| 1.11.
Ciocia May wypytuje go o szczegóły randki, więc nieco zażenowany, w bardzo dużym skrócie opowiada cały przebieg spotkania z MJ. Nie mówi ani słowa o tym, że był na miejscu zdarzenia, o którym wciąż mówi DBC. Po pierwsze, żeby jej nie martwić, po drugie, żeby jej nie denerwować. Jak kiedyś powiedział Starkowi, kiedy ona świruje, jemu też odwala, więc naprawdę, naprawdę nie chce jej martwić. Jakby i tak miała mało na głowie; dom, praca i dorastający nastolatek. Dlatego niepotrzebne są jej dodatkowe zmartwienia.
Nie może jednak znaleźć żadnego dobrego wytłumaczenia na wielkiego sińca pokrywającego prawie połowę jego przedramienia. Większość sensownych wymówek wykorzystał już w ostatnim czasie, więc teraz tylko odpowiada lakonicznie, że to nic takiego, że wpadł na drzwi, gdy wychodził z restauracji razem z Mary Jane. Ciocia May chyba mu w to nie wierzy, jednak nie mówi już nic więcej, jakby doskonale wiedziała, że chłopak nie chce na ten temat rozmawiać.
Boże, gdyby wiedziała, jak jest naprawdę, byłby mokrą plamą na ścianie w salonie. Nigdy by mu nie wybaczyła, że naraża swoje życie dla innych, podobnie byłoby z Aurorą, bo Harry może by jakoś ten fakt przeżył.
Przed przyjaciółmi nie jest w stanie ukryć finału jego spotkania z Mary Jane. Rudowłosa od rana opowiada o kolejnym spotkaniu ze Spider-Manem, o jego wspaniałej walce i o przerażającym potworze, ochrzczonego tego ranka przez DBC mianem Green Goblina. I jakimś dziwnym trafem unika Parkera tak bardzo, jak tylko może, ku zdziwieniu samego chłopaka.
– O matko, Pete, wyglądasz okropnie – kwituje Harry, gdy spotykają się na korytarzu.
– Za to ty wyglądasz, jakbyś cały poprzedni dzień spędził w SPA – odpowiada z przekąsem Parker, wyciągając ze swojej szafki książki z chemii.
Harry Osborn wygląda tak, jakby był duchem samego siebie; blada cera, podkrążone oczy, włosy w kompletnym nieładzie, chyba nawet trochę tłuste. Ciemnozielona koszula, którą ma na sobie, jest niewyprasowana, a spodnie lekko pogniecione. Można powiedzieć, że dziś Harry jest swoim kompletnym przeciwieństwem, a sam Peter nigdy nie sądził, że kiedykolwiek się to zdarzy. Bo Osborn może i ma wiele mankamentów w swojej urodzie, jak prawie każdy nastolatek (choćby ten uciążliwy trądzik), ale zawsze stara się wyglądać schludnie i elegancko, co tym razem się nie udało.
– Długa historia. – Blondyn macha lekceważąco ręką. – A ty jak się czujesz, stary? Widziałem nagrania w DBC, było gorąco...
Parker przez moment zastanawia się, czy zapytać o tę "długą historię", ale w końcu odpuszcza, uważając, że nie warto naciskać Harry'ego. W odpowiednim czasie na pewno mu wszystko powie. Choć domyśla się, że zapewne chodzi o Normana Osborna i ich kolejną kłótnię.
– Żyję, a to najważniejsze – podsumowuje Parker, wciskając podręczniki do plecaka, a po chwili szybko dodaje. – Udało nam się uciec z MJ chwilę po tym, jak pojawił się Spider-Man, więc skończyło się tylko na kilku siniakach i zadrapaniach.
Blondyn nie pyta o więcej, uśmiecha się tylko z wyraźną ulgą, co Peter przyjmuje z niemą wdzięcznością.
– Nawet nie wiesz, jak się o ciebie baliśmy – mówi Harry cicho, gdy przemierzają korytarz Midtown High School.
***
Mija kilka dni, podczas których Parker, od tamtego pamiętnego wieczoru, ani razu nie rozmawia z Mary Jane, ba, nawet nie widzi jej w szkole. Dziewczyna rozpłynęła się w powietrzu albo po prostu bardzo dobrze się przed nim ukrywa. Peter nie ma bladego pojęcia, o co może jej chodzić, a odwaga – a raczej jej brak – nie pozwala mu jej odwiedzić i zapytać, dlaczego tak usilnie go unika.
Green Goblin – co za głupia ksywka! – na razie nigdzie się nie pojawił. Parker ma nadzieję, że zabicie jednej osoby i zranienie kilkunastu pozostałych wystarczyło i już nigdy więcej nie pojawi się na ulicach Queens. Coś jednak mu mówi, że to tylko bezpodstawna wiara, a może nie coś, a pajęczy zmysł, od tamtych wydarzeń działający na zwiększonych obrotach. Peter z niecierpliwością czeka na kolejny pojedynek z Goblinem, bez przerwy zastanawiając się nad tym, jak może go załatwić. Jego przeciwnik wydaje się nie mieć żadnych wad, niczego, co można byłoby wykorzystać przeciwko niemu, ale chłopak doskonale wie, że każdy ma jakieś słabości, choć mogą być one na pierwszy rzut oka niewidoczne. Dlatego cały czas studiuje postać Green Goblina, w każdej wolnej chwili oglądając nagrania DBC na swoim ledwie żyjącym iPhonie. Zbiera wycinki z gazet, przekopuje praktycznie cały internet w poszukiwaniu tropów, mogących naprowadzić go na tego, kto ukrywa się za halloweenową maską. Próbuje znaleźć jakiś punkt zaczepienia, coś, kogoś, z kim mógłby go połączyć, ale poza ogólnymi informacjami podawanymi przez media, zbyt wiele znaleźć mu się nie udaje. Przy okazji zwiększa również długość swoich patroli i ich częstotliwość, aby mieć pewność, że w razie pojawienia się tego cholernego Grincha, będzie na miejscu, gotowy do walki.
Sińce też już zbladły, jednak Flash Thompson nie pozwala im zniknąć do końca. Po zajęciach zaciąga Petera gdzieś do piwnicy, gdzie głównie znajdują się mini-laboratoria, z których korzystają nauczyciele od nauk ścisłych. Parker obrywa kilka razy w brzuch, a Flash, widząc na jego twarzy malującą się obojętność, wkurza się jeszcze bardziej. Chłopak jest zbyt zajęty Goblinem, żeby nawet czuć ból promieniujący na całym jego ciele.
Nagle od głowy Flasha coś się odbija. Coś, co z hukiem upada na podłogę. Parker dostrzega odwrócony grzbietem do góry jasnoniebieski notatnik.
– Hej, kretynie! – Po korytarzu roznosi się surowy głos Aurory. – Może zająłbyś się kimś silniejszym? A może po prostu boisz się, że przegrasz?
Thompson, gdyby tylko mógł, najprawdopodobniej zacisnąłby swoje tłuste palce wokół drobnej szyi Rory i ściskał, dopóki nie pozbawiłby jej powietrza. Jednak nawet Flash ma na tyle moralności, aby nigdy nie podnieść ręki na dziewczynę, tym bardziej na córkę jednego z najbardziej wpływowych ludzi w Nowym Jorku.
– A ty co, Parker, zaniemówiłeś? – warczy Thompson, zaciskając dłonie w pięści. – Laska musi cię bronić?
Peter w obecnej chwili kocha i nienawidzi Aurorę jednocześnie. Kocha za to, że rozdrażniła Flasha, co zawsze jest komicznym widokiem, jednocześnie nienawidząc jej za to, że znów ratuje jego skórę, choć on o to wcale nie prosił. Osborn i Thompson wymieniają pomiędzy sobą jeszcze kilka zdań, niemiłych i sarkastycznych, przynajmniej ze strony Rory, bo Parker nie ma bladego pojęcia, czy ten głupi osiłek wie w ogóle, czym ironia i sarkazm są.
– Cholerne nerdy – rzuca pod nosem zdenerwowany Flash, obracając się na pięcie.
Kiedy odchodzi, dziewczyna schyla się po swój notatnik, prędko wciskając go do plecaka. Peter wie, że jest to jej szkicownik, z którym prawie w ogóle się nie rozstaje i który, jak się okazuje, jest naprawdę dobrą bronią na Thompsona. On sam w tym czasie podnosi się z podłogi, otrzepując z niewidzialnego kurzu. Opada z ulgą na ławeczkę, dłonią obmacując swoją twarz. Byle tylko nie było krwi, bo Rory zacznie panikować, a ciocia May znów będzie się wkurzać. Na szczęście nie dostrzega niczego na swoich opuszkach, dlatego z ulgą wypuszcza powietrze z płuc.
– Jak się czujesz? – pyta Aurora, zaciskając drobną dłoń na jego ramieniu. Peter uśmiecha się blado, spoglądając na nią. Nie widzieli się już od paru dni, dlatego miło jest znów z nią porozmawiać, zwłaszcza, że wrócił jej zarówno humor, jak i trochę koloru na twarzy.
– Zagoi się. – Wzrusza ramionami w odpowiedzi.
– Nie o to mi chodzi, Pete.
Parker podnosi wzrok ze swoich dłoni na nią. Blondynka przygląda mu się smutnym wzrokiem, tak smutnym, że aż jemu samemu robi się ciężej na sercu. Nie do końca jednak wiedząc, o czym mówi, po chwili o to pyta.
– MJ – odpowiada szybko Rory. – Mam na myśli MJ.
Peter znów wzrusza ramionami. Ma na głowie, o zgrozo, o wiele większe problemy niż fochy Watson. Zapewne za kilka dni minie jej, cholera wie co dokładnie i znów wszystko wróci do normy.
– Może nie smakowało jej risotto? – rzuca Parker, chcąc trochę rozluźnić ton rozmowy.
Aurora wywraca oczami, a potem, jakby nagle dostała olśnienia, mówi:
– To ty nic nie wiesz? – Parker marszczy brwi, machając przecząco głową. – Och, nie wiem, czy powinnam ci mówić... Myślałam, że już wiesz, że Mary Jane ci powiedziała... czy coś...
– Wyduś to z siebie – wtrąca Peter.
Blondynka bierze głęboki wdech, mocniej zaciskając palce na swoich kolanach.
– Byłam wczoraj w Kickshaw i widziałam MJ... z Flashem... na randce.
Dłonie Petera w jednej chwili ześlizgują się z nóg Pana Boga, a on sam w rezultacie boleśnie uderza o ziemię. Ma wrażenie, jakby dostał w twarz czymś ciężkim. Wszystko wydaje się być tak nierealne, że aż groteskowe. Parker wybucha głośnym śmiechem.
– Żartujesz sobie, prawda?
Rory zaciska wargi w cienką linijkę.
– Wiesz, zostawiłeś ją samą w Park Side, kiedy pojawił się ten cały Green Goblin – mówi błyskawicznie. – Ja sama bym się na ciebie za coś takiego obraziła.
Parker potrząsa głową w niedowierzaniu. Gdyby MJ wiedziała, że zostawił ją tylko dlatego, że w tamtej chwili to Spider-Man był potrzebny Queens, na pewno nie poszłaby na randkę z Thompsonem, jego największym szkolnym wrogiem, ba, nawet nie pomyślałaby o tym. W końcu uwielbia Spider-Mana, a gdyby wiedziała, że Spider-Man to w rzeczywistości Peter Parker, już nigdy więcej nie potrzebowałby zabiegać o jej uwagę.
– Poszedłem, żeby znaleźć dla nas jakąś pewniejszą kryjówkę – rzuca po kilku sekundach. – Nie chciałem, żeby coś jej się stało – dodaje, co akurat jest zgodne z prawdą.
– Wiem, Pete, wiem, znam cię przecież – odpowiada łagodnie Aurora. – Ale MJ nie, dlatego poczuła się zraniona.
– Co mam robić?
– Porozmawiaj z nią – stwierdza dziewczyna. – Powalcz trochę. Wydaje mi się, że umówiła się z Flashem, żeby zrobić ci na złość, a jeśli chce ci zrobić na złość, to tylko dlatego, że jej na tobie zależy.
Parker milczy przez dłuższą chwilę, zastanawiając się nad słowami przyjaciółki.
– Dziewczyny naprawdę są dziwne – kwituje cicho.
– A faceci niby nie? – śmieje się Rory, opierając policzek na jego ramieniu. – Daj spokój, poradzisz sobie.
Przez moment siedzą w ciszy, bo zgiełk szkolnego życia nie dociera do najniższej kondygnacji budynku. Ona oparta o niego, a on obejmujący ją ramieniem. Peter zastanawia się w tym czasie nad MJ, kiedy nagle dociera do niego drugi, ukryty gdzieś, sens tej rozmowy.
– Co robiłaś w Kickshaw? – pyta szybko. Rory podnosi głowę i przenosi wzrok gdzieś na swoje dłonie.
– Byłam na randce – mówi cicho.
Chłopak przygląda jej się zdziwiony, bo przecież Aurora... i randka to trochę abstrakcyjnie połączenie. Jest zdziwiony, żeby nie powiedzieć zazdrosny, jednak szybko dochodzi do wniosku, że jej też przecież się coś od życia należy, jakaś odrobina szczęścia, dlatego Peter ma tylko nadzieję, że wybranek jej serca jest tego wart.
– Znam go?
– Ją, Peter, ją – prostuje Osborn. – Nie, poznałam ją... uhm, na wystawie prac impresjonistycznych, jakieś dwa tygodnie temu. Nie chodzi do Midtown.
Chłopak w odpowiedzi uśmiecha się tak szeroko, że aż zaczynają go boleć policzki.
– Cieszę się za ciebie – mówi, mierzwiąc jej jasne włosy.
– Tylko ani słowa Harry'emu – wtrąca prędko. – Na razie to nic poważnego, dlatego nie chcę, żeby wiedział.
– Uwierz, kto jak kto, ale ja potrafię dochować tajemnicy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro