Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 77

Rozdział z dedykacją dla Tej, Która Mieszka W Mojej Lodówce ;) Dziękuję za motywację!

Właśnie kończyłam wkładanie naczyń do szafek, jednocześnie powtarzając sobie materiał na kartkówkę z literatury, gdy do domu wparował Christopher. Wszedł do kuchni. Czułam na sobie jego uważne spojrzenie, ale nie odwracałam się zawzięcie.

- Co robisz? - spytał w końcu zmęczonym głosem.

- Sprzątam, nie widzisz? - odparłam sarkastycznie - Przecież nikt inny tego w tym domu nie zrobi.

- Jest coś na obiad? - zadał kolejne pytanie, ignorując moje zaczepki.

- Jest. Przecież nikt inny nie zrobi obiadu w tym domu - powiedziałam i odłożyłam kubki na swoje miejsce.

 Na talerz nałożyłam makaron, który polałam sosem, po czym przesunęłam go w stronę chłopaka.

- Dzięki - mruknął i zaczął jeść. 

Ponieważ wybiła już 8.30, wzięłam butelkę wody i skierowałam się do swojego pokoju. Kiedy już się tam znalazłam, padłam na łóżko. Ciężko mi było traktować tak brata. W końcu miałam tylko jego. Ale musiałam. Musiałam... Powinien zrozumieć to, co zrobił. Musiał to zrozumieć. Okradł jubilera pod wpływem narkotyków. Ciągle ciężko było mi w to uwierzyć. Jednak z każdym dniem, z każdym jego powrotem w brudnym, pomarańczowym uniformie, bolesna prawda dochodziła do mnie. Wróżbitka mówiła, żebym poprawiła relacje z rodziną. Ale kto by się jej słuchał? Była tylko dziwną, przerażającą kobietą o pustych oczodołach, która chciała zarobić. Westchnęłam i zamknęłam oczy. Gdyby rodzice tutaj byli... Gdyby byli, Chris nie zadarłby z prawem, byłam tego pewna. Kiedyś był normalny, pełen poczucia humoru i radości. Zmienił go ten cholerny wypadek.

 Nagle usłyszałam dzwonek telefonu, który wybudził mnie ze wspomnień. Znalazłam go w pościeli i od razu odebrałam.

- Halo? - mruknęłam, wycierając łzy, które wyciekły z moich oczu niepostrzeżenie.

- Hej, Lili. Tutaj Will. Ten ze schroniska dla zwierząt. - Usłyszałam znajomy, przyjazny ton.

- Will! Cześć! Miło cię znowu słyszeć! Co słychać? - zapytałam.

- Cóż... - zaczął chłopak - Ponieważ bardzo cię lubię, a twojej rudej przyjaciółki raczej nie... Mam dla ciebie pewne informacje. Jestem pewien, że na pewno cię zainteresują.

- Hmm... Co to za informacje? - uśmiechnęłam się zaciekawiona.

- Ściśle tajne - parsknął śmiechem mój rozmówca - Dlatego nie nadają się na telefon.

- W takim razie wpadnę do ciebie w poniedziałek po szkole. Pasuje ci? - zaproponowałam.

- Jasne. To do zobaczenia - rzucił.

- Do zobaczenia - mruknęłam, po czym rozłączyłam się. 

Weszłam do garderoby i szybko przebrałam się. Byłam strasznie ciekawa, jakie informacje przygotował dla mnie Will. Wspomniał o tej rudej małpie, więc zapewne to o nią chodziło. Albo chciał mnie zaprosić na randkę. Nie obraziłabym się. Nawet nie wiedziałam, czy ciągle miałam chłopaka. Teoretycznie tak, ale w praktyce? Jack każdego dnia wymyślał coraz to nowe kłamstwa, którymi mnie karmił. Dzisiaj nagrywa piosenkę, po szkole nie może, bo musi jechać do chorej cioci, która mieszka niedaleko, w czwartek musi się uczyć na mniemany sprawdzian, a w piątek ma koncert. Akurat to ostatnie było prawdą. Chłopaki grali koncert na obrzeżach Los Angeles. Johnson nawet mnie nie zaprosił, a zawsze to robił, kiedy koncert był niedaleko. Gilinsky chciał, by Madison pojechała z nim, ale postanowiła dotrzymać mi towarzystwa. Mogłam śmiało stwierdzić, że związek mój i Jacka powoli zmierzał do... Do... Końca. Ciężko mi było o tym pomyśleć, bardzo ciężko.  Związałam włosy w koka i założyłam granatową, zasuwaną bluzę w kapturem. Schowałam telefon do kieszeni i zeszłam na dół. Brat leżał rozwalony na kanapie i oglądał telewizję.

- Gdzie idziesz? - zapytał, odwracając głowę w moją stronę. 

Założyłam trampki, wzięłam kluczyki i wyszłam. Na dworze zapadał mrok. Kierowcy przejeżdżali z prędkością światła, nie zważając na przechodniów oraz rowerzystów. Wsiadłam do samochodu i zapaliłam silnik. Wyjechałam z podjazdu, kierując się w stronę domu Madison. Tym razem to ja musiałam zabrać całą tę ferajnę. Miałam głęboką nadzieję, że tym razem mój samochód przeżyje...


************

- Trzymaj mnie za rękę - poprosiła Madison, wysiadając z samochodu.

- Poczekaj, ja też muszę wysiąść - zaśmiałam się i trzasnęłam drzwiami. Światło w aucie zgasło, a czarnowłosa zaczęła piszczeć. Wybuchnęłam głośnym.

- Lili, gdzie jesteś? Boję się - jęknęła Beer, a mnie to jeszcze bardziej rozśmieszyło. 

Na zegarach wybiła 4.00 rano. Właśnie wróciłyśmy z kina. Obejrzałyśmy cztery przerażające horrory, które nie wpłynęły dobrze na psychikę mojej przyjaciółki.

- Tu jestem, spokojnie - rzuciłam, ledwo powstrzymując się od śmiechu. 

Złapałam dziewczynę za nadgarstek, a ona od razu przytuliła się do mojego ramienia. Kolejny raz zaśmiałam się, by zapomnieć o strachu, który również ogarnął moje ciało.

- Nie śmiej się tak, sąsiadów obudzisz i zrobisz aferę. W ogóle to włącz latarkę - powiedziała, a ja po chwili uderzyłam w coś nogą. Przeklęłam głośno.

- Co to jest? - zapytałam zdenerwowana.

- Chyba kosz na śmieci, ale nie jestem pewna - odparła, rozglądając się - Pospieszmy się, boję się.

- Już to mówiłaś - mruknęłam - Byłybyśmy w tym ciepłym, pełnym światła domu, gdybyś nie zapomniała wziąć pilota od bramy - fuknęłam oskarżycielsko, ręką szukając klamki furtki. Było to trudne zadanie.

- Zdarza się. Gdybyś mnie tak nie poganiała, to bym wzięła - odpowiedziała.

- Znalazłam! Ty wpisujesz kod, a ja otwieram. Gdybym cię nie pospieszała, to byśmy się spóźniły. A gdybyśmy się spóźniły, Carter by nas zabił. On czekał na ten pierwszy horror trzy lata. Gadał o nim bez przerwy - powiedziałam, po czym otworzyłam furtkę. 

Skierowałyśmy się chodnikiem w stronę domu czarnowłosej.

- Lili, coś się poruszyło w krzakach - oznajmiła przerażonym głosem dziewczyna.

- Nie popadajmy w paranoję. Już nigdy więcej nie zabierzemy cię na maraton horrorów. Prawie odcięłaś mi dopływ krwi do dłoni - powiedziałam oskarżycielsko.

- To było coś strasznego! A w tych krzakach naprawdę się coś poruszyło! - krzyknęła i gwałtownie pociągnęła mnie za ramię. 

Na szczęście odzyskałam równowagę i ruszyłam za nią. Mads otworzyła drzwi i od razu zapaliła światło. Odetchnęła z ulgą.

- Ty jesteś nienormalna - oznajmiłam, kręcąc głową.

- Boże, ja chcę do Jacka - powiedziała - Chodźmy - dodała. 

Zamknęłam drzwi i ruszyłam schodami na górę, tuż za dziewczyną. Oczywiście, wszędzie było włączone światło. Pożegnałam się z Beer i skierowałam się na koniec korytarza. Weszłam do pokoju Johnsona i włączyłam żarówki w żyrandolu. Rozejrzałam się. Łóżko Jacka było skotłowane. Zdziwiona zmarszczyłam brwi. W całym pokoju panował bałagan. Brudne ubrania były porozwalane na dywanie, książki leżały na biurku, obok kosza widniały papierowe kulki. Ale po Jacku nie było śladu.

- Jack? - zawołałam cicho, ale odpowiedziała mi głucha cisza. 

Przeszłam przez śmieci i zajrzałam do łazienki. Chłopaka też tam nie było. Gdzie on się do cholery podziewał?! Może nie wrócili jeszcze z koncertu? Wyszłam z pomieszczenia. Zapukałam do pokoju Gilinskiego i Madison, po czym weszłam. Brunet spał na łóżku, a Beer kręciła się po sypialni.

- Co jest? - zapytała szeptem, zdejmując kolczyki.

- Jack zniknął - oznajmiłam, a dziewczyna zatrzymała się i spojrzała na mnie zdziwiona.

- Jak to zniknął? - powtórzyła.

- Nie wiem. - Wzruszyłam ramionami. - Ale go nie ma.

- Sprawdź na dole - poradziła mi, a ja pokiwałam głową. 

Życzyłam czarnowłosej dobrej nocy i pobiegłam schodami na dół. Sprawdziłam kuchnię, salon, łazienkę, nawet ich mini studio. Johnsona jednak nigdzie nie było. Zdenerwowałam się. Usiadłam na kanapie z telefonem w ręku. Wybrałam do niego numer, jednak nie odebrał. Za czwartym razem włączyła się poczta. Wysłałam kilka smsów, jednak to było na nic. Pozostało mi tylko jedno. Czekać.

Ta, która nadal mieszka w mojej lodówce ( prosiłam cię, żebyś mi milkshake'a przyniosła), gdybyś mnie nie poganiała, to by był już dawno ;) Buziaki!

*******

Gdzie jest Jack?! O.o

~~ Banshee

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro