Rozdział 77
Rozdział z dedykacją dla Tej, Która Mieszka W Mojej Lodówce ;) Dziękuję za motywację!
Właśnie kończyłam wkładanie naczyń do szafek, jednocześnie powtarzając sobie materiał na kartkówkę z literatury, gdy do domu wparował Christopher. Wszedł do kuchni. Czułam na sobie jego uważne spojrzenie, ale nie odwracałam się zawzięcie.
- Co robisz? - spytał w końcu zmęczonym głosem.
- Sprzątam, nie widzisz? - odparłam sarkastycznie - Przecież nikt inny tego w tym domu nie zrobi.
- Jest coś na obiad? - zadał kolejne pytanie, ignorując moje zaczepki.
- Jest. Przecież nikt inny nie zrobi obiadu w tym domu - powiedziałam i odłożyłam kubki na swoje miejsce.
Na talerz nałożyłam makaron, który polałam sosem, po czym przesunęłam go w stronę chłopaka.
- Dzięki - mruknął i zaczął jeść.
Ponieważ wybiła już 8.30, wzięłam butelkę wody i skierowałam się do swojego pokoju. Kiedy już się tam znalazłam, padłam na łóżko. Ciężko mi było traktować tak brata. W końcu miałam tylko jego. Ale musiałam. Musiałam... Powinien zrozumieć to, co zrobił. Musiał to zrozumieć. Okradł jubilera pod wpływem narkotyków. Ciągle ciężko było mi w to uwierzyć. Jednak z każdym dniem, z każdym jego powrotem w brudnym, pomarańczowym uniformie, bolesna prawda dochodziła do mnie. Wróżbitka mówiła, żebym poprawiła relacje z rodziną. Ale kto by się jej słuchał? Była tylko dziwną, przerażającą kobietą o pustych oczodołach, która chciała zarobić. Westchnęłam i zamknęłam oczy. Gdyby rodzice tutaj byli... Gdyby byli, Chris nie zadarłby z prawem, byłam tego pewna. Kiedyś był normalny, pełen poczucia humoru i radości. Zmienił go ten cholerny wypadek.
Nagle usłyszałam dzwonek telefonu, który wybudził mnie ze wspomnień. Znalazłam go w pościeli i od razu odebrałam.
- Halo? - mruknęłam, wycierając łzy, które wyciekły z moich oczu niepostrzeżenie.
- Hej, Lili. Tutaj Will. Ten ze schroniska dla zwierząt. - Usłyszałam znajomy, przyjazny ton.
- Will! Cześć! Miło cię znowu słyszeć! Co słychać? - zapytałam.
- Cóż... - zaczął chłopak - Ponieważ bardzo cię lubię, a twojej rudej przyjaciółki raczej nie... Mam dla ciebie pewne informacje. Jestem pewien, że na pewno cię zainteresują.
- Hmm... Co to za informacje? - uśmiechnęłam się zaciekawiona.
- Ściśle tajne - parsknął śmiechem mój rozmówca - Dlatego nie nadają się na telefon.
- W takim razie wpadnę do ciebie w poniedziałek po szkole. Pasuje ci? - zaproponowałam.
- Jasne. To do zobaczenia - rzucił.
- Do zobaczenia - mruknęłam, po czym rozłączyłam się.
Weszłam do garderoby i szybko przebrałam się. Byłam strasznie ciekawa, jakie informacje przygotował dla mnie Will. Wspomniał o tej rudej małpie, więc zapewne to o nią chodziło. Albo chciał mnie zaprosić na randkę. Nie obraziłabym się. Nawet nie wiedziałam, czy ciągle miałam chłopaka. Teoretycznie tak, ale w praktyce? Jack każdego dnia wymyślał coraz to nowe kłamstwa, którymi mnie karmił. Dzisiaj nagrywa piosenkę, po szkole nie może, bo musi jechać do chorej cioci, która mieszka niedaleko, w czwartek musi się uczyć na mniemany sprawdzian, a w piątek ma koncert. Akurat to ostatnie było prawdą. Chłopaki grali koncert na obrzeżach Los Angeles. Johnson nawet mnie nie zaprosił, a zawsze to robił, kiedy koncert był niedaleko. Gilinsky chciał, by Madison pojechała z nim, ale postanowiła dotrzymać mi towarzystwa. Mogłam śmiało stwierdzić, że związek mój i Jacka powoli zmierzał do... Do... Końca. Ciężko mi było o tym pomyśleć, bardzo ciężko. Związałam włosy w koka i założyłam granatową, zasuwaną bluzę w kapturem. Schowałam telefon do kieszeni i zeszłam na dół. Brat leżał rozwalony na kanapie i oglądał telewizję.
- Gdzie idziesz? - zapytał, odwracając głowę w moją stronę.
Założyłam trampki, wzięłam kluczyki i wyszłam. Na dworze zapadał mrok. Kierowcy przejeżdżali z prędkością światła, nie zważając na przechodniów oraz rowerzystów. Wsiadłam do samochodu i zapaliłam silnik. Wyjechałam z podjazdu, kierując się w stronę domu Madison. Tym razem to ja musiałam zabrać całą tę ferajnę. Miałam głęboką nadzieję, że tym razem mój samochód przeżyje...
************
- Trzymaj mnie za rękę - poprosiła Madison, wysiadając z samochodu.
- Poczekaj, ja też muszę wysiąść - zaśmiałam się i trzasnęłam drzwiami. Światło w aucie zgasło, a czarnowłosa zaczęła piszczeć. Wybuchnęłam głośnym.
- Lili, gdzie jesteś? Boję się - jęknęła Beer, a mnie to jeszcze bardziej rozśmieszyło.
Na zegarach wybiła 4.00 rano. Właśnie wróciłyśmy z kina. Obejrzałyśmy cztery przerażające horrory, które nie wpłynęły dobrze na psychikę mojej przyjaciółki.
- Tu jestem, spokojnie - rzuciłam, ledwo powstrzymując się od śmiechu.
Złapałam dziewczynę za nadgarstek, a ona od razu przytuliła się do mojego ramienia. Kolejny raz zaśmiałam się, by zapomnieć o strachu, który również ogarnął moje ciało.
- Nie śmiej się tak, sąsiadów obudzisz i zrobisz aferę. W ogóle to włącz latarkę - powiedziała, a ja po chwili uderzyłam w coś nogą. Przeklęłam głośno.
- Co to jest? - zapytałam zdenerwowana.
- Chyba kosz na śmieci, ale nie jestem pewna - odparła, rozglądając się - Pospieszmy się, boję się.
- Już to mówiłaś - mruknęłam - Byłybyśmy w tym ciepłym, pełnym światła domu, gdybyś nie zapomniała wziąć pilota od bramy - fuknęłam oskarżycielsko, ręką szukając klamki furtki. Było to trudne zadanie.
- Zdarza się. Gdybyś mnie tak nie poganiała, to bym wzięła - odpowiedziała.
- Znalazłam! Ty wpisujesz kod, a ja otwieram. Gdybym cię nie pospieszała, to byśmy się spóźniły. A gdybyśmy się spóźniły, Carter by nas zabił. On czekał na ten pierwszy horror trzy lata. Gadał o nim bez przerwy - powiedziałam, po czym otworzyłam furtkę.
Skierowałyśmy się chodnikiem w stronę domu czarnowłosej.
- Lili, coś się poruszyło w krzakach - oznajmiła przerażonym głosem dziewczyna.
- Nie popadajmy w paranoję. Już nigdy więcej nie zabierzemy cię na maraton horrorów. Prawie odcięłaś mi dopływ krwi do dłoni - powiedziałam oskarżycielsko.
- To było coś strasznego! A w tych krzakach naprawdę się coś poruszyło! - krzyknęła i gwałtownie pociągnęła mnie za ramię.
Na szczęście odzyskałam równowagę i ruszyłam za nią. Mads otworzyła drzwi i od razu zapaliła światło. Odetchnęła z ulgą.
- Ty jesteś nienormalna - oznajmiłam, kręcąc głową.
- Boże, ja chcę do Jacka - powiedziała - Chodźmy - dodała.
Zamknęłam drzwi i ruszyłam schodami na górę, tuż za dziewczyną. Oczywiście, wszędzie było włączone światło. Pożegnałam się z Beer i skierowałam się na koniec korytarza. Weszłam do pokoju Johnsona i włączyłam żarówki w żyrandolu. Rozejrzałam się. Łóżko Jacka było skotłowane. Zdziwiona zmarszczyłam brwi. W całym pokoju panował bałagan. Brudne ubrania były porozwalane na dywanie, książki leżały na biurku, obok kosza widniały papierowe kulki. Ale po Jacku nie było śladu.
- Jack? - zawołałam cicho, ale odpowiedziała mi głucha cisza.
Przeszłam przez śmieci i zajrzałam do łazienki. Chłopaka też tam nie było. Gdzie on się do cholery podziewał?! Może nie wrócili jeszcze z koncertu? Wyszłam z pomieszczenia. Zapukałam do pokoju Gilinskiego i Madison, po czym weszłam. Brunet spał na łóżku, a Beer kręciła się po sypialni.
- Co jest? - zapytała szeptem, zdejmując kolczyki.
- Jack zniknął - oznajmiłam, a dziewczyna zatrzymała się i spojrzała na mnie zdziwiona.
- Jak to zniknął? - powtórzyła.
- Nie wiem. - Wzruszyłam ramionami. - Ale go nie ma.
- Sprawdź na dole - poradziła mi, a ja pokiwałam głową.
Życzyłam czarnowłosej dobrej nocy i pobiegłam schodami na dół. Sprawdziłam kuchnię, salon, łazienkę, nawet ich mini studio. Johnsona jednak nigdzie nie było. Zdenerwowałam się. Usiadłam na kanapie z telefonem w ręku. Wybrałam do niego numer, jednak nie odebrał. Za czwartym razem włączyła się poczta. Wysłałam kilka smsów, jednak to było na nic. Pozostało mi tylko jedno. Czekać.
Ta, która nadal mieszka w mojej lodówce ( prosiłam cię, żebyś mi milkshake'a przyniosła), gdybyś mnie nie poganiała, to by był już dawno ;) Buziaki!
*******
Gdzie jest Jack?! O.o
~~ Banshee
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro