Rozdział 8
Otworzyłam starą, zardzewiałą furtkę, która zazgrzytała okropnie pod wpływem ruchu. Niebo było pokryte szarymi chmurami. Padał deszcz. Zupełnie, jakby pokazywał mój nastrój całemu światu. Szłam krętymi, wydeptanymi ścieżkami w poszukiwaniu odpowiedniego nagrobku. W rękach trzymałam małą torebkę. Po kilku minutach wypatrywania znalazłam tablicę z wyrytymi imionami moich rodziców. Nic się tutaj nie zmieniło od czasu pogrzebu.
- Cześć, mamo. Cześć, tato - przywitałam się drżącym głosem. Położyłam sztuczną wiązankę na pomniku, a obok zostawiłam zapalony znicz. Usiadłam na mokrej trawie i patrzyłam. Z oczu leciały mi łzy jeszcze bardziej niż wcześniej.
- Dawno mnie tu nie było, wiem. Przepraszam. To po prostu bolało - szepnęłam. Oparłam się o drzewo i przymknęłam powieki. - Przepraszam. Przepraszam, że mnie tam nie było. Powinnam była jechać z wami. Powinnam była zginąć z wami. Ale wolałam się spotkać z Lolą, niż jechać do babci. Przepraszam, że wyszłam wtedy z domu. Przepraszam, że się pokłóciłam. Przepraszam za wszystko.
Prawie usłyszałam, jak mówią ciche Wybaczamy Ci. Ale wiedziałam, że to nie było możliwe. Zaszlochałam.
- Mamo, wiesz co się teraz dzieje? Jak was nie ma? - mówiłam dalej, czując większą ulgę - Chris chyba bierze narkotyki. Zachowuje się okropnie. Znika na całe noce, a na mnie ciągle wrzeszczy. Zabrania mi się spotykać ze znajomymi. Ale po co ja wam to mówię? Pewnie wszystko widzicie stamtąd. Z nieba. Wiesz, mamo... Poznałam fajnych chłopaków. Ale nie martw się. Nie popełnię tego błędu znowu. Nie zakocham się w żadnym z nich. Kto będzie mnie przytulał i pocieszał z powodu złamanego serca? Ciebie już tu nie ma...
Deszcz przybrał na sile. Tak jak moje łzy. Nie wytrzymałam napięcia. Płakałam, rozpaczałam jak małe dziecko. Trzęsłam się z zimna i rozpaczy.
- Nie radzę sobie. Naprawdę sobie nie radzę! - krzyknęłam, patrząc w górę. Miałam nadzieję, że mnie słyszeli - Nie radzę sobie... To ciągle boli. Dlaczego?! Mamo! Dlaczego?! Dlaczego mnie zostawiłaś?! Dlaczego to zrobiłaś?! Pomóż mi, mamo. Co ja mam teraz zrobić?! Co ja mam teraz zrobić?!
Otworzyłam oczy. Czy ja spałam? Nie. Rozejrzałam się. Ciągle byłam na cmentarzu. Przed sobą widziałam grób rodziców.
- Cześć, kochanie. - Usłyszałam nagle znajomy głos. Gwałtownie nabrałam powietrza. Spojrzałam w miejsce, skąd usłyszałam go. Stała tam moja mama, a obok tata.
- Co wy tu robicie? - zapytałam, podnosząc się z ziemi. Szybko podbiegłam i przytuliłam ich.
- Chcieliśmy ci dać jedną radę - oznajmiła mama.
- Nie rozumiem - zmarszczyłam brwi.
- Obserwujemy cię już od dawna, córeczko - powiedział tata.
- Skarbie, jesteś silna. Dasz radę. Poza tym my ciągle tutaj jesteśmy. W twoim sercu - uśmiechnęła się mama, lecz po chwili syknęła z bólu. Spojrzałam na nią. Z jej głowy ciekła krew.
- Co się dzieje? - zapytałam spanikowana.
- Mamy mały czasu. Musimy się pospieszyć - westchnął tata. Na jego nadgarstku widniała czerwona ciecz.
- O co chodzi? - zadałam kolejne pytanie.
- Skarbie, nie jesteś sama. Nie przejmuj się Chrisem. Po naszej śmierci zszedł na złą drogę. Staraj się mu nie podpadać dopóty, dopóki się nie wyprowadzisz - mówiła mama. Z każdą sekundą widziałam, jak słabnie. Usta posiniały jej. Nagle upadła.
- Mamo! - wrzasnęłam, po czym usiadłam na ziemi.
- Zaufaj miłości - szepnęła. Oddech mojej rodzicielki stał się urywany, aż w końcu zamilkł. Poparzyłam na tatę. Nie czuł się dobrze.
- Tato - szepnęłam, a w tym samym momencie on również upadł. Podpełzłam do niego.
- Zaufaj miłości . Jest ktoś, kto cię wesprze i pokocha. Znasz go - wypowiedział ostatnie słowa. Rozpłakałam się, przyciskając ciała rodziców do siebie. Nagle poczułam, jak odpływają.
- Nie! - wrzasnęłam, lecz było już za późno. Rozejrzałam się. Nie znajdowałam się na cmentarzu. Otaczała mnie ciemność.
- Nie! - krzyknęłam, odchylając głowę do tyłu. W efekcie uderzyłam się o pień. Jęknęłam, po czym zaczęłam rozmasowywać bolące miejsce. Rozejrzałam się. Deszcz przestał padać, nastąpił zmierzch. Odpowiednia pora, żeby iść.
- Pa mamo, pa tato. Dziękuję za rady - szepnęłam, dotykając płyty nagrobkowej.
Podniosłam się z ziemi,po czym dokładnie wytrzepałam spodnie. Opuściłam miejsce zmarłych i skierowałam się do centrum miasta. Ponieważ była sobota, bałam się, że mogę spotkać kogoś znajomego. A tego bym nie chciała. Na miejscu okazało się, iż mam pół godziny do przyjazdu autobusu. Postanowiłam iść do sklepu i zainwestować w nowy telefon. Zajęło mi to ponad kwadrans, gdyż sprzedawca ciągle próbował ze mną flirtować. Zbywałam go. W głowie miałam rodziców oraz ich słowa. Kiedy w końcu się uwolniłam, wróciłam na przystanek. Obsługiwałam nowy telefon. Musiałam tylko kartę startową włożyć, lecz została ona w domu. Mój nastrój się trochę polepszył, w co wątpiłam wcześniej. Kto by pomyślał, że rozmowa ze zmarłymi może pomóc? Na pewno nie ja.
- Przepraszam, gdzie jedzie ten autobus? - zapytała mnie starsza kobieta, pokazując w oddali pojazd z numerem 30 i tym samym wyrywając mnie z zamyślenia.
- Do Los Angeles - odparłam miłym, głośnym tonem, wstając.
- Lili?! Lili McCourtney?! - usłyszałam nagle znajomy głos. Odwróciłam się i zobaczyłam, jak w moją stronę biegnie młody chłopak. Jego czarna grzywka podskakiwała na każdą stronę. Zamurowało mnie.
- Alex... - szepnęłam oszołomiona. Alex inaczej mówiąc, mój były.
- Lili! - krzyknął ponownie.
Spojrzałam za siebie. Autobus się zbliżał. Kilka sekund, kilka sekund, pospiesz się. Środek transportu, jak na moje zawołanie, przyspieszył trochę, po czym zatrzymał się tuż obok mnie. Przepuściłam starszą panią, a w tym samym czasie Alex zbliżył się do mnie. Stanęłam na pierwszym schodku, gdy zobaczyłam go dokładnie. Wydoroślał. Był jeszcze przystojniejszy, niż zapamiętałam.
- Lili... Wróciłaś - szepnął uradowany - Zostań ze mną... Proszę...
Zagryzłam mocno wargę. Spoglądałam, to na niego, to na wejście do autobusu. Ta chwila dłużyła mi się w nieskończoność.
- Wsiada Pani?! - krzyknął kierowca.
- Przepraszam. Rozpoczęłam lepszy początek - szepnęłam, po czym wsiadłam.
Kupiłam bilet i usiadłam na wolnym miejscu. Widziałam twarz zrozpaczonego bruneta. Starałam się o nim nie myśleć. Zdradził mnie. Upokorzył. Teraz mam innych, lepszych przyjaciół, którzy nigdy tego nie zrobią. Mahogany, Matthew, Cameron, Shawn, Rose, Olivia, Carter, Jack, Jack, Aaron, Taylor, Nash. Oparłam głowę o szybę. Mój mózg był niczym gąbka - wchłonął bardzo dużo informacji na dzisiaj.
Po dwóch godzinach szłam do domu. Przystanek był bardzo blisko, więc zajmowało mi to kilka minut. Poza tym było już ciemno. Mój krok był bardzo szybki. Nie chciałam spotkać nikogo. Tylko iść do domu, posprzątać wszystko na błysk, by Christopher się nie czepiał i zaszyć się pod kołdrą. Kiedy wchodziłam przez furtkę, zobaczyłam czyjąś sylwetkę, siedzącą na schodach. Podeszłam bliżej, a w tym samym czasie owa postać wstała.
- Lili, do jasnej cholery! Gdzie ty się podziewałaś cały dzień? Umówiliśmy się! - powiedział Matt. Poczułam ulgę.
- Długa historia - odparłam zachrypniętym głosem.
- Co się stało? - zapytał, przybliżając się do mnie.
- Nie chcę o tym rozmawiać - oznajmiłam.
- Możesz mi zaufać - powiedział Matthew.
- Wiem. Byłam u rodziców. Spotkałam byłego, a Chris na mnie nawrzeszczał i rozwalił telefon - wyjaśniłam na jednym oddechu.
- Całe Los Angeles przestawiłem do góry nogami, obdzwoniłem cały Magcon. Wszyscy się o ciebie martwią, a zwłaszcza Shawn. Nie martw się. Będzie dobrze. Mogę ci jakoś pomóc? - oznajmił, a ja uśmiechnęłam się smutno.
- Po prostu mnie przytul - poprosiłam, a chłopak uczynił to.
*******
Wow! Pisałam to taaak długo. Shawn!! Rozdział pełen emocji, napięcia... Mam nadzieję, że się podobał.
~~ Zmierzchu :*
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro