Rozdział 10 - Bellamy
Gdy tylko zobaczyłem skrzydła bramy zamykające się za Roanem prowadzącym związaną i zakłopotaną Clarke, poczułem ściskanie w żołądku. Przygryzłem dolną wargę i zacisnąłem mocno powieki, zastanawiając się, czy wysłanie Księżniczki na pewną śmierć było dobrym pomysłem.
Nie no, o czym ja w ogóle gadam. Oczywiście, że to był zły pomysł! Clarke jednak jak zwykle musiała postawić na swoim i nie przejmować się tym, co ja mam w tej sprawie do powiedzenia. Wprawdzie mogłem się z nią kłócić i starać się na siłę zaciągnąć do Arkadii, ale ta mała bestia i tak znalazłaby sposób, aby pójść z Roanem. Była typem człowieka, który zrobiłby wszystko, aby uratować resztę. Nawet poświęciłaby własne życie, jeżeli uważałaby to za konieczne.
Stałem tam przez chwilę i wpatrywałem się w zamkniętą bramę, kiedy w końcu uznałem za stosowne wspięcie się na jedno z drzew. Wprawdzie nigdy tego nie robiłem, jednak dobrze wyćwiczone mięśnie ramiona na pewno pomogły mi z wejściem na gałąź znajdującą się dobre kilka metrów nad ziemią. Od razu sięgnąłem po broń i przyłożyłem oko do celownika, próbując jakoś namierzyć swoją przyjaciółkę.
Była tam. Wśród tłumu Ludzi Lodu, związana, pilnowana przez Roana. Niepewnie rozglądała się po ludziach, którzy rzucali jej złowrogie spojrzenia, jakby już nie mogli doczekać się jej śmierci. Ktoś z tłumu rzucił się na dziewczynę i zaczął coś krzyczeć, jednak przyszły król wymierzył mu prawego sierpowego, przez który ten zaraz upadł na ziemię. Choć po tym zdarzeniu mocno zacisnąłem pięści, Roan zyskał u mnie mały plus za szybką i natychmiastową reakcję. Gdybym mógł, sam przywaliłbym tamtemu facetowi.
- Co tam się dzieje? – zapytała Octavia, siedząca obok mnie. Mogłem jej podać broń, aby sama prześledziła całą sytuację, jednak odkąd zaczęła się robić na Ziemiankę, karabiny ani trochę jej nie odpowiadały.
- Na razie wszystko w porządku – mruknąłem i na chwilę spojrzałem czarnowłosą. – Mam nadzieję, że Roan nie ma zamiaru nas wkręcić i nie odda Clarke na pewną śmierć.
- Wtedy miałby do czynienia z tobą – odrzekła, puszczając mi oczko. – A tego nawet on by nie przeżył.
Zaśmiałem się i poczochrałem siostrę po włosach. Ta warknęła na mnie groźnie i w odpowiedzi wbiła mi łokieć pod żebra. Jęknąłem, łapiąc się za obolałe miejsce, nadal jednak się śmiejąc. Oczekiwałem, że dostaniemy jakąś reprymendę od posłanników Lexy, jednak ci jedynie przyglądali nam się z lekkimi uśmiechami.
Cała ta sytuacja z Octavią niesamowicie poprawiła mi humor. Przynajmniej na chwilę zapomniałem o swojej przyjaciółce pakującej się w paszczę lwa czy tym, co już za kilka godzin mieliśmy zrobić. Początkowo miałem zamiar iść razem z resztą zabić Nię, jednak któreś z nam miało w tym samym czasie wydostać Clarke z więzienia. Doszedłem do wniosku, że wolę osobiście przekonać się, że bezpiecznie uda jej się wydostać z Azgedy niż polegać na kimś innym, dlatego zgłosiłem się do tego zadania. Więzienia miało pilnować jedynie kilka osób, dlatego z pistoletem z tłumikiem miałem poradzić sobie bez problemu i bez dodatkowej pomocy. Królowej natomiast pilnowało około stu ludzi lub więcej, więc sześcioosobowa grupa Ziemian wraz z O. mogła sobie z nimi poradzić, jednak mniej osób już niekoniecznie.
W ciągu kolejnej godziny działo się dość wiele. Na planu pojawiła się Nia, która z pożądaniem patrzyła na blondynkę, rozmawiając jednocześnie ze swoim synem. Ten dokładnie jej coś wyjaśniał, natomiast jej szyderczy uśmiech stawał się coraz szerszy. Domyślałem się, że Roan próbuje przekonać ją do przełożenia ceremonii odebrania życia Wanhedzie na kolejny dzień, dlatego gdy kobieta wyciągnęła nóż i przyłożyła go do twarzy Clarke, wstrzymałem powietrze.
Mam nadzieję, że masz plan B, Roanie. Zaczynałem cię lubić, dlatego nawet nie próbuj tego zaprzepaścić pozwoleniem tej zołzie na zabicie Clarke.
Roan, jakby słysząc moje myśli, złapał swoją matkę za rękę i zmusić do popatrzenia na siebie. Zaczął jej coś tłumaczyć, a ta słuchała go z nieodgadnioną miną. Wiedziałem jednak, ze udało mu się przekonać ją do swoich racji, ponieważ ta oderwała nóż od policzka dziewczyny, po czym powiedziała coś do kilku strażników i odeszła z powrotem w stronę królestwa. Tamci natomiast złapali Clarke za ramiona i zaczęli prowadzić do jakiegoś budynku, którego większa część znajdowała się pod ziemią.
Więzienie.
Pogratulowałem Roanowi w myślach zdolności perswazji, jednocześnie próbując dokładnie przestudiować drogę, którą mógłbym dotrzeć do więzienia, jednocześnie omijając posterunki straży patrolujące ulice lub miejsca, gdzie byłbym zbyt długo na widoku. Blondynka była już „bezpieczna", więc mogłem sobie na to pozwolić, ponieważ szczerze mówiąc to, co działo się w tamtej chwili na placu interesowało mnie najmniej.
Czas do wieczora dłużył mi się niesamowicie. Chciałem jak najszybciej wkroczyć do Azgedy, zabrać stamtąd Clarke i wrócić do Arkadii. Zabicie Nii również wydawało mi pociągające, jednak ważniejsze było dla mnie życie naszej Arkadyjskiej Księżniczki.
- Wyruszamy – zarządził w końcu jeden z Ziemian.
Wydaje mi się, że w całej historii świata nikt nigdy nie zszedł z drzewa tam szybko, jak ja wtedy. Spędziłem tak dużo czasu nie robiąc właściwie nic, że perspektywa ruszenia się z miejsca i zrobienia czegokolwiek – nawet jeżeli oznaczało to pójście na pewną śmierć – było dla mnie zbawieniem. Pragnąłem się wreszcie ruszyć, działać.
- Którędy do tuneli? – zapytałem.
- Zaczynają się jakąś jedną czwartą mili stąd, ale dość duży odcinek będziemy musieli pokonać w nich – odparł Ziemianin, wyjmując miecz z pochwy. – Radzę się przygotować, bo nie wiadomo kogo możemy spotkać po drodze.
Mnie nie trzeba dwa razy powtarzać. Sprawdziłem magazynek w karabinie oraz ich zapas w kieszeniach, po czym upewniłem się, że moje dwa pistolety, które umieściłem w kaburach na plecach, nadal tam są. Octavia i Clarke mogły gadać co chcą, ale jak widać mój mały arsenał bardzo mi się przydał. Wprawdzie miałam zamiar w razie potrzeby wytłuc nimi Ziemian, jednak wyszło nieco inaczej. Koniec końców musieliśmy współpracować i działać przeciwko wspólnemu wrogowi.
Choć początkowo mój stosunek do Ziemian był niepewny (zresztą niewiele się zmieniło), to niektórzy z nich byli naprawdę w porządku. Między inny polubiłem Myxon'a, który dowodził całą resztą. Był nieco starszy ode mnie i potrafił mówić w naszym języku, dlatego czas oczekiwania na noc umiliłem sobie rozmową z nim. Jak się okazało, dość dobrze znał Anyę – kobietę, z którą mieliśmy zamiar w pierwszych tygodniach na Ziemi zawrzeć pokój – i to dzięki niej stał się wojownikiem. Nie obwiniał jednak nas wszystkich za jej śmierć, ponieważ wiedział, że my również ponieśliśmy straty w ludziach za sprawą Trikru. Wyrozumiałość była czymś, czego na ogół nie doświadczało się ze strony Ziemian, dlatego uznałem go za fajnego kolesia.
Wracając, te kilkaset metrów pokonaliśmy głównie zgięci w pół, aby żaden ze strażników na murze nie zdołał nas zauważyć. Dopiero w tunelach mogliśmy się lekko rozluźnić, jednak mimo to trzymaliśmy broń w pogotowiu. Tym razem wysunąłem się na przód, aby móc oświetlać nam drogę latarką taktyczną przyczepioną do karabinu. Przyznaję, byłem z siebie naprawdę dumny, że pomyślałem nawet o tym.
Do włazu dotarliśmy dobre kilkadziesiąt minut później. Nie wiedzieliśmy, kiedy dokładnie mamy według planu ujrzeć w nim Roana, jednak musieliśmy dać mu czas. Doskonale wiedziałem, że lepiej wykonać misję dokładnie i powoli, niż spieprzyć wszystko na pełnej linii. Roan musiał przede wszystkim pozbyć się jakoś strażników pilnujących bramy, jednak tak, aby nie wyszło na jaw, że ktoś z Azgedy z nami współpracował. Najlepszym wyjściem było uśpienie ich w jakiś sposób, oskarżenie o zdradę i wpuszczenie Trikru, zanim się obudzą i zrozumieją, co się wydarzyło. Dlatego właśnie medyk z Polis dał mężczyźnie flakonik z naparem usypiającym, który wystarczyło dodać do ich porcji jedzenia, która miała im zostać przyniesiona z powodu ich warty.
Sam nie wiem ile czekaliśmy, ponieważ kiedy się martwiłem i z niecierpliwością na coś czekałem, czas dłużył mi się niemiłosiernie. Wydaje mi się jednak, że dopiero ponad godzinę później usłyszeliśmy szczęk, a właz nad nami zaczął się otwierać. Chwilę później wychylił się z niego Roan i ruchem dłoni wskazał, abyśmy podążali za nim.
Pierwsza wspięła się Octavia, która nie potrzebowała, aby powtarzać jej drugi raz. Zaraz za nią wszedłem ja, a później reszta Ziemian.
Znaleźliśmy się w jakimś małym pomieszczeniu, w którym właściwie nie znajdowało się nic innego prócz włazu i schodów prowadzących na górę. Domyśliliśmy się, ze prowadzą na powierzchnię, dlatego właśnie weszliśmy po nich, zanim przyszły król Azgedy zdołał nas do tego zachęcić.
- Jak się dostać do Clarke? – zapytałem bez ogródek, gdy tylko znaleźliśmy się na zewnątrz.
- Musisz iść wzdłuż tej ulicy – wyjaśnił Roan, wskazując palcem na drogę przed nami. – Przy karczmie skręć w lewo i po kilku minutach powinieneś dotrzeć do więzienia. Pilnuje go dwóch ludzi przy wejściu, dwóch przy schodach na niższej kondygnacji i jeden siedzi zaraz przy celach. To on ma klucz i róg, dlatego zacznie w niego dąć gdy dojdzie do wniosku, że pojawiło się jakieś niebezpieczeństwo. Zabij go, zanim zdoła zorientować się w sytuacji.
- Jasne – rzuciłem i już miałem zamiar pobiec w tamtą stronę, kiedy siostra złapała mnie za rękę.
- Nie czekaj na nas, tylko od razu wracaj tunelami do lasu. Tam się spotkamy – powiedziała, na co kiwnąłem głową. – Obyśmy się jeszcze spotkali.
- Zrobimy to na pewno – zapewniłem ją.
O. uśmiechnęła się do mnie lekko, co odwzajemniłem, po czym każde z nas ruszyło w swoją stronę.
Nie pamiętam nawet jak wyglądała Azgeda, choć miałem szansę zobaczyć ją od środka. Za bardzo skupiłem się na pragnieniu ujrzenia Clarke żywej i wyciągnięcia jej stamtąd, aby podziwiać widoki rozciągające się przede mną. Przemierzyłem dobre pół mili, zanim udało mi się dotrzeć do karczmy i drugie tyle zajęła mi droga do więzienia. Przez niemal całą drogę biegłem, dlatego na miejsce dotarłem w dość szybkim tempie.
Ponieważ karabin nie miał tłumika, obu strażników zdjąłem pistoletem. Upewniłem się, że nie żyją, po czym ruszyłem niżej. Nie chciałem brudzić sobie rąk, więc kolejnych również zabiłem tym sposobem. Jeden z nich nie zginął od razu i przez dobre kilka sekund charczał coś niezrozumiale, dopóki go nie dobiłem. Do pomieszczenia z celami wpadłem z zaskoczenia i od razu skierowałem broń na krzesło, gdzie powinien siedzieć piąty mężczyzna.
Nie było go.
Początkowo wpadłem w panikę, że może usłyszał moje strzały i postanowił zawiadomić resztę. Potem jednak doszedłem do wniosku, że albo Roan źle obliczył ilość ludzi pilnujących więzienia, albo akurat tego dnia nikt nie stacjonował przy celach.
Chwyciłem kluczyki leżące na stoliku i ruszyłem korytarzem między kratami. Większość więźniów po prostu spała i nawet nie usłyszała tego, że się zbliżam. Była jednak jedna księżniczka z pięknymi jasnymi włosami, która siedziała wyprostowana na swojej pryczy, jakby nie bała się niczego i czekała na swojego wybawiciela.
Na mnie.
Gdy tylko Clarke zobaczyła, że podszedłem do jej celi i zacząłem męczyć się z zamkiem, zapomniała o dostojnej pozie oraz minie i po prostu do mnie podbiegła z wyrazem ulgi na twarzy.
- Bellamy – westchnęła. – Przyszedłeś.
- Przecież nie zostawiłbym swojej księżniczki – powiedziałem, puszczając jej oczko. – Co to byłby ze mnie za książę?
Nagle poczułem uderzenie w głowię i zatoczyłem się do tyłu. Zanim zdołałem zrozumieć, co się w ogóle dzieje, ktoś zadał mi kolejne dwa ciosy, przez które wylądowałem na ziemi. Usłyszałem jeszcze krzyk Clarke, który momentalnie się urwał, jakby została czymś ogłuszona. Próbowałem podnieść głowę i zobaczyć co z nią, kiedy to mój oprawca usiadł na mnie i zaczął mnie okładać pięściami po twarzy. Starałem się robić uniki, nawet kilka razy udało mi się wymierzyć mu jakiś cios, jednak kiedy przyłożył dłonie do mojego gardła i zaczął je uciskać, straciłem siły.
Najpierw poczułem ucisk w gardle, a oczy zaszły mi mgłą, natomiast chwilę później do moich ust dostał się kwaśny, nieprzyjemny posmak. Poczułem, jakby ktoś na środku mojej klatki rozpalił ognisko, a ogień zaczął się rozprzestrzeniać. Powoli docierał do płuc, gardła, a nawet do gałek ocznych. Miałem wrażenie, jakbym cały się palił. Nagle jednak gorąco zmieniło się w zimno, w lód. Szpilki lodu wbijały się w moje dłonie, place, ramiona, a na samym końcu doszły do stóp. Zamiast zamglonej twarzy oprawcy zobaczyłem gwiazdy, rozgwieżdżone niebo. Przestałem walczyć, straciłem siły. Zamiast tego poczułem spokój i ukojenie.
Zanim jednak nastała całkowita ciemność, usłyszałem strzał, a chwilę później mój oprawca zsunął się na ziemie obok mnie. Gdy tylko poluzował uścisk, zacząłem gwałtownie nabierać powietrza, krztusić się.
- Jesteś cały? – usłyszałem.
Dopiero po odzyskaniu pełnej ostrości widzenia zdołałem zauważyć Clarke pochylającą się nade mną z przerażoną, niespokojną miną. Dotknęła mojego policzka i zaczęła przyglądać się mojej obolałej twarzy.
- Mam wszystko na swoim miejscu – odpowiedziałem z nadal bolącym gardłem. – Oprócz godności – dodałem.
Dziewczyna uśmiechnęła się lekko, po czym pomogła mi wstać. Początkowo kręciło mi się z głowie, a krew niemal wlatywała mi do oczu. W końcu jednak przetarłem pokiereszowaną twarz rękawem i spojrzałem za siebie. Na ziemi z ziejącą dziurą w głowie leżał mężczyzna, który jeszcze chwilę wcześniej próbował pozbawić mnie życia.
A Clarke go zabiła.
- Chodź – szepnąłem, łapiąc ją za rękę i wyprowadzając jak najdalej od tego widoku.
Szliśmy przez środek miasta, nie zwracając uwagi na to, że ktoś może nas zauważyć. Chciałem po prostu wyjść stąd z Clarke jak najszybciej i po prostu zapomnieć o tym miejscu. Chciałem zobaczyć, że z moją siostrą jest wszystko w porządku.
Chciałem po prostu wreszcie normalnie żyć.
- Nie czekamy na resztę? – zapytała blondynka, gdy zamiast zatrzymać się przy wejściu do tunelu, zacząłem iść wzdłuż niego. Nadal trzymałem jej dłoń.
- Mamy się spotkać po za Azgedą. Dopiero tam będziemy bezpieczni.
Clarke kiwnęła głową, po czym pozwoliła mi się prowadzić. Niestety musiałem ją puścić, aby móc trzymać w rękach karabin wraz z latarką taktyczną. Mimo to cały czas odwracałem się za siebie, aby mieć pewność, że dziewczyna podąża za mną. Przez strach i adrenalinę krążącą w moich żyłach wszystko ciągnęło mi się w nieskończoność, jednak po tym wszystkim co zdarzyło się w Azgedzie, doszedłem do jednego wniosku.
Mogli złamać moją duszę, odebrać mi życie, bić, krzywdzić, torturować, a nawet zabić, ale za nic w świecie nie mieli prawa tknąć Clarke.
No witam!
Rozdział nieco wcześniej, ponieważ mam jutro trzydniową wycieczkę i nie miałabym kiedy tego dodać. Przepraszam również za to, że ten rozdział był taki...nudny? Nic ciekawego się nie działo? Sama nie wiem jak to określić, ale mi nieszczególnie się podobał, a musiałam to wszystko jakoś rozwinąć.
Mogę jednak zapewnić, że w kolejnym będzie dość dużo Bellarke. Miałam jakąś takę wenę na ckliwe sceny więc...spodziewajcie się Bellarke XD
Także ten...Pozdrawiam, skarby ;*
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro