Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 13 - Clarke

     Siedziałam na łóżku w swoim pokoju i zastanawiałam się, co ze sobą zrobić. Normalnie poszłabym na stołówkę i się do kogoś dosiadła, jednak od czasu dostarczenia listu od Roana, każdy miał coś do zrobienia. Raven oraz Monty pomagali Sinclaire'owi przy płocie, aby lepiej go zabezpieczyć, Wick próbował zdziałać coś z krótkofalówkami, których mieliśmy stanowczo za mało, Harper oraz Murphy, który teoretycznie powinien leżeć w szpitalu, poszli na zwiady dookoła obozu, Octavia wraz z Lincolnem postanowili ostrzec pobliskie wioski Ziemian przed Ludźmi Lodu, natomiast Bellamy został wkręcony na jakąś tajną naradę, na którą nie zostałam zaproszona. Jak to powiedzieli „Zrobiłaś już wystarczająco dużo, poradzimy sobie bez twojej pomocy". Czy tylko moim zdaniem zabrzmiało to niezwykle chamsko?

     Zastanawiałam się także nad pomocą w klinice. Jackson jednak kazał mi odpoczywać i zapewnił, że zajmie się wszystkim. W innym wypadku wykłócałabym się z nim nawet i przez cały dzień, jednak szpital i tak nie miał chwilowo żadnych pacjentów, więc spróbowałam szczęścia gdzie indziej. Chciałam wyruszyć na zwiady wraz z resztą, jednak moja mama stanowczo mi tego zabroniła grożąc, że w razie potrzeby jest w stanie nawet zamknąć mnie w pokoju. Szukałam jakiegoś ratunku u Bellamy'ego, jednak on się zgodził z opinią pani Kanclerz. Mało tego, gdy chciałam zostać na naradzie i za nic w świecie nie chciałam wyjść na zewnątrz, przerzucił mnie sobie przez ramię i wyniósł na korytarz. Zdrajca!

     Z drugiej jednak strony było to dobre wyjście, ponieważ nie mając nic do roboty, mogłam jakoś ogarnąć myślami to, co stało się w nocy. Mam tu na myśli sytuację z Bellamy'm, który za moją prośbą został ze mną na noc. Gdy wreszcie się do niego przytuliłam, biła od niego taka troska o mnie i chęć zapewnienia mi bezpieczeństwa za wszelką cenę, że aż się zarumieniłam. Nigdy nie czułam czegoś takiego, tak dużego poczucia bezpieczeństwa. Miałam ochotę zostać w takiej pozycji na zawsze. Mało tego, znaleźć się jeszcze bliżej.

     Kochałam go, to na pewno, jednak nie wiedziałam jaki rodzaj miłości to był. Jeszcze tydzień temu powiedziałabym, że czysto przyjacielska, jednak po ostatniej nocy nie byłam już tego taka pewna. Sama nie wiem, co nas łączyło, jednak nasza relacja chyba już dawno przekroczyła granicę zwykłej przyjaźni. Bałam się tego, ponieważ nie chciałam skrzywdzić Bella, a również ja sama nie chciałam zostać skrzywdzona przez niego. Z jednej strony to, jak reagował na mój dotyk mogło wskazywać na jakieś głębsze uczucie względem mnie, ale obawiałam się, że po prostu źle to interpretuję.

     Bałam się swoich uczuć. Bałam się tego, jak cienka granica między nami zaczynała pękać. A najbardziej zaskakujące i dziwne było to, że chyba naprawdę kochałam go bardziej, niż kocha się zwykłego przyjaciela.

     Gdy wreszcie to sobie uświadomiłam, przeszły mnie dreszcze. Nie były to jednak przyjemne dreszcze, które czułam w ramionach Bellamy'ego. To był taki rodzaj ciarek, którego wolałabym nie doświadczyć. I nie chodziło o to, że ja nie chciałam go kochać. Wręcz przeciwnie, pragnęłam go jak cholera! Miał niesamowicie seksowne ciało, które mogłabym podziwiać i dotykać całymi godzinami. Do tego ten nieziemski uśmiech, który zawsze poprawiał mi humor i cudnie zmierzwione, kruczoczarne włosy, w których chciałabym zatopić swoje dłonie. Ta troska, opieka, wytrwałość i chęć oddania własnego życia tylko po to, abym była bezpieczna. To wszystko sprawiało, że oddałabym mu swoje serce bez mrugnięcia okiem.

     Co więc było problemem?

     Otóż jego uczucia wobec mnie. Nie miałam pojęcia, jak ona sam odbiera całą tę relację. Kochał mnie tak, jak ja jego, czy może traktował mnie zwyczajnie jako najlepszą przyjaciółkę. W końcu miał wiele dziewczyn, więc przytulanie mnie i spanie ze mną mogło być dla niego czymś naturalnym. Z drugiej jednak strony zawsze, gdy wyciągałam takie wnioski, przypominałam sobie oszalałe bicie jego serca, gdy moja dłoń przesuwała się po jego klatce piersiowej. Jego przyspieszony oddech, gdy przerzuciłam nogę przez jego biodro i wtuliłam się z niego jeszcze bardziej. Gęsia skórka, której dostał, gdy przekręciłam nieco głowę i moje usta przejechały po jego torsie.

     - Dlaczego to musi być takie popieprzone?! – krzyknęłam, rzucając poduszką w drzwi, po czym osunęłam się na ziemię i schowałam twarz w dłoniach.

     Nie miałam zielonego pojęcia, co ze sobą zrobić. Co mam zrobić z Bellamy'm. Z jednej strony nie chciałam niszczyć naszej przyjaźni. Z drugiej jednak wiedziałam, że nie dam już rady być jedynie jego przyjaciółką.

     Chciałam być kimś o wiele ważniejszym.

     Nagle usłyszałam pukanie do drzwi. Zerwałam się z podłogi, chwytając jednocześnie leżącą na ziemi poduszkę i dokładnie w tym samym momencie do pomieszczenia wszedł Bellamy.

     - Nie spodziewałem się, że nas posłuchasz i będziesz grzecznie siedzieć w pokoju – powiedział, przechylając lekko głowę w bok. – To do ciebie niepodobne.

     - Nie miałam innego wyjścia – mruknęłam. – Co ustaliliście na spotkaniu, na które nie zostałam zaproszona?

     - Daj spokój, Clarke. To dla twojego bezpieczeństwa. Znając ciebie i twoje samobójcze skłonności, pierwsza wybiegłabyś z obozu, gdyby tylko miało to nam pomóc.

     - Po prostu troszczę się o wszystkich. Czy to coś złego?

     - Tak – odrzekł od razu, co nieco mnie zaskoczyło. – Może nie sama chęć zapewnienia innym bezpieczeństwa, ale bezsensowne poświęcanie własnego życia.

     - Nie mów, że ty sam nie oddałbyś się w ręce wrogów, gdyby mogłoby to zapewnić reszcie bezpieczeństwo.

     - Na pewno najpierw przemyślałbym tę decyzję.

     - Nie jestem tego taka pewna. – mruknęłam, po czym postanowiłam zmienić temat. – Przyszedłeś tu w jakimś konkretnym celu czy po prostu mnie trochę poirytować?

     - Szczerze mówiąc, ta druga wersja wydaje mi się bardziej kusząca – zamruczał, puszczając mi oczko. – Przyszedłem ci jednak powiedzieć, że twoja matka i Kane wyruszyli do Polis, aby porozmawiać z Lexą o kwestiach bezpieczeństwa.

     - Co zrobili?! – krzyknęłam, niedowierzając, że Abby postąpiłaby tak nierozważnie, kiedy po za obozem było po prostu niebezpiecznie. – I to niby ja jestem lekkomyślna?

     Już miałam wyjść z pomieszczenia w celu ruszenia za matką, kiedy chłopak złapał mnie za nadgarstek i powstrzymał.

     - Puść mnie, Bellamy – warknęłam, próbując mu się wyrwać. Na marne.

     - To się stało jakąś godzinę temu, Clarke. Abby poprosiła, abym powiedział ci o tym jak już oddalą się od Arkadii. Wiedziała, że będziesz chciała ją jakoś powstrzymać.

     - I miała rację! Błagam, Bellamy, musisz pozwolić mi za nią jechać – jęknęłam.

- Nie mogę. Nasz zwiad jakiś czas temu zauważył Ludzi Lodu w pobliżu obozu, przy czym ich grupa znacznie się powiększyła. Najwyraźniej część tych niezdecydowanych postanowiła opuścić Azgedę i dołączyć do reszty, chcącej pomścić królową. Bez pomocy z zewnątrz nie damy sobie z nimi rady. Przecież zawsze powtarzasz, że trzeba kierować się rozumem, a nie sercem.

     Trafił w sam punkt.

     Poczułam się niesamowicie podle, ponieważ nie pomyślałam o tym, co sama mówiłam jeszcze jakiś czas temu. Musiałam pogodzić się z tym, że moja matka robiła coś podobnego, co ja podczas niemal samobójczej wyprawy do Azgedy. Przy czym ja nie miałam wtedy broni, a mnie otaczał tłum ludzi żądnych mojej krwi. Abby miała tę przewagę, że miała ze sobą Kane'a, Rovera oraz broń. Musiało im się udać.

     Westchnęłam i przestałam wyrywać się chłopakowi. Ten najwyraźniej to poczuł, ponieważ puścił mój nadgarstek i pocieszająco położył mi dłoń na ramieniu.

     - Masz rację, Bellamy – westchnęłam. – Ale też nie oczekuj ode mnie, że jeżeli nie wrócą do jutra, to będę siedzieć z założonymi rękami jak królowa i czekać, aż ktoś zrobi coś za mnie.

     - Nie martw się, dadzą sobie radę.



     Nie wrócili.

     Moja mama i Kane przepadli jak kamień w wodę. Powinni wrócić jakiś dzień wcześniej, jednak nie dawali żadnego znaku życia. Martwiłam się jak cholera, dlatego starałam się jakoś zająć moje skołatane myśli. Mam tu na myśli całodniowe siedzenie w szpitalu i zajmowanie się rannymi, których całe szczęście miałam pod dostatkiem. Wprawdzie nie powinnam się z tego cieszyć, ale przez umacnianie bram czy ulepszanie innych części Arkadii, zdarzały się częste wypadki. Jackson chciał mnie jakoś odciążyć, jednak gdy pod wpływem nerwów naskoczyłam na niego, chyba zrozumiał, że robię to wszystko, aby się oderwać. Musiał zadowolić się wypełnianiem papierków.

     Bellamy'ego widziałam dzień wcześniej i to tylko dlatego, że sam się do mnie pofatygował, ponieważ ja sama całe dnie spędzałam w klinice. Jeżeli natomiast chodziło o Raven czy innych to było nieco gorzej. Oni także mieli pełne ręce roboty, więc można uznać, że nie miałam okazji ich zobaczyć przez jakieś trzy dni, ponieważ nawet posiłki jadałam w miejscu pracy. Monty'ego zresztą zobaczyłam dopiero wtedy, gdy spadł z jakiegoś podwyższenia i zrobił sobie coś w nogę. Idealna okazja do spotkania!

     - Musisz to wreszcie przerwać – powiedział pewnego dnia Bellamy, który przyszedł do szpitala po swojej zmianie przy bramie. – A jeśli z własnej woli nie wyjdziesz do ludzi, to zrobię to za ciebie.

     - Nie ważyłbyś się – warknęłam, szyjąc jednocześnie ranę na nodze jakiegoś chłopca.

     - Chcesz się przekonać? – zapytał i zaplótł ręce przy klatce piersiowej, jednocześnie patrząc na mnie wyzywająco. – Nie jesteś ani silna, ani ciężka. Bez problemu mógłbym cię przerzucić przez ramię i zanieść do stołówki. Mówię jednak od razu, że to na pewno nie byłoby zbyt honorowe wejście jak na Księżniczkę.

     - Tylko spróbuj, a wbiję ci to – tutaj uniosłam do góry igłę. – w miejsce, o którym byś nawet nie pomyślał, że można tam cokolwiek włożyć.

     - Mówisz o...

     - Tak – przerwałam mu. – Nie będziesz mógł mieć dzieci, Blake. A to za sprawą tej jednej igiełki. Jedna igła! Ostrzegam.

     - Od kiedy to stałaś się taka agresywna?

     - To ty masz na mnie taki zgubny wpływ. Przez ciebie nie mogę zapanować nad emocjami. Nie wiem jak to robisz, ale pojawiając się obok, niesiesz za sobą jakąś aurę nienawiści. Każe ona mi cię zabić i uwierz mi, że z całych sił bronię się przed zrobieniem tego.

     - Taki już mój urok – powiedział, puszczając mi oczko.

     Nie dane nam było dokończyć tej rozmowy, ponieważ w tej samej chwili do pomieszczenia wbiegł Miller. Rozglądnął się po ludziach, a kiedy nas w końcu zauważył, ruszył w naszą stronę. Wiedziałam, że coś się święci, dlatego poprosiłam Jacksona wykonywującego właśnie papierkową robotę o zajęcie się moim pacjentem.

     - Przed bramą czeka dwóch wysłanników odłamu Ludzi Lodu – powiedział czarnoskóry, gdy tylko stanął przy nas. – Chcą z tobą rozmawiać, Bellamy.

     Wciągnęłam głośno powietrze i spojrzałam z przestrachem na Bell'a, jakby oczekując, że będzie wiedział o co chodzi. Ten również spojrzał na mnie, jednak w jego oczach widniała taka sama pustka, jak w moich.

     - Po co? – zapytał w końcu.

     - Mają dla ciebie jakiś list od ich nowego przywódcy – oznajmił. – Nie wiem dokładnie o co chodzi, ale ma to jakiś związek z atakiem na Azgedę.


Hej :)

Rozdział miałam dodać dopiero jutro, ale ponieważ mam, moim zdaniem, dość duży zapas (zaraz zabieram się za 16 rozdział xd) to dodaję dzisiaj. Dodatkowo mam pomysł i wenę na przynajmniej kolejne 4 rozdziały, więc jest nieźle xd

P.S.Pod ostatnim postem pojawiło się aż 100 komentarzy, za co bardzo wam dziękuję <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro