Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

| 1.3.

Załatwienie dwóch przestępców i uratowanie trzynastu zakładników zajmuje Peterowi trochę więcej czasu, niż uprzednio zakładał, ale mimo to udaje mu się pomóc policjantom, ku ich skrycie ukrywanej uciesze. Kamery DBC na szczęście nie rejestrują wymykającego się Spider-Mana, udaje się to tylko kilku dzieciakom; z szeroko otwartymi ustami obserwują to, jak rozmywa się w mroku miasta.

Do posiadłości Osbornów już nie wraca. Zmęczony, poobijany, z krwawiącym nosem, śmiga prosto do domu, przemykając pomiędzy nowojorskimi drapaczami chmur. Jest krótko po jedenastej, więc ciocia May na szczęście już śpi; pozwala to Parkerowi na spokojne opatrzenie ran i zszycie kostiumu, rozerwanego przez jednego z mężczyzn próbującego zranić go nożem.

Peter definitywnie nie lubi, gdy w walkach cierpi jego ukochany strój. Nie tylko dlatego, że jeszcze nie do końca nauczył się dobrze szyć, ale też ze względu na to, że cholernie trudno jest zdobyć fragmenty tak elastycznego materiału, co czasem jest potrzebne, gdy dziura jest zbyt wielka, aby ją normalnie zaszyć.

Ale cóż, tak to już jest, gdy jest się superbohaterem. Tony Stark czy Kapitan Ameryka na pewno nie raz musieli zmierzyć się z takim problemem, a raczej ludzie projektujący dla nich owe kostiumy, bo niestety, Peter może liczyć tylko na siebie.

Zrzuciwszy z łóżka swoją starą maskotkę Iron Mana, Parker rzuca się na niepościelony materac, czując, jak kilka posiniaczonych części jego ciała boleśnie daje o sobie znać.

– Błagam, Harry, nie teraz – mruczy do agresywnie wibrującego telefonu, odrzucając połączenie i zanurzając twarz w poduszce.

Trudno, jutro się jakoś z tego wytłumaczy, w obecnym momencie nie ma na to siły. Bycie superbohaterem jest męczące, a bycie superbohaterem i nastolatkiem jednocześnie jest już cholernie wycieńczające.

***

Sobotni poranek w Queens jest nadzwyczaj spokojny.

Peter siedzi na maszcie jednego z biurowców, obserwując z góry poruszających się jak mrówki ludzi. Podpiera podbródek na dłoni, mrużąc wzrok. Jego pajęczy zmysł nie wibruje, nie krzyczy, nie szaleje, więc Parker może odetchnąć z ulgą.

Gdy w jego głowie pojawia się owa myśl, niespodziewanie rozlega się dźwięk telefonu.

Chłopak o mało nie spada w dół, wystraszony przez wesoły dzwonek iPhone'a. Bierze głęboki wdech, a potem sięga po niego; wewnątrz kostiumu uszył sobie małą kieszonkę, idealnie dopasowaną do jego smartfona.

– PETERZE BENJAMINIE PARKERZE – w słuchawce rozlega się podniesiony, surowy, wręcz majestatyczny głos Aurory Osborn – GDZIEŚ TY, DO JASNEJ CHOLERY, BYŁ PRZEZ CAŁĄ NOC?

– Cześć, Rory. – Chłopak puszcza jej słowa mimo uszu. – Miło mi cię słyszeć w ten piękny, kwietniowy poranek.

Podczas gdy dziewczyna rzuca całą wiązankę przekleństw, wyrzucając chłopakowi nieodpowiedzialność, samolubność i jeszcze parę innych negatywnych cech, Peter z telefonem przytkniętym do ucha, zaczyna poranną podróż po Queens, oblepiając swoją siecią wszystkie napotkane budynki. Wisząc kilkanaście metrów nad ziemią, ku swojemu zdziwieniu, nigdy nie zwracał na siebie uwagi i nie zwraca jej także teraz. Ludzie jakby przestali patrzeć w górę, na niebo, nie podziwiają już pięknego błękitu i radosnej kuli ognia, rozświetlającej ich twarze i rozgrzewającej ich plecy.

– Słońce – mówi w końcu Peter – wiem, że głupio wyszło, naprawdę, ale ciocia May mnie potrzebowała... Wiesz, znów wspominała wujka Bena... A ja nie chciałem jej zostawić z tym samej...

Parker mentalnie policzkuje się za wykorzystanie tej wymówki. Obrzydliwe jest usprawiedliwianie swojej ucieczki śmiercią wuja, ale cóż, nie ma innego wyjścia. Aurora uwielbia ciocię May, więc po usłyszeniu tego kłamstwa, łagodnieje niczym baranek.

– Ale już wszystko w porządku? – dopytuje się, całkowicie zapominając o celu swojego telefonu.

– Tak, jest już dobrze – wyjaśnia, jednocześnie podążając wzrokiem po zatłoczonej ulicy w poszukiwaniu czegoś podejrzanego.

– Och, uspokoiłeś mnie...

Pajęczy zmysł Petera w jednej chwili zaczyna wariować.

– Wiesz co, muszę już kończyć, bo bateria mi zaraz padnie – ucina szybko. – Do usłyszenia.

Jedną ręką wciska telefon z powrotem pod kostium, z drugiej zaś wystrzeliwuje pojedyncze sieci. Z ulicy wyjeżdża czarne BMW, które prawie taranuje ludzi na chodniku, najwidoczniej usilnie próbując przed czymś uciec, podczas gdy z zakrętu wyjeżdża miejski autobus.

– Z drogi dzieci, bo Pająk leci! – buczy wesoło Peter, przelatując kilka metrów nad ziemią.

Cała sytuacja robi się jasna w ułamku sekundy. Parker natychmiastowo decyduje o tym, co powinien zrobić. Z całym impetem wpada pomiędzy dwa pojazdy, powstrzymując osobówkę tylko przy pomocy własnych dłoni. Samochód z piskiem opon zatrzymuje się niecały metr od autobusu. W środku słychać przerażone krzyki ludzi, w popłochu próbujących wydostać się na zewnątrz. Kiedy auto opada z powrotem na ulicę, Spider-Man natychmiast wskakuje na jego maskę, a potem strzela dwiema grubymi nićmi i znika pomiędzy uliczkami, nie zatrzymując się nawet na chwilę.

Zdecydowanie o wiele bardziej woli działać w ukryciu niż w blasku reflektorów, choćby ze względu na to, że wciąż nie jest na tyle dobry, co Iron Man, Thor czy Hawkeye.

Ciocia May przygląda mu się podejrzliwie, gdy kilka minut później pojawia się w mieszkaniu. Jest krótko po ósmej, a Peter ma w zwyczaju wracać od Harry'ego i Rory nawet późnym popołudniem. Nie robi jednak na ten temat żadnej uwagi, po prostu z powrotem obraca się w kierunku blatu kuchennego i wraca do mieszania drewnianą łyżką ciasta naleśnikowego.

– I jak tam minął wam czas, Pete? – pyta, wylewając gęstą masę na rozgrzaną patelnię.

– Tak jak zwykle – mówi szybko Peter, ziewając. Siada przy stole, wyciągając rękę w stronę dzbanka z sokiem jabłkowym. – Zamówiliśmy pizzę, pooglądaliśmy filmy, trochę majsterkowaliśmy przy nowym komputerze Harry'ego.

Po chwili kobieta stawia przed nim talerz ze świeżo usmażonymi naleśnikami.

– To dobrze – rzuca, obdarzając bratanka szerokim uśmiechem. – Jedz, zanim wystygną – dodaje natychmiast.

Parker wcina naleśniki z syropem klonowym w zastraszającym tempie, nawet ich nie żując. Od wczorajszego wieczoru u Osbornów nie miał nic w ustach, a jego żołądek już od rana bardzo głośno domaga się jedzenia. Ciocia May, wysoka brunetka z przyjaznym uśmiechem i blaskiem w ciemnych oczach, siada naprzeciw chłopaka i nalewa sobie kawy do kubka.

– W przyszłym tygodniu muszę wziąć dodatkową zmianę – oznajmia nagle, upijając łyk aromatycznego napoju. – A to znaczy, że nie będzie mnie od rana do wieczora. Poradzisz sobie sam, prawda?

– Jasne, ciociu – odpowiada gwałtownie, przełykając kawałek naleśnika z dżemem. – A... a coś się stało?

Kobieta mocniej zaciska palce wokół porcelanowego kubka, co nie umyka uwadze Petera.

– Wiesz, rachunki – mówi – trzeba zapłacić to, tamto, kupić coś do domu...

– Ale wszystko w porządku? – pyta niepewnie chłopak.

– Tak, Pete. – Ciocia May skina głową. – Po prostu mamy trochę większy rachunek za prąd, nic takiego, nie musisz się martwić. Przecież wiesz, że jakby coś było nie tak, powiedziałabym ci.

Parker skina głową na znak zgody. Wie, że ciocia May mówi prawdę i że gdyby chodziło o coś poważniejszego, na pewno by mu o tym powiedziała; to, że czasami brakuje im kasy na rachunki, nie jest niczym nowym, bo odkąd wujek Ben zmarł, muszą sobie jakoś radzić z niezbyt wysokiej pensji pracowniczki Urzędu Miasta.

Reszta śniadania mija im w o wiele przyjemniejszej atmosferze, gdy ciocia May zaczyna opowiadać o tym, co ciekawego wydarzyło się u niej w pracy poprzedniego dnia. Peter nie do końca kuma cza-czę, te wszystkie fachowe terminy i zawodowe żarciki, ale mimo to z zaangażowaniem słucha podekscytowanej ciotki. Uśmiech na jej twarzy zawsze wywołuje na jego buźce podobny efekt, a radość tańcząca w jej oczach jest naprawdę miłą odmianą od tych dni, gdy widuje ją zbyt skupioną na pracy albo zbyt nią zmęczoną.

***

Kilka minut po piętnastej pojawia się u niego Harry.

Na widok blondyna ciocia May aż tryska z radości. Dwójkę Osbornów traktuje tak, jakby byli jej własnymi dziećmi. Mierzwi włosy chłopaka, podczas gdy ten wesoło się z nią wita. Kobieta wciska im talerz ciasteczek owsianych i po błagalnych spojrzeniach posyłanych przez Petera, pozwala się im zamknąć w jego pokoju.

Pomieszczenie, w porównaniu do pokoju posiadanego przez Harry'ego czy Rory, jest wielkości trochę większej piwnicy, ale jak kiedyś stwierdził jego przyjaciel, przytulna atmosfera zawsze sprawia, że czuje się tutaj o wiele, wiele lepiej niż u siebie. May Parker tworzy niesamowitą rodzinną atmosferę, podczas gdy Normana Osborna praktycznie w domu nie ma.

– Rory strasznie się przejęła stanem twojej cioci – mówi Harry, siadając na brzegu niepościelonego łóżka. – Ja zresztą też, ale widzę, że już wszystko okej, tak?

– Tak, wszystko jest okej – powtarza cicho Peter, a potem przenosi wzrok na torbę leżącą obok nóg przyjaciela.

Ciemnozielony plecak sportowy wygląda groteskowo w rękach Harry'ego. Kompletnie nie pasuje do jego ciemnobrązowych, idealnie uprasowanych spodni, czarnej koszuli i szmaragdowego sweterka w serek. Zazwyczaj Osborn korzysta ze swojej skórzanej teczki, dlatego coś, co nią nie jest, automatycznie wydaje się przy nim wyglądać po prostu śmiesznie.

Parker spogląda z ciekawością na przyjaciela, podczas gdy ten szpera w plecaku.

– Pomożesz mi z tym, prawda? – pyta Harry, wskazując palcem na laptopa trzymanego w rękach.

– Czy to jest... czy to jest iBook? – odpowiada z niedowierzaniem Peter, biorąc w dłonie niebieskawe, trzykilogramowe pudełko. – Stary, skąd żeś to wytrzasnął?

Osborn uśmiecha się z satysfakcją.

– Trochę się naszukałem, nie zaprzeczę – wyjaśnia szybko – ale w końcu udało mi się go przez przypadek upolować na Manhattanie.

Peter z zachwytem malującym się na twarzy, obraca laptopa w dłoniach.

– Jasne, że ci pomogę – mówi wreszcie. – Znasz się na Apple'u, jak wąż na chodzeniu.

Harry wywraca ostentacyjnie oczami, a potem oboje zabierają się do rozkręcenia komputera w celu sprawdzenia części. Na początek muszą ustalić, co jest dobre, a co wymaga naprawy lub czyszczenia, dopiero później będą mogli wziąć się za resztę naprawy. Peter szuka w szufladzie śrubokrętu o odpowiedniej wielkości, aby potem rzucić go w stronę przyjaciela, który następnie zabiera się za zdjęcie dolnej powłoki. Przy całym procesie zachowują się tak, jakby w dłoniach mieli największy eksponat historyczny świata.

– Rory zawsze o takim marzyła – mruczy Harry, wyciągając pęknięty w kilku miejscach dysk twardy. – Myślę, że lepszego prezentu dla niej nie mogłem znaleźć.

No tak, Peterowi kompletnie wyleciało z głowy to, że za niecały miesiąc oboje obchodzą urodziny. Na swoje usprawiedliwianie ma jednak fakt, że no... jest Spider-Manem, a to jest naprawdę ciężka i wycieńczająca robota.

– Może ojciec zabierze was z tej okazji na jakąś wspólną kolację? – rzuca Parker szybko.

– Żartujesz? – prycha blondyn. – Zapewne da nam trochę kasy, złoży byle jakie życzenia i stwierdzi, że w Oscorp go potrzebują. Typowo.

– Nie może być aż tak źle...

– Pete, co roku jest tak samo, mówiłem ci przecież. – Osborn wzrusza ramionami, a przez jego twarz przebiega lekki grymas. – Ma czas tylko wtedy, gdy on tego chce, a nie kiedy my tego potrzebujemy.

– Harry... – Peter zaciska mu rękę na ramieniu, a blondyn lekko się uśmiecha.

– Kompletnie się od nas odciął – kontynuuje chłopak. – Dał nam tuzin kart bankowych, mi przy okazji własne auto, a Aurorze prywatnego szofera.

– A i tak przyjeżdża do szkoły metrem – stwierdza Parker.

– Na przekór, znasz ją – wyjaśnia Osborn.

Peter przytakuje gwałtownym ruchem głowy. Do końca wieczoru nie poruszają tego tematu, choć Parker wie, że przyjaciela gryzie fakt, iż jedyny rodzic, jaki im pozostał, tak bardzo się nimi nie interesuje. Z tego co opowiadała mu Rory, Norman Osborn nigdy nie był ojcem roku; u Emily Osborn, kilka miesięcy po urodzeniu bliźniąt, wystąpiły komplikacje poporodowe, a potem nagle ciężko zachorowała i, ku rozpaczy męża, nie dało się jej już uratować. Wtedy też mężczyzna zamknął się w Oscorp, długo uważając swoje dzieci za odpowiedzialne za tę tragedię, a swoją nieobecność dopiero z czasem zaczął rekompensować przy pomocy pieniędzy.

Może dlatego też Aurora i Harry tak bardzo lubią wpadać do niego, spędzać tutaj czas, rozmawiać z ciocią May, kiedyś nawet grać w warcaby z wujkiem Benem. Peter wie, że to w jakiś sposób daje im pewne poczucie normalności, a szczęście jego przyjaciół, chociaż takie niewielkie, uszczęśliwia także jego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro