Rozdział 15 - Bellamy
Czekali na mnie przy bramie.
Ludzie rozchodzili się przede mną jakby wiedząc, że szykuje się coś złego. Wszyscy wpatrywali się we mnie z szeroko otwartymi oczami, jednocześnie zerkając kątem oka na mężczyzn przy bramie. Bali się ich, zdecydowanie, i pragnęli ich odejścia, a to mogłem zapewnić jedynie ja. Nie chciałem nikogo dodatkowo denerwować, dlatego przybrałem na twarz wyraz obojętności i zmusiłem się do spokojnego, regularnego kroku.
Prawa, lewa, prawa, lewa.
Znajdowałem się już zaledwie kilkadziesiąt metrów od wyjścia z obozu, gdy poczułem szarpnięcie za ramię. Przed oczami stanął mi Monty, wpatrujący się we mnie z przerażeniem.
- Bellamy, co ty wyrabiasz?
Sam zadaję sobie to pytanie.
- Musisz mi zaufać – szepnąłem, po czym zacząłem iść dalej.
Z jednej strony żałowałem, że nie ma tu mojej siostry i nie mogę jej zobaczyć po raz ostatni. Z drugiej jednak wiedziałem, że robiłaby wszystko, by mnie powstrzymać. Zapewne nawet przyznałaby się przed Ludźmi Lodu, że ona również brała udział z napadzie na ich królową. Zginęłaby wtedy wraz ze mną, a tak miałem pewność, że Lincoln o nią zadba.
Zatrzymałem się gwałtownie.
- Monty – powiedziałem, patrząc za siebie. Chłopak stał kilka metrów za mną. – Zaopiekuj się Clarke.
Dopiero wtedy mogłem odejść.
- Jaka jest twoja decyzja? – zapytał jeden z wysłanników, gdy już stanąłem przed nimi.
Głośno przełknąłem ślinę.
- Czy jeżeli oddam się z wasze ręce to obiecacie, że puścicie naszą Kanclerz oraz jej towarzysza wolno, a nasz obóz zostawicie w spokoju?
- Chcemy jedynie aby winni ponieśli zasłużoną karę – odezwał się drugi. – Możesz mieć pewność, że reszta będzie bezpieczna.
Odetchnąłem z ulgą. O to mi właśnie chodziło, pomyślałem. Jeżeli miałem zginąć za pokój i bezpieczeństwo ludzi, których kocham, to byłem w stanie podjąć takie ryzyko.
- Idę z wami.
Sam nie wiem, ile dokładnie szedłem, ale już dobre kilka godzin wcześniej zaszło słońce, a nogi bolały mnie niemiłosiernie. Mężczyźni związali mi nadgarstki i przywiązali do jednego ze swoich koni, który nadawał mi tempo, jakim mam podążać. Pewnie był to pierwszy etap mojej kary, którą miałem odbyć przed śmiercią.
Choć przez pierwsze kilkanaście mil mogłem udawać silnego i niezwyciężonego, wkrótce wszystkie siły mnie opuściły. Wtedy właśnie moja, do tej pory wyprostowana, sylwetka stała się zgarbiona, a ja sam zamiast iść, zacząłem po prostu powłóczyć nogami. Co chwilę potykałem się o swoje stopy i kilka razy nawet zdarzyło mi się wywrócić. Mężczyźni jednak nie zwracali na to uwagi, przez co byłem wtedy ciągnięty przez konia po nierównej drodze pełnej kamieni i gałęzi. Gdy po kilku takich razach doszczętnie podrapałem sobie ramiona, zaraz po kolejnym potknięciu się zacząłem wstawać na nogi, mimo kompletnego braku sił i chęci do życia. Wiedziałem, że dopiero po dotarciu do ich obozu wypuszczą matkę Clarke oraz Kane'a, dlatego właśnie musiałem tam dotrzeć. Za wszelką cenę.
- Pospiesz się – syknął jeden z moich oprawców, odwracając się w moją stronę i uderzając mnie czymś w rodzaju bata. Tylko dzięki uchyleniu głowy oberwałem jedynie w lewe ramię.
Bat przeciął zarówno koszulkę – która, swoją drogą, była doszczętnie poszarpana i równie dobrze mógłbym jej w ogóle nie mieć – jak i skórę pod nią, przez co z rany zaczęła sączyć się krew i wsiąkać w pozostałości górnej części mojego ubrania. Pewnie na początku naszej podróży bym się tym przejął, jednak moje ciało to była jedna, wielka rana, dlatego po prostu to zignorowałem.
W czasie przerwy, gdy pozwolili mi się napić wody z jakiejś kałuży, miałem wreszcie szansę się w niej przeglądnąć. Na mojej twarzy nadal widniały blizny po pobiciu przez Człowieka Lodu podczas ratowania Clarke z więzienia oraz szwy nałożone mi przez blondynkę, jednak po za tym nie pojawiło się tam nic nowego. Niestety nie mogłem tego powiedzieć o moich włosach, w które zaplątane miałem jakieś skrawki zieleni i zaschnięte błoto (taki urok kręconych włosów) czy o pooranej klatce piersiowej. Obdarcia, zadrapania, otwarte rany – było tam dosłownie wszystko. Gdyby Clarke mnie zobaczyła w takim stanie, zapewne westchnęłaby zirytowana, wydarłaby się na mnie i na siłę zaciągnęła do kliniki. Tam posadziłaby mnie na jednym z łóżek i z obojętnością na twarzy zszyłaby wszystko.
Minęło zaledwie kilka godzin od naszego ostatniego spotkania, a ja już cholernie za nią tęskniłem. Wiedziałem, że zaczerwieniona twarz i smutne oczy to coś, co widziałem u niej, gdy widzieliśmy się po raz ostatni. Nie była wtedy roześmiana i szczęśliwa jakbym chciał, ale przerażona i cała we łzach. Nie mogłem wymazać tego widoku ze swojej głowy, dlatego postanowiłem skupić się na tych lepszych chwilach.
Wydaje mi się, że najlepsze co mnie spotkało, to ta noc spędzona z nią. Mimo tego, że miała wtedy koszmary i w pewnym stopniu była przestraszona, to gdyby nie to, zapewne nie wpadłbym do jej pokoju. Straciłbym naprawdę wiele, ponieważ to tamtej nocy zrozumiałem swoje uczucia i to, że po prostu ją kocham. Nie była to jednak miłość do przyjaciółki, którą chce się chronić. To była miłość do osoby, z którą chciało się spędzić resztę życia.
W tamtym momencie, gdy przykułem ją do jednego z prętów, miałem zamiar jej powiedzieć. Chciałem jej powiedzieć, że ją kocham. Że moja siostra i ona są dla mnie najważniejszymi osobami we wszechświecie i że bez niej nie przeżyłbym. Doszedłem jednak do wniosku, że złamałoby ją to kompletnie zwłaszcza, że chwilę później poszedłem na pewną śmierć. Nigdy nie chciałem wyznać nikomu czegoś takiego pod wpływem chwili, ale w najbardziej odpowiednim momencie. Tamten taki nie był.
Miałem nadzieję, że Ludzie Lodu postanowią zrobić jakiś nocny postój i będę mógł się chociaż dobrze wyspać przed śmiercią. Niestety najwyraźniej byli pełni sił, w przeciwieństwie do mnie, ponieważ niemal spałem na stojąco. Gdyby nie to, że co chwilę się potykałem lub wpadałem na drzewo, zapewne bym tam zasnął.
- Jesteśmy.
Gdy usłyszałem głos pierwszego z mężczyzn, uniosłem głowę. Moim zmęczonym oczom ukazał się prowizoryczny obóz, który liczył jednak o wiele więcej ludzi niż Arkadia. Było ich na tyle dużo, że zdążyli wybudować kilka chat, przy czym jedna z nich spełniała rolę więzienia. Tak przynajmniej sądziłem, ponieważ przy wejściu oraz dookoła „budynku" stało kilkoro ludzi z bronią.
Oboje zsiedli ze swoich koni. Podczas gdy jeden z nich przywiązywał je do drzewa, drugi chwycił za sznur, którym jeszcze chwilę wcześniej byłem połączony z siodłem, dzięki czemu nie mogli mnie zgubić, i zaczął prowadzić do jednej z chat. Ten prawdziwy Bellamy zapewne walczyłby i próbował się wyrwać, jednak ten, którym się stałem, był zbyt zrezygnowany i zmęczony. Chciałem po prostu mieć to wszystko za sobą i mieć pewność, że Abby, Kane oraz reszta osób w obozie wreszcie będą bezpieczni.
- Skaikru, których mamy, zostaną doprowadzeni do waszego obozu z samego rana – oznajmił, związując mnie w środku chaty, po czym wyszedł.
Nie byłem tam sam. Zauważyłem, że pod ścianami siedzą Ziemianie, którzy wraz ze mną oraz Octavią brali udział z ataku na Azgedę. Przeleciałem szybko po ich twarzach, jednak mój wzrok zatrzymał się na Myxon'ie, który uśmiechał się do mnie tym kącikiem ust, który nie był spuchnięty. Domyśliłem się, że został pobity przez naszych oprawców.
- Jak tam, Bellamy? – zapytał. – Dołączyłeś do naszej wesołej ferajny?
- Najwyraźniej – mruknąłem.
- Nie wiem jak wy, ale ja bym się napił – stwierdził mężczyzna około trzydziestki, który, z tego co pamiętam, nazywał się Toma. – Na trzeźwo tego nie wytrzymam. Ta podłoga jest tak niewygodna, że chyba spuchła mi dupa.
- Może i spuchła, ale myślę, że od czegoś innego – odezwał się jakiś blondyn siedzący obok mnie, puszczając mu oczko. – Jak tam twój chłopak, Toma?
- Zamknij się jak do mnie mówisz.
- Widzę, że wesoło tu macie – prychnąłem, uśmiechając się lekko.
Szczerze mówiąc nie spodziewałem się, że Ziemianie okażą się tak wyluzowani. Gdy czekaliśmy wtedy na drzewach, aby wkroczyć do Azgedy, przez cały czas zachowywali ciszę. W tamtym jednak momencie chyba było im wszystko jedno. Cóż, liczyłem na małą poprawę humoru tuż przed śmiercią.
- Gdzie twoja siostra? – zapytał Myxon, ściszając głos. Reszta popatrzyła na mnie wyczekująco.
- Nie wiedzą, że była z nami, a ja nie wyprowadzałem ich z błędu – szepnąłem, nachylając się lekko w ich stronę.
- I bardzo dobrze – skomentował mężczyzna około czterdzieści z czarnymi, prostymi włosami. – Choć jeden dobry wojownik nie straci życia.
Choć idąc do nowego obozu Ludzi Lodu czułem się zmęczony i śpiący, moi nowi towarzysze niedoli nie pozwolili mi zasnąć przez całą noc. Co chwilę ktoś rzucał jakiś sprośny żart, a reszta rechotała jak szalona, w tym ja. Tak właśnie poznałem Hyko, faceta siedzącego po mojej lewej, Gamona, Treko, Michela oraz Tome. Myxon'a już znałem. Byli tak pozytywnymi ludźmi, że nie dało się z nimi źle bawić. Aż żałowałem, że zdołałem ich poznać od tej strony tak późno, kiedy tak naprawdę zostało nam jedynie kilka godzin życia.
- Ej, ej, chłopaki, słuchajcie tego – zaczął Treko. – Dlaczego taboret ma depresję?
- Nie wiemy – powiedział Gamon, marszcząc czoło.
- Bo nie ma oparcia.
Zrozumienie tego żartu zajęło wszystkich może z sekundę, ponieważ zaraz wybuchliśmy śmiechem. To nie było ani trochę śmieszne, jednak nie mogłem się po prostu powstrzymać. Reszta działała na mnie w takim stopniu, że od ciągłego śmiania się, zaczął boleć mnie brzuch. Cóż, przynajmniej zapomniałem o ranach na całym ciele.
- Powiem wam, że żałuję, że spotykamy się dopiero w takich okolicznościach – wykrztusiłem, ocierając łzy, które pociekły mi z powodu śmiechu. – Z taką ekipą, to poszedłbym nawet z paszczę lwa.
- I vice versa, chłopie – powiedział Hyko, dźgając mnie łokciem pod żebra. Jęknąłem, jednak zaraz ponownie wybuchliśmy śmiechem.
- Tak w ogóle, to wypuścili już waszych ludzi? – zapytałem, chcąc dowiedzieć się, czy nasi oprawcy dotrzymują obietnic.
- Podobni zrobili to dzisiaj rano – odrzekł Myxon. – Dotarliśmy tu wczoraj w nocy, ale powiedzieli, że nie będą błądzić przez las w takiej ciemności, dlatego dostarczą ich dopiero za dnia. Podobno zawiązali im oczy, aby nie byli w stanie zapamiętać drogi do ich obozu, po czym zostawili ich jakąś milę od Polis. Chcieli mieć czas na spokojne oddalenie się bez groźby spotkania naszych ludzi.
- Ilu waszych zakładników mieli? – dociekałem.
- Dobre kilkanaście osób, które udało im się porwać z jakieś wioski. Uznaliśmy, że taka wymiana będzie sprawiedliwa. A co z tobą?
- Mają naszą Kanclerz i Dowódcę Straży.
- Dość ważne osobistości. Nie dziwię się, że postanowiłeś się oddać w ich ręce.
Nie zrobiłem tego dla nich.
Nie dane nam było skończyć tej rozmowy, ponieważ w tym samym momencie to chaty weszło sześciu ludzi. Podeszli do nas i zaczęli nas rozwiązywać, przez cały ten czas karząc być cicho. Kiedy Michel powiedział coś do jednego z Ludzi Lodu, ten z całej siły uderzył go w twarz, przez co mężczyzna wylądował na ziemi. Wtedy już wiedziałem, że lepiej być posłusznym.
Wyprowadzili nas na świeże powietrze. Słońce stało już wysoko na niebie, co mnie nieco zaskoczyło. Wprawdzie w ciemnym więzieniu trudno było określić godzinę, jednak byłem pewny, że nawet nie było jeszcze wschodu słońca. Oznaczało to jednak, ze Abby i Kane powinni już zostać dostarczeni do Arkadii, dzięki czemu nieco mi ulżyło.
Ludzie stali dookoła nas, przez co jedyną wolną przestrzenią był kawałek polany po środku. Miejsce egzekucji, pomyślałem, zmierzając w tamtym kierunku, popychany przez jednego ze strażników. Kazano nam klęknąć w równym rządku, przez co znalazłem się między Michel'em i Myxon'em. Ponieważ mężczyzna z mieczem, zapewne mający dokonać egzekucji, stanął po lewej, miałem zostać zabity jako trzeci, zaraz po Gamonie i Michel'u. Piękny początek.
Jakiś mężczyzna z Azgedy powiedział kilka słów w zrozumiałem tylko dla nich języku, a ludzie co jakiś czas krzyczeli coś, jakby się z nim zgadzali. W końcu wskazał na nas ręką i powiedział coś do kata, który kiwnął głową i podszedł do pierwszego z nas.
Wszystko stało się tak szybko, że nawet nie zdążyłem zareagować. Facet chwycił Gamona za włosy, odchylił mu głowę do tyłu, po czym podciął gardło. Krew trysnęła dobre kilka metrów do przodu, tym samym ochlapując ludzi stojących najbliżej, jednak oni zamiast czuć obrzydzenie, śmiali się i wiwatowali.
Michel zginął równie szybko i bezgłośne jak jego poprzednik, po czym kat podszedł do mnie. Serce niemal wyskakiwało mi z piersi, a mój spazmatyczny oddech słyszał chyba cały obóz. Chciałem się w jakiś sposób odprężyć, dlatego zamknąłem oczy i pomyślałem o swojej siostrze, a później o Clarke. Przed oczami przeleciały mi wszystkie chwile, które spędziliśmy razem. Jej uśmiech, błysk w oczach, targane przez wiatr włosy.
Wszystko to sprawiło, że gdy mężczyzna przyłożył mi do gardła miecz, uśmiechałem się.
Tak jak obiecałam, jest i rozdział. Mam nadzieję, że was nimi zbytnio nie zamęczam (w końcu dodaję je bardzo często), ale jestem kilka rozdziałów do przodu, więc pomyślałam, że mogę trochę poszaleć.
To jest drugi pod rząd rozdział z perspektywy Bellamy'ego, ale musiałam to jakoś opisać. To, jak dotarł do obozu odłamu Azgedy i te rzeczy, ale następny będzie w całości poświęcony użalającej się nad sobą Clarke, nie martwcie się xd Będzie też trochę Jaspera, którego jakoś nigdy szczególnie nie wplątywałam w to ff, ale chyba będę go dodawać nieco częściej.
Do zobaczenia w sobotę :)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro