Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 53

Byłam w świetnym humorze. Z niecierpliwością oczekiwałam zakończenia ostatniej lekcji oraz następnych wydarzeń. Dzisiaj miałam zjawić się w siedzibie Los Angeles, gdzie odbędzie się rozstrzygnięcie konkursu literackiego. Zostałam na niego nominowana. Ja i mieszkańcy Stanów Zjednoczonych z całego kraju. Chciałam wygrać. Naprawdę chciałam. To udowodniłoby, że mogłabym być dobrą pisarką. A nagroda główna to wydanie własnej książki.

- Lili, masz jakiś kontakt z Johnsonem? - zagadnął mnie Carter na lekcji.

- Nie odbiera telefonów i nie odpisuje na SMS-y, ale umówiłam się z nim dzisiaj na to rozstrzygnięcie konkursu - odparłam z uśmiechem.

- Myślisz, że masz szansę? - spytał.

- Zaprosili mnie tam, więc na pewno mam jakąś szansę. Nie wiem czy wygram, ale nadzieja umiera ostatnia - powiedziałam - Widziałeś dzisiaj Mahogany? - zapytałam po kilku minutach.

- Wczoraj Gilinsky się z nią spotkał u niej. Miał dolać tej farby, ale nie odpisuje, więc nic nie wiemy. - Wzruszył ramionami.

- I ja nic o tym nie wiem?! - Podniosłam głos, udając oburzoną.

- Tak szybko to wyszło, a ty wczoraj byłaś zajęta - odpowiedział.

- W takim razie ja też muszę działać - uśmiechnęłam się chytrze, co spotkało się z zaciekawionym spojrzeniem mojego przyjaciela. 

Zerknęłam na nauczycielkę. Była zajęta tłumaczeniem położenia jakichś wulkanów. Z kieszeni spodni wyjęłam telefon, po czym odblokowałam go.

- Fajna tapeta - skomentował Carter, patrząc na zdjęcie moje oraz Johnsona. Uśmiechnęłam się mimowolnie. Weszłam w wiadomości.

Nie wiem, co mam z tym zrobić!

Dodałam jeszcze zdjęcie, które przedstawiało Nicholasa oraz nieznaną blondynkę.

- Jesteś naprawdę podła. Nie chciałbym zaleźć ci za skórę - stwierdził Reynolds. 

Po kilkunastu sekundach zadzwonił upragniony przeze mnie dzwonek. Szybko zapisałam pracę domową, spakowałam wszystkie rzeczy do torby i wybiegłam z sali. Zamierzałam wrócić do domu z Christopherem, a on zawsze był pierwszy. Pognałam w stronę wyjścia. Na parkingu kręciło się wielu uczniów. W oddali zobaczyłam srebrny samochód, zapalający światła. Sprintem ruszyłam w tamto miejsce. W ostatniej chwili udało mi się sięgnąć po klamkę przy drzwiach pasażera. Wsiadłam, po czym trzasnęłam drzwiami.

- Miałeś na mnie poczekać - fuknęłam, gdy się wygodniej ułożyłam.

- Zapomniałem. - Wzruszył ramionami.

- Pojedziesz ze mną na rozstrzygnięcie tego konkursu, prawda? - zapytałam z nadzieją.

- Chciałbym - westchnął - Ale nie mogę. Muszę się znowu spotkać z tym prawnikiem, ciotka działa szybko. Nie masz się o co martwić. Mam świetny plan.

- Obiecałeś! - krzyknęłam.

- Siostrzyczko, to wszystko przez twoją ciążę. Gdyby jej nie było, byłbym przy tobie - odpowiedział, a ja spojrzałam na brata morderczym wzrokiem.

- To ty ją wymyśliłeś - wysyczałam przez zaciśnięte zęby.

- Pożyczę ci samochód w zamian za to. I będę z tobą duchownie - powiedział, a ja westchnęłam.

- Zgoda - mruknęłam po dłuższym namyśle. 

W ciszy dojechaliśmy na podjazd naszego domu. Wbiegłam do domu, a potem skierowałam się prosto do mojego pokoju. Miałam tylko godzinę, a musiałam jakoś wyglądać. Zjadłam ciastko, które leżało na talerzu, przy okazji włączając muzykę. Weszłam do łazienki, gdzie dokładnie umyłam zęby oraz całą twarz. Zmyłam mocny makijaż. Postanowiłam postawić na naturalność. Spodziewałam się ujrzeć na miejscu samych kujonów z ogromnymi pryszczami oraz grubymi okularami. Weszłam do garderoby. Kilka minut zajęło mi wymyślenie odpowiedniego stroju. Zdecydowałam się na białą koszulkę i czarną spódnicę. Do tego założyłam podobnej barwy marynarkę. Wysłałam krótkiego smsa do Jacka, po czym usiadłam przed toaletką. Lekko zakręciłam włosy lokówką i związałam je w kucyka, wypuszczając kilka pasm. Użyłam tuszu do rzęs oraz cienia do powiek. Usta podkreśliłam błyszczykiem. Spod łóżka wyjęłam nieduże pudełko. Otworzyłam je i ujrzałam szpilki, które dostałam od mojej mamy, jeszcze zza czasów jej życia. Dokładnie pamiętałam słowa, które mi wtedy powiedziała: "Pamiętaj. Te buty zakładaj za każdą okazję, którą uznasz za niepowtarzalną." To z pewnością było wydarzenie, które już nigdy w życiu mogło się nie powtórzyć. Założyłam je z promiennym uśmiechem na twarzy. Do niedużej torebki włożyłam kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Przejrzałam się w lustrze. Wyglądałam poważnie i o taki efekt mi chodziło. Szybko zeszłam na dół. Wypiłam wodę z butelki, po czym skierowałam się na korytarz. Sięgnęłam ręką po kluczyki od samochodu, jednak ich nie wyczułam.

- Chris! - zawołałam głośno - Gdzie są kluczyki?! - krzyknęłam. 

Czułam, jak moje zdenerwowanie wzrasta z każdą sekundą. Nie miałam czasu. Brat nie odpowiadał. Wyjrzałam przez okno. Samochód zniknął.

- Ty, szujo... - mruknęłam, wybiegając z domu. 

Zamknęłam drzwi na klucz, które wzięłam ze sobą. Braciszek mógł poczekać. Na szpilkach skierowałam się do metra. Musiałam jechać na drugi koniec Los Angeles. Zakupiłam bilet i weszłam do pierwszego metra. O tej porze roiło się tam od ludzi. W powietrzu czułam pot wymieszany z fast foodami. Na szczęście wzięłam mały flakonik mocnych perfum. Założyłam słuchawki na uszy i zaczęłam słuchać głosu mojego ukochanego. Mogłam z nim pojechać, lecz było już za późno. Jeszcze raz zadzwoniłam do niego, ale nie odebrał. Zapewne prowadził. Cieszyłam się, że będzie ze mną w tak ważnej chwili. Wystarczyło, że Christopher nie zamierzał się tam pojawiać. Po trzydziestu pięciach minutach bezczynnego siedzenia obok starszej pani, która wyzywała każdego naokoło oraz grubego murzyna, śpiącego i śliniącego się, wydostałam się z metra. Miałam jeszcze dwadzieścia minut. Z pomocą GPSa dotarłam przed wielki budynek. Ściany zrobiono z okien, jeśli można to tak nazwać. Weszłam do środka i ujrzałam duże pomieszczenie jasnej barwy. Czerwony dywan prowadził w głąb korytarza. Pod jedną ze ścian stała kobieta za ladą. Wpisywała coś na komputerze.

- Dzień dobry - przywitałam się z uśmiechem - Przyszłam na rozstrzygnięcie konkursu literackiego...

- Tak, tak - przerwała mi miłym tonem, a ja zirytowałam się - Proszę iść prosto, a następnie w prawo do sali numer czterdzieści trzy.

- Dziękuję - mruknęłam, po czym skierowałam się za radami kobiety. 

Oglądałam piękne obrazy, które wisiały na ścianach. W końcu dotarłam do odpowiednich drzwi. Były otwarte, a ja zobaczyłam ponad sto ludzi. Większość przyszła, aby wspierać swoje dzieci, rodzeństwo czy przyjaciół. Widziałam zdenerwowanie na ich twarzach. Na sali panował totalny chaos. Naprzeciwko mnie widniało coś w rodzaju podium. Stał tam już starszy mężczyzna, który próbował zapanować nad innymi. Wysłałam kolejnego smsa do Johnsona, zadzwoniłam do niego, jednak nie dawał żadnego znaku życia. Rozejrzałam się po pomieszczeniu, lecz nie ujrzałam go.

- Witam wszystkich serdecznie - przemówił w końcu mężczyzna - Nazywam się Jim Smith. Mam zaszczyt wręczyć nagrody autorom najlepszych prac w konkursie literackim oraz wyróżnić niektóre - dodał, a ja przewróciłam oczami. 

Mógł się troszeczkę pospieszyć. Nagle poczułam czyjeś ręce na biodrach. Uradowana odwróciłam się i ujrzałam wysokiego bruneta z jaśniejszymi włosami przy nasadzie. Uśmiechał się do mnie szeroko.

- Cameron! Hej! Co ty tu robisz? - zapytałam, starając się zamaskować rozczarowanie w moim głosie.

- Johnson mi mówił, że zostałaś nominowana. Gratuluję. A tak w ogóle... To gdzie on jest? - zapytał cicho, rozglądając się.

- Nie wiem - odpowiedziałam - Nie odpowiada na moje wiadomości.

- Wyróżnienia dla Lauren Kate! - krzyknął mężczyzna, a publiczność zaczęła klaskać. 

Czekałam z niecierpliwością. Cieszyłam się z obecności Dallasa, chociaż liczyłam na Jacka. Nie pojawiał się, a moja nadzieja spadała z każdą minutą. Jim przeczytał jeszcze pięć innych nazwisk, lecz żadne do mnie nie należało.

- Nie denerwuj się tak. Na pewno są korki i na pewno wygrasz - zapewnił mnie chłopak, stojący obok mnie. Wzięłam głębszy wdech.

- Trzecie miejsce zajmuje... Jeremy McCall! - wrzeszczał niejaki Smith. Westchnęłam mimowolnie. 

To nie byłam ja. Chłopak odebrał swoją nagrodę i wrócił na swoje miejsce. Stał niedaleko mnie, więc widziałam szczęście na twarzy jego oraz dziewczyny, która złączyła ich usta w pocałunku. Żal zawitał na moim sercu.

- Drugie miejsce zdobywa... Julia Paper! - krzyknął ponownie mężczyzna. Tak jak wcześniej, rozległy się brawa. Moja nadzieja umarła.

- A zwyciężczynią, która wyda swoją książkę, zostaje... Liliana - Otworzyłam oczy ze zdziwienia. Czy to ja miałam na imię Liliana? Chyba tak. - Liliana Ruth! Chodź do nas, szczęściaro! - dodał, a ja spuściłam lekko głowę. Usłyszałam piski oraz krzyki.

- Spadajmy stąd - szepnął do mnie Cam, po czym złapał lekko za łokieć. W ciszy skierowaliśmy się do jego samochodu. Usiadłam na przednim siedzeniu pasażera, zdjęłam buty od mamy i podkuliłam nogi.

- Nie było go - powiedziałam cicho smutna. Nie przejmowałam się faktem, iż nie wygrałam. To zdarzało mi się mnóstwo razy. Kiedyś na pewno wygram.

- Może nie mógł? Może coś się stało? Może leży w szpitalu? Może musiał jechać do rodziców, do Omaha? - gadał jak najęty chłopak za kierownicą, jednak ja słuchałam go jednym uchem.

- Zawieziesz mnie do niego? - poprosiłam cienkim głosem.

- Dla ciebie wszystko, księżniczko - odparł. 

Obiecał, że będzie. Obiecał. Nie raz, nie dwa. Przyrzekał. I nie pojawił się. Nie był tak łaskawy tego dla mnie zrobić. To było tak cholernie dla mnie ważne! Gdyby się pojawił, powiedział, że mi się uda następnym razem, pocieszył... Pewnie bym zapomniała. Teraz też zapomniałam. Byłam zbyt zaabsorbowana jego nieobecnością. Westchnęłam. O dziwo nie było korków. Całe przedstawienie nie trwało długo, raptem pół godziny. Na zegarze wybiła 7.00. Podziwiałam widoki zza oknem. Dallas jechał z prędkością ponad dwa razy większą niż nakazana, więc dojechaliśmy bardzo szybko. Widziałam, że też był zdenerwowany tą całą sytuacją. Zatrzymał się z piskiem opon obok domu Jacków. Wzięłam głębszy wdech i wysiadłam. Rzuciłam znaczące spojrzenie Cameronowi i skierowałam się do drzwi. Zapukałam dosyć głośno i natarczywie. Po kilku minutach, które ciągnęły się w nieskończoność, otworzył mi niejaki Jack Edward Johnson. Miał nieułożone włosy, a w rękach trzymał butelkę piwa.

- Hej - przywitał się.

- Hej - rzuciłam - Byłam na rozstrzygnięciu tego konkursu literackiego. Liczyłam, że przyjdziesz...

- Przepraszam cię, kochanie - powiedział szybko. Za szybko - Po prostu... Musieliśmy nagrywać piosenki, szef nie chciał mnie puścić. Miałem zadzwonić, ale... Skate wrzucił mój telefon do zlewu i... Nie przeżył tego - dodał, po czym podrapał się po karku - A jak ci poszło?

- Wiesz... - zaczęłam, a w tym samym momencie ujrzałam Sama.

- Hej, Lili! Właśnie skończyliśmy imprezkę! - powiedział - Szkoda, że nie mogłaś przyjść. Jack mówił, że zakuwasz na matmę. Współczuję. Może dołączysz do nas teraz? Możemy przedłużyć imprezę.

- Impreza? - pokiwałam głową z uznaniem. Spojrzałam na Johnsona.

- Wiesz... - powtórzył po mnie - Chciałem trochę czasu spędzić z chłopakami, ostatnio rzadko się spotykamy. A to rozstrzygnięcie konkursu... Chyba nie było takie ważne... A z chłopakami nagrywamy świetną piosenkę. Rozumiesz? - tłumaczył się.

- Rozumiem - przytaknął, a blondyn odetchnął z ulgą - Teraz będziesz miał mnóstwo czasu na chłopaków, bo ja już nie chcę się z tobą spotykać - oznajmiłam pewnym siebie głosem, a Jack spojrzał na mnie zdziwiony. Sammy, który przysłuchiwał się naszej rozmowie również. Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w stronę samochodu Dallasa.

************

Ale długi! To za wczorajszą nieobecność!

KOCHAM WAS!

~~Zmierzchu :*

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro