – Możesz udawać, że nic cię nie boli i oprócz gorączki oraz krwawienia zewsząd nic ci nie dolega, ale ja to widzę. Widzę, jak cierpisz i robisz wszystko, żeby sprawiać jak najlepsze wrażenie. Mówienie oraz samo trzymanie oczu otwartych sprawia ci ogromną trudność, ale i tak to robisz. Dla mnie i dla Octavii, żebyśmy się nie martwiły. Ona nie jest lekarzem, więc może się na to nabrać, ale ja to widzę, Bell. Bez tych ziół umrzesz, a ja nie mogę cię stracić. Nie poradzę sobie bez ciebie.

     - Clarke – szepnąłem. – Zostań jutro ze mną, proszę. Zrób to dla mnie.

     Widać było, że Clarke walczyła sama ze sobą. Z jednaj strony pragnęła wyruszyć wraz z resztą i zdobyć lekarstwo, ale z drugiej nie chciała także zostawiać mnie samego.

     - Nie.

     - Zostań – nalegałem. – Nie chcę zostawać tutaj sam.

     Choć początkowo miała ponownie zaprzeczyć, chyba moja mina zbitego szczeniaka ją przekonała

     - Dobrze – odparła w końcu. – Zostanę.

     Uśmiechnąłem się do niej lekko i w tym samym momencie zacząłem się ponownie krztusić. Dziewczyna zerwała się z siedzenia i pomogła mi się odwrócić na bok, po czym podłożyła mi do ust szmatkę, na którą wyplułem całą krew. Kiedy wreszcie już to zrobiłem, zostałem z pozycji na boku i próbowałem wyrównać oddech. Clarke wtedy wstała i już myślałem, że chce wyjść z kliniki, aby nie musieć na mnie patrzeć, kiedy okrążyła łóżko, a materac za mną ugiął się pod jej ciężarem.

     Dziewczyna oplotła mnie od tyłu ramionami, uważając jednak na ranę, po czym przylgnęła klatką piersiową do moich pleców. Swój policzek przytuliła do mojego, przez co dokładnie czułem jej zapach oraz oddech na skórze.

     - Nie powinnaś się tak do mnie zbliżać – wycharczałem. – Możesz się zarazić.

     Clarke, jakby na złość mi, pochyliła się nade mną i pocałowała mnie w dolną wargę. Chciałem oddać pocałunek, jednak byłem zbyt słaby. Musiało mi to wystarczyć.

     - Teraz już za późno – odparła.

     - A jeśli się zarazisz?

     - Wtedy się mną zaopiekujesz.

     Clarke pocałowała mnie jeszcze w skroń, po czym wtuliła twarz w mój kark. Lewą dłonią głaskała mnie po policzku oraz przeczesywała skołtunione, czarne loki, natomiast prawą trzymała na moim brzuchu. To właśnie z tą drugą splotłem swoje palce, po czym zamknąłem oczy, chcąc delektować się chwilą.

     Jedno wiedziałem na pewno – kochałem tę dziewczynę na tyle mocno, by walczyć o swoje życie.

     Dla niej.




Hejooo xd

Rozdział nieco wcześniej, ponieważ mam tak dużą wenę jeśli chodzi o pisanie rozdziałów, że jeden dzień w tą czy w tą nie zrobi mi żadnej różnicy. Wprawdzie mówiłam już kiedyś, że nie będę więcej dodawać rozdziałów zaraz na następny dzień, ale na ogół trudno dotrzymuje mi się obietnic xd

Co sądzicie o całej tej akcji? Myślicie, że Bellamy przeżyje? I co z Clarke? Zostanie z nim czy wyruszy z resztą? Czekam na wasze opinie. 

Kocham <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro