Rozdział 17 - Bellamy
Byłem pewny, że zginę.
Gdy Człowiek Lodu przyłożył mi miecz do gardła i zaczął przyciskać go do delikatnej skóry na szyi, czekałem jedynie na śmierć. Pragnąłem, aby zrobił to szybko i bezboleśnie. Miałem nadzieję chwilę przed śmiercią zobaczyć całe życie przebiegające mi przed oczami, a zwłaszcza te najlepsze urywki. Narodziny mojej siostry, jej pierwsze kroki oraz słowa. Zobaczenie na własne oczy Ziemi i poczucie jej aromatu. Spotkanie Octavii po kilku miesiącach jej Odosobnienia, stanie się liderem, pierwsza nić porozumienia z Clarke. Współpraca z setką, przylot na ziemię reszty ludzi z Arki i świadomość, że nie będziemy musieli już radzić sobie sami. Uśmiech na ustach mojej siostry, mimo tego wszystkiego, co musieliśmy zrobić. Kogo musieliśmy zabić. Pierwszy uścisk z Clarke i ulga, że ona oraz reszta żyją. Pierwsza noc spędzona w objęciach dziewczyny. Uświadomienie sobie, jak ważna dla mnie jest.
Czekałem na to, aż ostrze zatopi się w moim gardle. Czekałem na śmierć. To jednak nie nastąpiło, wręcz przeciwnie – w pewnym momencie usłyszałem świst, a mój kat osunął się na ziemię obok mnie. Z jego oczodołu wystawał grot.
Nie musiałem czekać nawet kilku sekund, a z lasu wybiegła grupa Ziemian. Gdzie tam grupa – raczej nazwałbym to niezidentyfikowaną masą ciał, która taranowała wszystko na swojej drodze. Znacząco przekraczali liczebność naszych oprawców, dlatego nawet nie mieli szczególnego problemu z pokonaniem ich.
- Bellamy! – usłyszałem krzyk.
Odwróciłem głowę nieco w prawo i zauważyłem Octavię biegnącą w moją stronę, a nieco za nią podążał Lincoln. Po drodze udało im się skosić kilka osób, z którymi poradzili sobie w kilka sekund, po czym moja siostra upadła obok mnie i zaczęła rozcinać więzy na moich nadgarstkach.
- Co wy tu robicie? – zapytałem, nie dowierzając.
- Opowiemy ci wszystko w drodze powrotnej – odpowiedział Lincoln, uśmiechając się lekko.
Gdy O. udało się wreszcie mnie oswobodzić, przysunęła się bliżej i objęła mnie drżącymi ramionami. Zareagowałem na ten gest, również mocno ją oplatając i delikatnie głaskając po włosach. Dziewczyna westchnęła z ulgą, po czym oderwała się ode mnie.
- Nawet nie wiesz jak się cieszę, że nic ci nie jest – powiedziała, przecierając oczy, aby nie pociekły z nich łzy. Na ten widok uśmiechnąłem się szeroko.
- Złego diabli nie biorą – odpowiedziałem.
Siostra pomogła mi wstać, po czym Lincoln oderwał kawałek materiału ze swojej koszulki i kazał mi przyłożyć do rany na szyi, która powstała wskutek ostrza miecza. Wprawdzie nie było to nic głębokiego ani dużego, ale krwawiło jak cholera. Wiedziałem, że z bliznami na całym ciele oraz twarzy i gardle muszę wyglądać koszmarnie, ale w tamtej chwili liczył się dla mnie tylko powrót do obozu. Mimo pozorów, które mogłem stwarzać, nie byłem jakimś pieprzonym samobójcą. Pragnąłem jedynie uratować Kane'a oraz Abby, którzy prawdopodobnie byli już w Arkadii pewni, że nie żyję. Mogłem więc wrócić do domu.
Bitwa nie trwała zbyt długo, ponieważ ponad połowa ludzi z Azgedy zginęła, a reszta została wzięta w niewolę. Kilku osobom udało się także uciec, ale w porównaniu do schwytanych była to jedynie mała cząstka, dlatego postanowiono się nimi nie przejmować.
Mimo śmierci dwójki Ziemian, którym podcięto gardła przede mną, cieszyłem się z tego, że reszta z nich żyje. Ciała Gamona i Michel'a postanowiono wziąć do Polis i wyprawić im pogrzeb godny prawdziwych wojowników, którzy zginęli za swój klan. Reszta miała wrócić wraz z nimi na własnych nogach, natomiast ja, Lincoln oraz moja siostra mieliśmy zamiar wrócić do Arkadii. Pozwolono nam nawet wziąć trzy konie należące wcześniej do Ludzi Lodu, dzięki czemu podróż miała nam zlecieć o wiele szybciej.
- Jak nas znaleźliście? – zapytałem, gdy zmierzaliśmy już w stronę Arkadii.
- Byliśmy w wiosce, którą napadli Ludzie Lodu, jednak nam oraz kilku innym osobom udało się schować, dzięki czemu nas nie pojmali – zaczęła ciemnowłosa. - Chciałam z nimi walczyć, ale reszta doszła do wniosku, że jest ich zbyt wiele i nie warto ginąć za nic. Dlatego właśnie część z nas postanowiła ich śledzić, a reszta miała powiadomić Lexę, aby w razie czego zdołała przygotować armię, zanim przybędą szpiedzy i zaprowadzą nas do ich obozu. Od razu domyśliliśmy się, że nie są z Azgedy, a postanowili się odłączyć od Roana pod wpływem jego decyzji.
- Dlatego z Lincolnem tak długo nie wracaliście do Arkadii?
- Wybacz, ale musieliśmy to załatwić, ponieważ wtedy na pewno bym cię powiadomiła. Swoją drogą źle to rozegraliśmy, ponieważ nie spodziewałam się tego, że mogą przyjść także po ciebie, natomiast mnie zostawić w spokoju.
- Echo mnie widziała.
- To by wiele wyjaśniało – mruknęła. – W każdym razie gdy przybyliśmy do Lexy okazało się, że kilka godzin wcześniej druga grupa przybyła po Ziemian, którzy zaatakowali Azgedę. Opowiedzieliśmy jej wszystko, a ona zwołała Armię mającą rozgromić tamtych ludzi, ponieważ nie mogła sobie pozwolić na takie zagrożenie zwłaszcza, że ludzie z wioski w tym samym czasie poznawali lokalizację ich nowego obozu, przez co mieliśmy wiedzieć gdzie zaatakować. Przybyli do Polis wczoraj przed wschodem słońca, jednak trwało wtedy jeszcze dobieranie wojowników i wyruszyliśmy dopiero dzisiaj gdzieś nad ranem. Nie wiedziałam, że jesteś więźniem, dopóki nie przybyliśmy na miejsce, akurat gdy kat szedł w twoją stronę. Lexa postanowiła zaatakować od razu, ponieważ uważała pakt między naszymi klanami za aktualny i, jak to powiedziała, nie mogła sobie pozwolić na straty w Skaikru zwłaszcza, że brałeś udział w misji na Azgedę.
- Jakaż ona wspaniałomyślna – prychnąłem.
- Rozumiem twoją niechęć do niej, ale mimo wszystko stara się to naprawić. Nie musisz jej lubić, ponieważ ja sama nie darzę jej sympatią, ale okazywanie szacunku to nic strasznego.
- Mogę się postarać, ale nic nie obiecuję.
Do Arkadii przybyliśmy zaraz przed zachodem słońca, dlatego obóz nadal prosperował. Ludzie początkowo nie rozumieli sytuacji, ponieważ nadal nikt nie poinformował ich wszystkich, dlaczego odszedłem z tamtymi ludźmi, jednak gdy po powitaniu się z Kane'em i Abby wszystko im wyjaśniliśmy, oni postanowili przekazać to także reszcie.
Może to zabrzmieć głupio i naiwnie, ale liczyłem na to, że po przybyciu do obozu powita mnie biegnąca w moją stronę z uśmiechem na ustach Clarke. Nadal pamiętałem moment przybycia do Arkadii jakiś miesiąc po zniknięciu dziewczyny oraz niemal pięćdziesiątki naszych ludzi w Mount Weather, a później to, jak z impetem na mnie wpadła, niemal mnie przy tym wywracając, a następnie mocno przytuliła. Takie powitanie było w tamtym momencie czymś, czego pragnąłem.
- Gdzie jest Clarke? – zapytałem w końcu jej matki. Jeżeli nie przybyła mi na spotkanie, chciałem się jej chociaż pokazać żywy i przeprosić za przypięcie kajdankami do pręta w biurze Kanclerza.
- Nie widziałam jej od południa. Przykro mi, Bellamy. Będziesz musiał poszukać jej sam. – oznajmiła, po czym widząc moje poranione ciało, kontynuowała. – To jednak dopiero po tym, jak zdołam opatrzyć te wszystkie rany i znajdziemy ci jakieś inne ciuchy. Te strzępy, które masz na sobie, nie nazwałabym nawet ubraniami.
Mogłem się kłócić, jednak po prostu kiwnąłem głową i ruszyłem za kobietą.
Najpierw musiałem pójść pod prysznic, aby zmyć z siebie cały piasek, ziemię oraz błoto. Dopiero później poszedłem do szpitala, gdzie okazało się, że na twarzy mam - całe szczęście – jedynie jedno zadrapanie na policzku zamiast wielu ran, jakie spodziewałem się zobaczyć. Gorzej jednak było z moją klatką piersiową, na której miałem nie tylko małe zadrapania, ale także dość głębokie rany, które miały zostawić na moim ciele blizny. Przynajmniej te na biodrze oraz prawej piersi wyglądały na dość poważne i wymagały szycia. Reszta była raczej powierzchowna.
- Czy mogę już iść? – zapytałem po jakieś godzinie. Kobieta uśmiechnęła się pod nosem, nie podnosząc jednak na mnie wzroku i nadal zajmując się zadrapaniami na klatce piersiowej.
- Aż tak ci śpieszno? – zaśmiała się. – Jak się domyślam, z powodu Clarke?
Kiwnąłem głową.
- Ona naprawdę myśli, że cię straciła – kontynuowała, jednak tym razem nieco cichszym głosem. – Nawet nie wiesz jak bardzo cierpiała. Cały czas chodziła przybita i odsuwała od siebie innych, jakby poradzenie sobie z tym samej miało być lepszym rozwiązaniem. Jej naprawdę na tobie zależy, Bellamy. Mam nadzieję, że jej nie zranisz.
- Nigdy bym tego nie zrobił – powiedziałem z naciskiem.
- To dobrze – mruknęła, kończąc swoją pracę. – Możesz już do niej iść.
Kiwnąłem głową, ubrałem koszulkę, po czym zacząłem szybkim krokiem iść w stronę wyjścia. Zatrzymał mnie jednak głos pani doktor.
- Nie mam pojęcia, gdzie Clarke jest, ale jeżeli mogłabym ci coś zaproponować, to radziłabym ci poszukać jej w barze.
Clarke w barze? Upijająca się? Nie, przecież to nie jej świat, ona taka nie jest. Sama niezbyt rozumiała zachowanie Jaspera i zawsze powtarzała, że ona nie mogłaby się tak stoczyć i że walczyła dalej, chociażby dla poszanowania osoby, która umarła. Postanowiłem jednak tam zajrzeć.
Przeszedłem przez korytarz, po drodze witając się z kilkoma osobami, które mówiły jak bardzo cieszą się z mojego powrotu. Do każdego uśmiechałem się i dziękowałem, jednak pragnąłem jak najszybciej znaleźć się w sali z barem. Gdy jednak udało mi się już tam dotrzeć, zamarłem.
Ta śliczna i mądra blondynka, która sprawiała, że się uśmiechałem, siedziała z butelką wódki i upijała się w samotności. Z jej oczu nie ciekły łzy, jednak były mocno zaczerwienione co oznaczało, że jeszcze niedawno musiała płakać. Ścisnęło mi się serce, gdy pomyślałem, że stała się taka z mojego powodu.
Podszedłem do niej i stanąłem obok.
- Clarke? – chrząknąłem.
Dziewczyna odłożyła butelkę drżącymi dłońmi, po czym podniosła głowę i spojrzała na mnie. Jej oczy wyrażały tyle smutku i cierpienia, że miałem ochotę paść przed nią na kolana i przepraszać na to, że odszedłem.
- Hej, Bellamy – mruknęła, po czym ponownie sięgnęła po butelkę i wzięła kolejny łyk.
To tyle?! No, kurwa, nie wierzę!
- Tak teraz się wita przyjaciela, którego uważało się za martwego? – zapytałem, urażony jej reakcją.
- Przecież prawdziwy Bellamy nie żyje – jęknęła. – Ty jesteś jedynie moją halucynacją. Jestem tak spita, że przed chwilą widziałam nawet swojego tatę, uwierzyłbyś?
No tak, to wszystko wyjaśniało. Clarke była po prostu pijana do tego stopnia, że już nawet nie kontaktowała. Do tego strasznie bełkotała i zrozumienie jej było trudną sztuką.
- Wiem, że możesz w to nie wierzyć, ale to naprawdę ja – wyjaśniłem, siadając obok niej i nie spuszczając jej z oczu. Dziewczyna w tym czasie dokładnie wpatrywała się w moje źrenice. – Ziemianom udało się nas uratować, dlatego właśnie tu jestem.
- Niby jesteś jedynie moim wymysłem, ale strasznie pierdolisz – bełkotała.
Gdy próbowała napić się po raz kolejny, wyrwałem jej butelkę z drżącej dłoni i położyłem z dala od niej. Nawet nie protestowała, ponieważ była zbyt słaba i spita, aby cokolwiek zrobić. Właściwie, to chyba nie wiedziała nawet co się z nią dzieje.
Westchnąłem ciężko.
- Chodź, Księżniczko. Odprowadzę cię do pokoju.
Clarke nie zareagowała, dlatego wstałem i podniosłem ją na nogi. Ona jednak nie mogła nawet utrzymać równowagi, dlatego musiałem wziąć ją na ręce i po prostu zanieść do pokoju. Po drodze bełkotała jakieś bzdury i w pewnym momencie chciała nawet wrócić po flaszkę, ale warknąłem, żeby była cicho i leżała spokojnie. Wtedy wydęła słodko dolną wargę i czekała, aż jej „karoca" (w mojej postaci) dotarła do jej pokoju.
Miałem mały problem z otwarciem drzwi, a obrażona na cały świat Clarke nie chciała mi za nic w świecie pomóc, dlatego jakimś cudem poradziłem sobie nogą. Położyłem ją wtedy na łóżku i już chciałem wyjść, kiedy złapała mnie za nadgarstek i spojrzała na mnie swoimi błękitnymi, smutnymi oczami.
- Zostaniesz ze mną? – poprosiła.
Po krótkim zastanowieniu kiwnąłem głową i już miałem kłaść się obok niej, kiedy wypchnęła mnie w łóżka. Spojrzałem na nią zdziwiony.
- Gdzie mi się z tymi brudnymi ciuchami do wyra pchasz? – warknęła. – Rozbieraj się.
Otworzyłem szeroko oczy i popatrzyłem na nią z niedowierzaniem.
- No co się tak na mnie głupio patrzysz? Może i jesteś halucynacją, ale jaką mam pewność, że mi błota nie naniesiesz?
Mówiąc to, zaczęła ściągać buty, a następnie rozpinać spodnie. Były jednak dość obcisłe, przez co zdejmowanie ich szło jej tak opornie, że westchnąłem i pomogłem jej z nimi. Z koszulką jednak poradziła sobie sama, przez co leżała przede mną w samej bieliźnie, która – swoją drogą – miała tu i tam koronkowe szczegóły. Nie mogłem jej się jednak tak przyglądać, ponieważ dziewczyna zaraz mnie pospieszyła.
Zdjąłem buty, a następnie spodnie i koszulkę, po czym ułożyłem się obok niej. Nie wyglądało to jednak tak, jak ostatnio, ponieważ Clarke pod wpływem alkoholu była o wiele odważniejsza. Ułożyła się wygodnie na moim torsie, ręką owinęła moją klatkę piersiową, natomiast nogę klasycznie przerzuciła przez moje biodro. Zrobiła to tak szybko, że podświadomie położyłem dłoń na jej udzie, na co cicho westchnęła. Nieco mnie to zachęciło, ponieważ zacząłem wtedy tworzyć kciukiem kółka na jej nodze, przez co dostała gęsiej skórki.
- Bellamy? – powiedziała.
- Tak? – mruknąłem, odwracając nieco głowę.
Twarz dziewczyny już wtedy była zwrócona w moja stronę, dlatego patrząc na nią, nie mogłem się oderwać. Nie potrafiłem. W pewnym momencie palec wskazujący Clarke zaczął wędrować po mojej twarzy. Najpierw przejechała nim po policzku, później po nosie, a następnie po powiekach. Gdy w końcu zjechał na moje usta, wstrzymałem powietrze.
- Jesteś piękny – szepnęła, wpatrując się we mnie niczym w obrazek.
Natychmiast odwróciłem głowę i zacząłem wpatrywać się w sufit. Bałem się, że gdybym nadal utrzymał w nią kontakt wzrokowy, mógłbym zrobić coś głupiego. Blondynka była pod wpływem alkoholu, dlatego bałem się, że później żałowałaby rzeczy, które by ze mną zrobiła. Po pierwsze, nie chciałem stawiać jej w kłopotliwej sytuacji, ponieważ cała ta sprawa między nami już wtedy była dość skomplikowana. A po drugie – nie chciałem, aby nasz pierwszy pocałunek był wywołany alkoholem.
- Dlaczego odwróciłeś wzrok? – zapytała cicho, po czym delikatnie dotknęła ustami mojej linii szczęki, a następnie brody.
Po całym moim ciele przeszły dreszcze, natomiast w brzuchu poczułem przyjemny uścisk. Jakby ktoś w środku mnie wypuścił stado motyli. W tamtym momencie powstrzymywałem się z całych sił, aby po prostu nie rzucić się na nią i nie zacząć całować. Nie wiem nawet kiedy mój oddech stał się płytki, a dłoń na nodze dziewczyny mocno zacisnęła się na jej udzie, przez co cicho jęknęła.
- Clarke... - zacząłem.
- Nic nie mów, Bellamy – przerwała. – Wiem, że to naprawdę nie jesteś ty i że gdy jutro się obudzę nie będzie cię przy mnie, ale chcę korzystać z tej chwili. Prawdziwy ty już pewnie dawno nie żyjesz i nie mogę sobie wybaczyć tego, że pozwoliłam ci wtedy odejść. Żałuję, że nie obcięłam sobie wtedy tej cholernej ręki i nie pobiegłam za tobą. Ponieważ teraz jest już za późno.
Po chwili dziewczyna zaczęła cicho płakać, a ja nie mogłem uwierzyć, że Clarke obwinia się o coś, co sam postanowiłem zrobić. Przyciągnąłem ją jeszcze bliżej siebie i mocno przytuliłem, natomiast dziewczyna położyła głowę w zagłębieniu po moją brodą. Szlochała przez dobre kilka minut, w ciągu których przez cały czas gładziłem ją po gołych plecach oraz głowie, szepcząc jednocześnie do ucha słowa pocieszenia.
W końcu się uspokoiła. Wydawało mi się nawet, że odeszła w objęcia Morfeusza, kiedy usłyszałem jeszcze jej szept.
- Kocham cię, Bellamy.
Momentalnie cały się spiąłem. Wiedziałem, że to prawda, jednak nadal nie wiedziałem jakim rodzajem miłości dokładnie mnie darzyła, dlatego nie chciałem robić sobie nadziei. Pocałowałem ją jedynie w głowę i wypowiedziałem słowa, które miały raz na zawsze rozwiać wątpliwości co do tego, kim ta drobna blondynka dla mnie była, nawet jeżeli miałaby następnego dnia tego nie pamiętać.
- Też cię kocham, skarbie.
Jak widzicie Clarke jest tępa, Bellamy jest tępy, no po prostu dobrali się jak nikt. Ta mu wyznaje miłość, a on myśli, że to miłość przyjacielska i ona nie odwzajemnia jego uczuć. Nosz kurna, ile jego matka musiała zjeść śniegu, żeby takiego bałwana ulepić. Sama się denerwuję jak to piszę, ale po prostu muszę ciągnąć ten friendzone, gdzie tak naprawdę friendzonują oni sami siebie. Mnie cholera jasna trafia, ale nieee, dotrwam. Mam nadzieję XD
W każdym razie Bellamy jest cały i...dobra, może niezupełnie cały i zdrowy, ale żyje. To jest najważniejsze. Nie zmienia to jednak faktu, że pocałunku jak nie było tak nie ma, a pijana Clarke nadal myśli, że Bell nie żyje. Biedne, ułomne dziecko xd
Rozdziału 18 z perspektywy Clarke spodziewajcie się klasycznie za 2 dni ;) Ewentualnie jutro, zobaczymy XD
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro