Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

O błaganiu i kosztach...

Diana zastanawiała się, czy podjęła dobrą decyzję. Wpatrywała się w szlaban do rezerwatu z zafrasowaną miną, podczas gdy jej serce waliło szaleńczo w odpowiedzi na stres. Nie wiedziała, czego powinna się spodziewać. Mało tego — nie wiedziała, jak w ogóle zabrać się do tego, co zamierzała zrobić. Wątpiła, by którykolwiek z pracowników rezerwatu chciał ją wysłuchać, ale postanowiła, że nie odejdzie, dopóki nie spróbuje przekonać ich do zmiany zdania.

Z ciężkim westchnieniem podeszła bliżej, a mężczyzna, siedzący w niewielkiej budce tuż obok, uniósł wzrok i skrzywił się na jej widok.

— Chciałabym... — zaczęła Diana, ale on machnął ręką.

— Weasley nie chce cię widzieć — powiedział krótko, a Draganescu musiała zacisnąć na moment zęby, żeby nie jęknąć.

Tak, nie spodziewała się niczego innego, ale... Ale myśl o tym, że Charlie rzeczywiście zaczął darzyć ją aż tak dużą niechęcią, sprawiała jej fizyczny ból.

— Nie szkodzi — mruknęła jednak cicho, a strażnik uniósł brwi. — Chciałabym porozmawiać z kimkolwiek, a najlepiej z waszym przełożonym — wyjaśniła, starając się zachować jak najbardziej neutralny ton.

Wbrew swojemu rozgoryczeniu, uśmiechnęła się prosząco, co chyba przekonało mężczyznę do jej intencji, chociaż wciąż spoglądał na nią odrobinę nieufnie.

— Obiecuję, że chcę jedynie porozmawiać — zapewniła ze spokojem. — Nie będę sprawiać żadnych problemów.

— Wybacz moje wątpliwości — zakpił w odpowiedzi smokolog, a ona wzruszyła ramionami.

— Nie mam, czego wybaczać — odparła.

Strażnik jeszcze przez moment patrzył na nią z uwagą, po czym machnął różdżką, a z jej końca wystrzelił srebrny kształt, który szybko zamienił się w kota o puszystym ogonie. Chwilę później zniknął między drzewami, pokonując kolejne metry długimi susami. Diana domyślała się, że wezwał kogoś, kto mógłby poprowadzić ją w głąb rezerwatu — albo kogoś, kto przejąłby wartę.

W milczeniu oczekiwała na przybycie innego pracownika, a z każdą sekundą jej stres stawał się coraz wyraźniejszy. Mimowolnie objęła się ramionami i zakołysała na piętach; nie czuła się pewnie, będąc pod stałą obserwacją. Nie mogła oczekiwać niczego innego, ale nie przywykła do znajdowania się w tej pozycji. Była w końcu arystokratką, która nie zwykła prosić — ani tym bardziej błagać. Tymczasem właśnie to miała zamiar zrobić.

Musiała to zrobić.

W końcu, po długich minutach czekania, spomiędzy drzew wyłoniła się dokładnie ta sama kobieta, która zadecydowała o oddaniu Diany w ręce Aurorów. Rumunka zerknęła na strażnika, który uśmiechnął się ironicznie, ale nic nie powiedziała. W duchu miała ochotę wyklinać, na czym świat stoi, ale nie poprawiłoby to jej sytuacji. Zamiast tego wymusiła uśmiech i otworzyła usta, aby przywitać się z nowoprzybyłą. Została jednak powstrzymana przez stanowczy gest dłoni.

— Ani słowa — warknęła ze złością smokolożka, po czym zaczęła szeptem rozmawiać ze swoim współpracownikiem, podczas gdy Draganescu starała się nie panikować.

To tylko nieszkodliwa kobieta, powtarzała sobie w myślach, ale każde spojrzenie tej nieszkodliwej kobiety zmuszało ją do obejmowania się coraz ciaśniej i ciaśniej. Na nic zdawało się przypominanie sobie, że przecież była arystokratką, wychowaną do podejmowania trudnych decyzji, do radzenia sobie ze stresem w nienaganny sposób.

Tylko to nie była sytuacja, w której kiedykolwiek spodziewała się znaleźć. Tutaj to ona nie miała znaczenia i znajdowała się na straconej pozycji, w odróżnieniu od dziesiątek innych trudnych spraw. Nie zmieniało to jednak faktu, że nie mogła zawieść — niezależnie od złego samopoczucia i wewnętrznej niepewności.

— Chodźmy. Nadążaj albo zostaniesz w tyle — burknęła sympatycznie kobieta, a Diana ruszyła do przodu, niemalże potykając się o własne nogi.

Wymamrotała jeszcze ciche słowa podzięki do strażnika, a ten skinął głową, po czym wrócił do czytania swojej gazety. Pracowniczka rezerwatu szła szybko, zupełnie jakby faktycznie chciała zgubić Dianę, co wychodziło jej dość mizernie. Draganescu nauczyła się już poruszać po lesistych terenach, podczas swoich wędrówek z Charliem, który — jakby nie patrzeć — był znacznie wyższy i sprawniejszy od niej. Dotrzymanie kroku kobiecie nie stanowiło więc aż takiego problemu, ku jej niezadowoleniu.

— Po co właściwie tu przylazłaś? — warknęła pod nosem, a Diana westchnęła ciężko.

— Nic innego mi już nie zostało — odparła szczerze, otrzymując w odpowiedzi dość zaskoczone spojrzenie.

— Przecież wyszłaś z tego wszystkiego bez szwanku — zakpiła smokolożka, wyraźnie nie rozumiejąc postawy swojej tymczasowej towarzyszki.

— Musiałabym być zepsuta do szpiku kości, żeby tak sądzić — mruknęła Draganescu i skrzywiła się mocno.

Liczyła na to, że kobieta zakończy dyskusję; nie miała ochoty tłumaczyć się także przed nią. Poza tym... Wcale nie było łatwo przyznać się do słabości — i to na dodatek osobie, która od początku zakładała, że Diana na pewno knuła coś niedobrego. Zapewne, niezależnie od jej słów, smokolożka i tak nie zmieniłaby zdania. Zresztą to nie ją musiała przekonać.

Całe szczęście rozmowa rzeczywiście się zakończyła, dając Draganescu czas na uspokojenie nerwów, które zaczynały powoli stawać się nie do zniesienia. Najchętniej by zawróciła i schowała się w swoim pokoju, gdzie nawet jej głupi bracia nie mieli prawa wstępu. Oczywiście... Przebywanie tam także nie było najprzyjemniejsze; wciąż aż za dobrze pamiętała krótką wizytę Charliego, która poprzedziła przecież jeden z lepszych wieczorów w całym życiu Diany.

Mimo to wszystko wydawało się lepsze niż konieczność zmierzenia się z własnymi słabościami. Wiedziała, że jej słowa mogą zmienić wiele — zarówno na gorsze, jak i na lepsze. I chociaż obiecała swojemu ojcu, że postara się utrzymać braci z dala od więzienia, zaczynała powoli wątpić we własne zapewnienia — w słuszność tej decyzji. Nie mogła już jednak zawrócić i stchórzyć — robiła to wystarczająco często w przeszłości.

— Archibald jest w środku — powiedziała smokolożka, wskazując na drewniany dom, względnie zadbany jak na standardy rezerwatu, po czym skrzyżowała ręce na piersiach. — Nie wiem, po co chcesz z nim rozmawiać, ale wiedz, że nie jest w najlepszym humorze.

Diana przełknęła ślinę, postanawiając nie przywiązywać wagi do słów kobiety, po czym weszła po skrzypiących schodach. Uniosła dumnie brodę, ale natychmiast ją opuściła, gdy przypomniała sobie, że wcale nie musiała udawać pewności siebie. Właściwie była przekonana, że pycha mogłaby ją jedynie pogrążyć, a przecież nie tego chciała.

Zanim zdążyła zbliżyć się do drzwi, te otworzyły się gwałtownie, a z domu wyszedł nie kto inny, jak Charlie. Diana stanęła jak wryta, podobnie zresztą jak on sam, a wszystkie słowa, które jeszcze przed chwilą kotłowały się w jej głowie, zniknęły zastąpione porażającą pustką.

— Ch-charlie... — wyszeptała niezręcznie, a on, ku jej zdziwieniu, zarumienił się lekko.

Przez moment przyglądali się sobie, jakby widzieli się po raz pierwszy. Draganescu mimowolnie poczuła nadzieję, że — być może — nie doceniła jego wspaniałomyślności. Jednak gdy Weasley odwrócił wzrok i skrzywił się mocno, nadzieja runęła niczym domek z kart, zostawiając ją z okropnym poczuciem winy i łzami w oczach. Łzami, które próbowała rozpaczliwie odpędzić. Jeśli ktoś mógł płakać, nie była to ona.

Mężczyzna minął ją bez słowa, a gdy zapach jego perfum dotarł do jej nozdrzy, zakręciło jej się w głowie. Mimowolnie chwyciła się barierki, zamykając na moment oczy, po czym spuściła głowę i zacisnęła drugą dłoń w pięść. Nie umiała zmusić się do spojrzenia za siebie, chociaż czuła, że on dokładnie to zrobił. Jego intensywny, ognisty wzrok zawsze odciskał na niej piętno. Wiedziała jednak, że tym razem ogień powodowany był złością i krzywdą, a to z kolei raniło ją bardziej niż cokolwiek innego.

No, dalej, rusz się, pomyślała do siebie rozpaczliwie, po czym zmusiła się do zrobienia kolejnego kroku w przód. Paradoksalnie, to krótkie spotkanie utwierdziło ją w przekonaniu, że rzeczywiście nie miała nic do stracenia; reputacja rodzinna była już zniszczona, a w najgorszym wypadku to jej bracia, a nie ojciec, trafią do więzienia. Octavian by jej w końcu wybaczył, zrozumiałby, co próbowała osiągnąć. Przynajmniej tak sądziła...

Ale czy na pewno? Czy ona sama umiała wybaczyć sobie wysłanie młodszych braci do więzienia, podczas gdy powinni mieć przed sobą całe życie — tak, jak mówił ojciec?

Diana zawahała się tuż przed drzwiami, tocząc walkę z własnymi myślami. Zaszła jednak zbyt daleko, by się wycofać. Musiała chociaż spróbować uratować całą rodzinę, nawet jeśli to ona sama miałaby zapłacić najwyższą cenę. Zapukała więc cicho, a chwilę później stanęła twarzą w twarz ze starszym, surowo wyglądającym mężczyzną.

— Czego panienka pragnie? — spytał, jak sądziła, Archibald. Nie przestał jednocześnie mierzyć jej surowym wzrokiem, który sprawił, że Diana poczuła się malutka. — Mało to nabroiła?

— Dużo — oświadczyła ze spokojem, czym zaskoczyła samą siebie. — Dlatego chciałabym naprawić choć część tych szkód.

Mężczyzna nie odpowiedział, ale po szalenie długiej minucie przepuścił ją w drzwiach, zapraszając gestem dłoni do środka. Dopiero gdy zrobiła krok w przód, zdała sobie sprawę, jak ciężka i gęsta była atmosfera w biurze. Najwyraźniej kierownik rzeczywiście nie miał najlepszego humoru, a spotkanie z Charliem jedynie spotęgowało nastrój, co nie wróżyło Dianie dobrze.

Przełknęła ślinę i stanęła przed biurkiem, za którym usiadł już Archibald. Splotła ze sobą dłonie, chcąc powstrzymać ich drżenie, chociaż mężczyzna musiał już je zauważyć, bo jego wzrok nieco złagodniał.

— Słucham — ponaglił ją stanowczo.

Draganescu w jednej chwili zapomniała, co właściwie pragnęła powiedzieć; ułożyła dziesiątki przemów, nie umiejąc zdecydować się na którąś z nich. Każda brzmiała podobnie, każda wydawała się równie poukładana, co inne. A jednak... Jednak żadna nie sprawiła, że Diana weszłaby do pomieszczenia z niezachwianą pewnością co do słuszności swojego wyboru. Czegoś im brakowało — a ona właśnie zaczęła rozumieć czego.

Nie wiedziała, z kim będzie miała do czynienia. A mężczyzna, siedzący naprzeciw, wydawał się wyjątkowo ciężki w obyciu, choć — paradoksalnie — zdołało ją to nieco uspokoić. Pod pewnymi względami przypominał jej ojca, który trzymał ich twardą ręką, skrywając głęboko niezwykle troskliwego, kochającego rodzica. Miała szczerą nadzieję, że podobnie będzie w przypadku Archibalda.

— Mogę usiąść? — spytała cicho, a on skinął lekko głową.

Diana opadła na krzesło z gracją, przyjmując pozę arystokratki, po czym uświadomiła sobie, że maniery nie zdadzą się tu na nic. Rozluźniła się więc i spojrzała nieśmiało w oczy swojego rozmówcy, który wciąż przyglądał się jej z uwagą.

— Doskonale wiem, co sądzili o mnie wszyscy, gdy po raz pierwszy zjawiłam się w rezerwacie — zaczęła nerwowo i zmarszczyła brwi. — Mówili, że jestem tylko głupią panną, która nie potrafi zrozumieć koncepcji ciężkiej pracy, troszczenia się o innych... Nie przejmowałam się tym jednak, bo wiedziałam, że nie mieli racji.

— Czyżby?

— Czyżby. — Diana pokiwała głową, odwracając wzrok, gdy przenikliwie spojrzenie mężczyzny stało się nie do zniesienia. — Nie, nie musiałam nigdy pracować. Ani ja, ani żaden z moich braci. Mimo to zostałam wychowana w poszanowaniu dla pracy i dla pewnych zasad.

— Kradzież najwyraźniej doskonale się w nie wpasowuje — prychnął Archibald.

Draganescu zamilkła, czując, jak jej policzki rozgrzewają się pod wpływem zażenowania. Odchrząknęła jednak, chcąc zostawić niezręczność za sobą, i wzięła głęboki oddech.

— Ojciec dołożył wszelkich starań, żebym umiała odróżnić dobro od zła. A kradzież nijak nie należy do czynów dobrych i społecznie akceptowalnych — powiedziała, a jej głos zadrżał nieznacznie, gdy wspomniała Octaviana. — Dołożył wszelkich starań, żeby nasz ród słynął nie tylko z setek lat tradycji, ale także z nienagannej reputacji.

Tym razem kierownik nie miał nic do powiedzenia. Jedynie przyglądał się jej z uwagą, najwyraźniej spodziewając się, że słowa Diany nie były kolejną próbą zakrzywienia rzeczywistości, a faktyczną próbą wyjaśnienia sytuacji — nawet jeśli z pozoru wydawały się całkowicie idiotyczne.

— Przez większość mojego życia był jednak sam. Robił, co mógł. Ale to i tak za mało... — Spuściła głowę, walcząc ze łzami. — Choćby nie wiem, jak bardzo się starał, nie zastąpiłby matki. Ani mi, ani moim braciom. Różnica między mną a nimi polega na tym, że ja wcale nie odczułam jej braku. Nie aż tak. Potrafiłam zrozumieć, że bez niej... — głos Diany załamał się, a wizja w końcu rozmyła się całkowicie — ...bez niej to ja musiałam przejąć obowiązki. Kontynuować to, co zaczęła ona.

— Do czego zmierzasz? — spytał ostrożnie mężczyzna, a Diana uniosła wzrok.

— Do tego, że oboje zawiedliśmy. I ja, i mój ojciec — wyznała, przymykając na moment oczy. — Wszystkie zasady i wartości, o których mówiłam, zostały przez nich zdeptane tak wiele razy, że straciłam już rachubę. Kiedy jednak wrócili do domu z jajem smoka — przez twarz Archibalda przemknęło zaskoczenie — wiedzieliśmy, że przekroczyli granicę.

— Zdajesz sobie sprawę...

— Oczywiście, że tak. To nie mój ojciec dopuścił się czegoś tak głupiego, nieodpowiedzialnego i absolutnie odrażającego. Mój ojciec jest tym, który mimo wszystko próbował chronić swoje dzieci. Mnie, bo zostałam mylnie oskarżona. Ich, bo... Bo wciąż są jego dziećmi. Niezdolnymi do wzięcia odpowiedzialności za własne czyny, do zachowywania się w sposób godny nie tylko arystokratów, ale przede wszystkim osób dorosłych. Ale ojciec nie mógłby im pozwolić zgnić w więzieniu. Za bardzo ich k-kocha.

Diana pociągnęła nosem i otarła twarz wierzchem dłoni, czując się co najmniej idiotycznie. Nie zwykła się rozklejać, nawet w najcięższych sytuacjach; tym razem nie umiała powstrzymać emocji, które gromadziły się w jej ciele od tygodni, nie znajdując ujścia — aż do tamtej chwili, gdy w końcu mówiła prawdę, raniąc przy okazji siebie, Octaviana, a także Gavrila i Mihaia.

— Ja jednak nie mogłabym mu pozwolić na wzięcie odpowiedzialności za coś, czego nie zrobił — powiedziała cicho, a Archibald westchnął.

— Dlaczego nie powiedziałaś tego Aurorom?

— Mój ojciec nigdy nawet nie był w rezerwacie — mruknęła Diana i parsknęła rozżalona. — Zapewne nie mógł im udzielić żadnych szczegółów, jak właściwie dokonał kradzieży, a oni wciąż uznali go za winnego i zamknęli sprawę. Bo się przyznał. Nie powierzyłabym przyszłości moich braci w ich ręce.

Archibald pokręcił głową z irytacją i poprawił pozycję na krześle.

— Ale powierzysz ją w moje? Przyszłaś prosić, żebym pozwolił im uniknąć kary? Jeśli tak, to wiesz, gdzie są drzwi.

— Oczywiście, że nie — zaprzeczyła szybko Diana. — Zasługują na karę. I ja także na nią zasługuję, bo, próbując wyciągnąć ich z opresji, skrzywdziłam... — urwała, gdy obraz wściekłego Charliego pojawił się przed jej oczami. — Zrobiłam wiele złego i zapewne będę nosić ten ciężar do końca życia. Nie jestem złą osobą. Naprawdę próbowałam... Próbowałam uratować sytuację. Moją rodzinę przed ostracyzmem, jajo przed śmiercią... Miałam nadzieję, że Mihai i Gavril w końcu zmądrzeją, przyznają się do błędu. Ja zawiodłam ich, ale... Nie ma słów, by opisać, jak mocno oni zawiedli mnie. A ja im pozwoliłam. I niczego nie żałuję tak bardzo, jak tego.

Gdyby tylko wiedziała lepiej... Gdyby tylko zignorowała ich głupie gadanie, powiedziała Aurorom prawdę i skorzystała z propozycji Charliego tak czy siak... Mogłaby być teraz szczęśliwa. I on także mógłby być szczęśliwy — z nią czy bez niej.

Diana pokręciła głową i odważyła się spojrzeć w oczy Archibadla, którego złość wyparowała bez śladu. Na pewno nie sprawiał wrażenia zadowolonego z rozwoju sytuacji, ale przestał patrzeć na nią jak na wroga, a zamiast tego w jego tęczówkach pojawiło się zrozumienie — zaledwie iskierka, jednak wystarczająca, by Draganescu przestała się wstydzić płaczu.

Zakryła twarz dłońmi, a z jej gardła wydobył się przeciągły szloch, który nieco zagłuszył kolejne westchnienie mężczyzny. Przez dłuższą chwilę nie potrafiła się uspokoić, a gdy w końcu uniosła głowę, zobaczyła, że Archibald siedział teraz na skraju biurka, trzymając w dłoni białą, podstarzałą chustkę, którą natychmiastowo wyciągnął w jej stronę.

Kobieta chwyciła ją z wahaniem i otarła łzy z policzków, modląc się, by choć na moment przestać płakać. Zacisnęła zęby, a gdy to nie pomogło, spojrzała z wyrzutem w drewniany strop chatki, jakby spodziewała się znaleźć tam ukojenie.

— Nie chciało mi się wierzyć, że Charles aż tak bardzo pomyliłby się w ocenie. Upierał się, że dobra z ciebie panna. Może miał rację — powiedział w zamyśleniu Archibald, a Diana momentalnie spojrzała w jego stronę. — Nie mogę jednak zignorować twoich słów. Muszę zgłosić to władzom.

— Wiem. Przyszłam tu z pełną świadomością konsekwencji, jakie może mieć ta wizyta — przyznała gorzko, wymuszając uśmiech.

— Ale liczyłaś na coś innego, czyż nie?

— Liczyłam na to, że prawda... Prawda pozwoli panu zrozumieć, że więzienie to nie jest najlepsza kara dla moich braci. Z całą złością i zniesmaczeniem, jakie wobec nich czuję, oni także nie są złymi ludźmi. Jakkolwiek trudno w to uwierzyć, sądzili, że wytną wszystkim świetny żart. — Wywróciła oczami, aby zamaskować własne zawstydzenie. — Nie są najbystrzejsi, jak się pan domyśla.

Kącik ust Archibalda drgnął nieznacznie, co wzięła za dobry znak.

— Są kretynami, ale nie zwyrodnialcami, którzy czerpią satysfakcję z cudzej krzywdy. Naprawdę chciałabym sądzić, że po tym całym zamieszaniu w końcu wyszliby na prostą, gdyby ktoś dał im szansę. I porządny łomot — mruknęła cicho i pokręciła głową. — Zrozumiem, jeśli podejmie pan inną decyzję. Wszystko skończyło się dobrze, ale chyba nikt nie ma wątpliwości, jak mogły potoczyć się sprawy, gdyby...

— Gdyby Charles nie nauczył cię, jak zajmować się jajami smoków — wszedł jej w słowo Archibald, a Diana zarumieniła się mocno.

— Tak. Między innymi...

— Chłopak od początku sądził, że twoja rodzina wie więcej, niż mówi — oświadczył kierownik. — Oczywiście nie znał prawdy, inaczej nie prowadzilibyśmy tej dyskusji, ale na pewno darzył was nieufnością. A potem doszedł do wniosku, że nigdy nie byłabyś w stanie zrobić czegoś tak okropnego.

Draganescu spuściła głowę ze wstydem i zamknęła oczy, gdy jej żołądek skręcił się boleśnie. Fala mdłości zalała ciało arystokratki, na moment pozbawiając ją tchu, po czym odeszła, kiedy kolejne słowa Archibalda rozległy się w pomieszczeniu:

— Gdyby wiedział, że przez cały czas próbowałaś naprawić błąd braci, zapewne nie byłby na ciebie taki wściekły.

— To nie ma znaczenia — odparła Diana, chociaż jej serce zdążyło już przyspieszyć, podczas gdy umysł zaczął tworzyć przeróżne scenariusze, w których Charlie jej wybacza. — Moje intencje nie są ważne, bo tak czy siak go skrzywdziłam i nie potrafię cofnąć tego, co zrobiłam. Nie przyszłam tu zresztą dla niego, tylko...

— Dla rodziny. Tak, tyle zdołałem wywnioskować. Czego jednak oczekujesz? Twoi bracia są winni, a zgodnie z prawem...

— To od was zależy, co się z nimi stanie — przerwała mężczyźnie Diana. — Jeśli rezerwat wyraziłby opinię, że kara więzienia nie będzie potrzebna, Aurorzy zapewne nie upieraliby się przy swoim.

— Sama powiedziałaś, że zasługują na karę — zauważył Archibald, a Diana spojrzała na niego błagalnie.

— Tak! Ale... Może istnieje inne wyjście? Jakiś sposób, by odpracowali swoje winy, wyciągnęli wnioski... Bo gwarantuję, że żałują wszystkiego, nawet jeśli nie umieją tego wyrazić. Proszę. Nie, błagam — jęknęła Diana. — Znienawidzą mnie za to, że tu jestem. Za to, że cokolwiek powiedziałam. Ale ja naprawdę wierzę, że to nie musi być dla nich koniec. Ani dla mojego ojca. Ani dla całego rodu, chociaż nie potrafię sobie wyobrazić scenariusza, w którym kiedykolwiek odzyskujemy dobre imię. Ale to także nie ma znaczenia! Nie, gdy istnieje jakakolwiek szansa, że moi bracia będą mieli przed sobą przyszłość, którą odrzucili w tak idiotyczny sposób. — Pierś arystokratki unosiła się i opadła szybko, podczas gdy przełożony przyglądał się jej z uwagą. — Błagam. Zrobię cokolwiek, tylko... Niech pan da im szansę. Nam szansę.

Cokolwiek, mówisz — zamyślił się Archibald, a Draganescu pokiwała gorliwie głowa, czując, jak serce tłucze się w jej piersi.

W tamtej chwili naprawdę wierzyła, że istniała ogromna szansa, by uratować swoją rodzinę. Miała jedynie nadzieję, że koszt tego ratunku nie okaże się zbyt wysoki. Miała nadzieję, że wciąż było co ratować. 

***

Właściwie powinnam napisać, że zbliżamy się powoli do końca. Nie przewiduję tutaj więcej niż piętnaście rozdziałów i nie widzę potrzeby, by przeciągać akcję w nieskończoność - co dla mnie dość nietypowe, przyznaję XD Ale Lochy i Smoki takie miały być, więc takie będą. 

Mamy jednak jeszcze kilka ciekawych wydarzeń przed nami, także mam szczerą nadzieję, że zaspokoję Wasze apetyty :D

Pozderki <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro