XLV
*wulgaryzmy*
Po zrobionych zakupach, a tym samym uzupełnieniu lodówki, usiedliśmy razem przed telewizorem, oglądając dalsze przygody Harrego Pottera. Justin objął ramieniem moją szyję, wtulając moją głowę w swoją klatkę piersiową, dzięki czemu mogłam poczuć bicie jego serca. Kocyk dawał nam dodatkowe ciepło, oprócz tego, które promieniowało od nas obojga.
Dzisiejsze popołudnie powoli mijało, zostawiając mi wiele do przemyślenia. Szatyn starał się nie odstępować mnie na krok, gdy chciałam wyjść sama na zewnątrz. Tłumaczył się tym, że jeszcze nie do końca znamy okolice, pomijając to, że będzie za mną tęsknił. Sądziłam, że sedno jest w zupełnie innym miejscu, a dokładniej jest nim niejaki Eric.
Tajemniczy mężczyzna o kruczoczarnych włosach sprawiał, że Justin natychmiast zmieniał nastrój, chcąc coś przede mną ukryć. Nie chciał rozwinąć tematu "starego znajomego", ani dlaczego, jak myślę, rozeszli się w inne strony w tak złych relacjach. Wszystkie próby dowiedzenia się czegokolwiek kończyły się moim niepowodzeniem.
Ciche westchnienie i wiercenie się chłopaka wyrwało mnie z zamyślenia.
-Zaraz będę musiał iść po drzewo.-powiedział, zerkając na ostatni klocek drewna, leżący pod gorącym kominkiem.
-Ja pójdę.-wzruszyłam ramionami, w odpowiedzi otrzymując jego słodki chichot.
-Nie ma mowy, nie uniesiesz tego.- kiwnął głową, uśmiechając się delikatnie.
-Ty ciągle chodzisz po opał, teraz moja kolej.-szłam w zaparte.
-Nie dasz sobie rady.-stwierdził, bacznie obserwując scenę filmu.
-Dzięki, że we mnie wierzysz, to bardzo miłe.-parsknęłam sarkastycznie, odsuwając się od niego.
Pomyślałam, że chociaż mogłabym się wykazać głupim przyniesieniem koszyka drewna. Czułam się niekomfortowo z poczuciem, że Justin wynajął domek, kupił bilety na samolot i sam za wszystko zapłacił, a ja byłam tu dzięki niemu.
-Ej, wracaj tu.-powiedział, próbując odzyskać kocyk, którego przed sekundą go pozbawiłam.-Jeśli cię to uszczęśliwi, to możesz przynieść drzewo.-zaświergorał, podczas gdy ja uśmiechnęłam się w duchu.
Wstałam z wygodnego mebla, skradając mojemu chłopakowi krótki pocałunek, który mu się spodobał, co można było wywnioskować po jego cichym mruknięciu. Wzięłam plastikowy koszyk, po drodze ubierając buty i kurtkę.
Wyszłam z ciepłego domku, zamykając za sobą drzwi. Zauważając stos pociętego opału, ruszyłam w jego stronę, rzucając nieduży przedmiot na biały śnieg. Pochyliłam się, aby chwycić za mniejszy kawałek pociętego pnia, po chwili słysząc głos.
-Cześć.-powiedział chłopak, a na jego twarz wkradł się uśmiech, który jak sądziłam, nie był do końca szczery.
Wyprostowałam się, otrzepując dłonie i stając naprzeciw niego. Jego spojrzenie wydawało się nie wróżyć nic dobrego.
-Nie mieliśmy okazji się spokojnie poznać. Jak masz na imię?-zapytał, opierając się o belkę podtrzymującą część drewnianego budynku.
-Jestem Rose.-chłopak wyciągnął w moim kierunku dużą dłoń, którą niepewnie uścisnęłam. Spojrzałam na niego nieufnie, marszcząc brwi.
-A ja Eric. Ale to chyba już wiesz.-stwiedził. Pokiwałam potwierdzająco głową.
-Dobra Eric. Powiedz mi, kim ty właściwie jesteś? W sensie, kim jesteś dla Justina?-zapytałam, zakładając ręce na piersi i cicho przytupując butem o skrzypiący, śnieżnobiały puch. Mężczyzna zaśmiał się gardłowo.
-Widzę, że jesteś nie w temacie, Rose. Black Tigers albo Royal Fighters, mówi ci to coś?-uniósł brew, spotykając się z moim wyrazem przeczenia.
Usłyszałam głośne trzaśnięcie drzwiami, dlatego od razu odwróciłam się w stronę źródła dźwięku. Moim oczom ukazał się szatyn, szybko zmierzający w naszym kierunku.
-Mówiłem ci chyba jasno i wyraźnie, żebyś jej w to nie mieszał.-wysyczał chłopak, stając bardzo blisko "wroga".
-To sam jej powiedz. To twoja dziewczyna, chyba ma prawo znać twoją przeszłość.-Eric odepchnął go lekko, prowokując Justina do dalszej popychanki.
-Za to ty nie masz prawa wpierdalać się w moje życie.-warknął.-Jeszcze raz odezwij się do niej chociaż słowem, to...
-To co? Co ty mi możesz zrobić?-prychnął.- Grzeczny, dojrzały chłopiec z ułożonym życiem.-zaśmiał mu się prosto w twarz, na której po chwili znalazła się pięść.
Stojąc sparaliżowana strachem patrzyłam na dwóch mężczyzn okładających się nawzajem. Chciałam krzyknąć, powiedzieć lub zrobić cokolwiek, ale przerażenie i zdezorientowanie przejęło wartę. Eric i Justin oddychali coraz ciężej, nadal szarpiąc się, a wokoło nich unosiła się śnieżna chmurka. Zbierając w sobie resztki odwagi, krzyknęłam głośno, starając się oderwać od siebie rywali.
Chłopcy podnieśli się ze śniegu. Justin otarł z twarzy spływającą stróżkę krwi i trzymając się za brzuch podreptał w stronę drzwi wejściowych, zostawiając mnie samą. Eric wyglądał znacznie gorzej. Jego oko zdawało się puchnąć w niesamowitym tempie, jego ręce oplatały żebra, natomiast bez trudu dało się usłyszeć jego ciężki oddech.
-Co ty w nim widzisz. To popierdolony człowiek.-powiedział, i cicho sapiąc, wrócił do swojego lokum.
Szybkim krokiem ruszyłam do wewnątrz. Widząc stan chłopaka, w którym się znajdował, w pośpiechu nalałam do miseczki ciepłą wodę i wzięłam chusteczki higieniczne. Chciałam usiąć na kanapie obok, lecz w moment zrezygnowałam.
-Zostaw mnie.-powiedział, nadal zakrywając oczy dłońmi. Widząc sytuację, która pomogłaby mi dowiedzieć się prawdy, postanowiłam z niej skorzystać.
-Justin, co on ma z tobą wspólnego? Co to jest Black Tigers i Royal Fighters? Kim do cholery jest ten człowiek?-pytałam, coraz bardziej podnosząc głos.-Justin, kurwa! Jak mamy sobie ufać, skoro nie chcesz mi nic powiedzieć?!
-Co mam ci powiedzieć?!-krzyknął, znów gwałtowie łapiąc się za obolały brzuch. Wstał, a jego oczy zaszkliły się, przez co moje serce ścisnął żal.-Że jeszcze pierdolony rok temu byłem uzależniony?! Że ćpałem wszystko, co się dało?! Że byłem pierdolonym gangsterem?! Czy może to, że nie zapłaciłem długu za dragi, a przez to porwali, gwałcili i zabili moją przyjaciółkę?!-krzyknął, wybuchając płaczem.
Opadł z powrotem na łoże, chowając twarz z dłoniach. Jego ramiona niespokojnie poruszały się, świadcząc o cichym szlochu pełnym rozpaczy i poczucia winy.
-Ci jebani skurwiele zabili moją Sophie. Ona była dla mnie jak siostra...Gdyby nie ja, nic by się nie stało.-łkał.
Po moich policzkach momentalnie wypłynęło stado łez. Powoli podchodząc, położyłam drżącą rękę na łopatce chłopaka.
-Nie możesz się tym męczyć, to nie twoja wina...-szepnęłam, z trudem starając się nie wypuścić kolejnej fali żalu.
-Nic kurwa nie rozumiesz. Zostaw mnie, odejdź stąd.-syknął, odrzucając moją dłoń.
Z płaczem wybiegłam na zewnątrz, witając się z zimną temperaturą. Cicho szlochając zarzuciłam na głowę puchowy kaptur i otarłam łzy. Szłam prosto przed siebie, nie znając celu swojej wędrówki. Potrzebowałam miejsca, w którym mogłabym pobyć zupełnie sama, przemyśleć wszystkie sprawy i przyswoić nowe informacje.
Schodząc w głąb lasku spostrzegłam dosyć duży kamień, na którym po jakimś czasie usiadłam. Moje zachowanie mogłoby się wydawać niemądre i niebezpieczne, w końcu siedzieć sama w lesie, podczas gdy zaczęło się robić szaro, nie było niczym poprawnym, ale w tamtym momencie nie obchodziło mnie to. Ani strach, ani przerażenie nie było emocjami, które odczuwałam. Targał mną niesamowity smutek, złość, współczucie i odrzucenie.
Justin mógł należeć do gangu? Był uzależniony od narkotyków? To brzmiało okropnie. Tym bardziej, że to podobno przez niego zginęła niczemu winna dziewczyna.
Gdy zrobiło się już całkiem ciemno, z powrotem udałam się w miejsce, gdzie rozegrała się bójka. Westchnęłam głęboko, głośno pukając do sąsiednich drzwi. Po chwili otworzyły się.
-Wejdź.-powiedział Eric.
Otworzył szerzej drewnianą powłokę, wpuszczając mnie do środka.
Wszystko było prawie identyczne jak w domku Justina.
-Jak się czujesz?-zapytałam, uprzednio odchrząkając.
-Bywało gorzej.-westchnął.-Herbaty?-pokiwałam głową.
-Powiedz, to prawda? Ten cały gang, narkotyki i ta dziewczyna?
-Powiedział ci?-bardziej stwierdził, podając mi kubek z gorącym napojem.
-Możesz mi opowiedzieć coś o tym wszystkim?
-Nie możesz spytać Biebera?
-Nie chce rozmawiać.-westchnęłam.
-Więc Bizzle...-zmarszczyłam brwi, na co przewrócił oczami.-Bieber należał do gangu. Zajmowaliśmy się handlem dragów i odzyskiwaniem kasy. Biebs był jednym z najlepszych, dopóki nie zaczął przesadzać z ćpaniem, w dodatku był bardziej agresywny, niż zwykle. Odkąd pamiętam, przyjaźnił się z tą laską. I kiedy zaczął brać coraz więcej, doliczali mu wysokie odsetki od towaru. Gdy nie zapłacił tyle, ile trzeba, wzięli ją sobie i trochę pomęczyli.
-To była jego przyjaciółka.-stwierdziłam cicho.
-Większość i tak sądziła, że się pieprzyli.-powiedział.
-I co dalej?
-Po jej śmierci postanowił, że kończy z tym całym gównem. Poszedł na odwyk, wyprowadził się i odszedł z gangu, zostawiając nas z policją na karku.
-Dzięki, że mi o tym powiedziałeś.-postawiłam kubek na stoliku, wstając z kanapy.-Przepraszam za wszystko i mam nadzieję, że nie będzie cię bardzo bolało.
-Spokojnie. Tylko uważaj na niego.-powiedział, zamykając za mną drzwi.
Biorąc głęboki wdech, pchnęłam drzwi, wchodząc do przedpokoju...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro