Rozdział 25
- Yh... - jęknęłam, kiedy usłyszałam dzwonek mojego budzika.
Niechętnie wstałam z łóżka i skierowałam się do łazienki. Wzięłam szybki prysznic, po czym dokładnie wyszorowałam zęby. Przemyłam twarz, a następnie skierowałam się do garderoby. Kiedy skończyłam się ubierać, zadzwonił dzwonek mojego telefonu.
- Hej, Lili! - Usłyszałam głos mojego kolegi. - Jak ci życie mija?
- Świetnie, ale Nick nie mam teraz czasu - odparłam, siadając przed toaletką. Do wyjścia zostało mi 20 minut, więc musiałam się pospieszyć.
- A co robisz? - zapytał.
- Maluję się. Jest poniedziałek, muszę iść do szkoły. Mam dzisiaj jakieś nudne zajęcia i nie mam pojęcia, o co w nich chodzi - westchnęłam, nakładając tusz na rzęsy.
- Zajęcia? Jakie zajęcia? Dodatkowe? Przecież takich rzeczy nie ma w szkole - stwierdził zdziwiony.
- To nie jest normalna szkoła - powiedziałam - Tak czy siak, nie mogę teraz gadać.
- A kiedy się spotkamy? Tęsknię za tobą - jęknął, a ja mimowolnie przewróciłam oczami.
- Nie wiem. W czwarte jadę do Malibu, ale nie wiem, czy znajdę czas - odrzekłam.
- Dla mnie nie znajdziesz czasu? Dla twojego ukochanego jedynego przyjaciela, którego kochasz najbardziej na świecie? - oburzył się.
- Nie kocham cię najbardziej na świecie - zaprzeczyłam ze śmiechem.
- Jeszcze nie - mruknął cicho, ale i tak go usłyszałam. Podniosłam jedną brew.
- Nick muszę kończyć, naprawdę. Cześć - dodałam, po czym szybko się rozłączyłam.
Zrobiłam kreski na oczach za pomocą eyelinera i zeszłam na dół z moją szkolną torbą. W salonie leżał chłopak, który niestety był moim bratem. Po naszej ostatniej awanturze nie rozmawiałam z nim. Zastanawiałam się, czy Chris coś brał. Prawda, miałam te podejrzenia od dawna, ale z drugiej strony nie bardzo w to wierzyłam. Caroline stwierdziła, że może zdarzyło mu się raz, czy dwa. Ale nie był narkomanem. Tym bardziej że powiedział, iż nie bierze. Uwierzyłam mu od razu. W końcu był moim bratem. Wzięłam klucze, a kiedy ujrzałam znajomy samochód, wyszłam z domu.
- Hej, Jack - przywitałam się z chłopakiem krótkim pocałunkiem.
- Błagam, nie przy mnie - jęknął ktoś z tyłu. Odwróciłam się i ujrzałam Gilinskiego ze zdegustowaną miną. Zachichotałam mimowolnie. Johnson ruszył.
- Co z tym krawatem? - zapytałam, przerywając ciszę.
- Lox ciągała mnie po sklepach cztery godziny - zaczął zmęczonym głosem chłopak - A i tak kupiłem ten z pierwszego sklepu.
- Szkoda, że nie widziałaś go, jak wrócił - zaśmiał się brunet z tyłu.
- Było aż tak źle? - zapytałam ze śmiechem.
- Tak! - przytaknął od razu Jack.
- Następnym razem pojadę z tobą - rzekłam.
- Nie będzie następnego razu - powiedział natychmiast, co spowodowało kolejną dawkę śmiechu.
- A kiedy jedziecie? - zadał pytanie Gilinsky.
- W czwartek po szkole. Panna młoda nie radzi sobie, a ja jako świadkowa muszę jej pomóc - oznajmiłam, a w tym samym momencie pojawiliśmy się na parkingu szkolnym.
Z powodu słonecznej pogody wielu uczniów tam było. Wysiadłam z samochodu, a obok mnie pojawił się Jack. Złapał moją rękę i splótł nasze palce.
- Co masz pierwsze? - zapytał, kiedy przedzieraliśmy się przez parking.
- Chemię - odparłam po chwili namysłu - Nie miałam chemii od dwóch tygodni.
- Szczęściara - mruknął Johnson.
- Właśnie. Czemu cię tak długo nie było w szkole? - zadał pytanie Gilinsky.
- Najpierw byłam u mojej kuzynki w Malibu. W zeszły poniedziałek byłam, ale was nie było... - zaczęłam.
- Ja byłem - przerwał mi blondyn.
- A po szkole musiałam się z kimś spotkać, padał deszcz, ja szłam na piechotę kilka kilometrów i się rozchorowałam - dokończyłam moją interesującą historię.
Po chwili zadzwonił dzwonek, więc szybkim krokiem skierowałam się pod salę chemiczną. Zobaczyłam tam Mahogany, Rose oraz Olivię.
- Lili! - krzyknęły chórkiem, podbiegając do mnie.
- Gdzieś ty była tak długo? - zapytała Rose.
- O co chodziło z tym krawatem dla Johnsona? - zadała pytanie Lox.
- Czy ty i Johnson jesteście razem? - dociekała Olivia.
- Byłam u mojej kuzynki, która wychodzi za mąż, a potem byłam chora. Krawat był potrzebny, bo idę na ten ślub z Jackiem i jestem świadkową, a ja nie mogłam iść na te zakupy z powodu przeziębienia i tak, jesteśmy razem - odpowiedziałam na każde pytanie. Dziewczyny zaczęły piszczeć głośno, gdy usłyszały moje ostatnie słowa.
- Wiedziałam! Mówiłam wam to, pamiętacie? - krzyknęła Rose, przypominając sobie o naszej babskiej imprezce, która miała miejsce dawno temu.
- Byłaś pijana. To był tylko przypadek - żachnęła się Mahogany. W tym samym momencie pojawiła się zdenerwowana nauczycielka.
- Co tu się dzieje?! Chcecie dostać uwagi?! - krzyknęła na nas.
- Przepraszamy - mruknęłyśmy cicho z udawaną skruchą, po czym weszłyśmy do klasy.
Zaczęła się nudna lekcja o pierwiastkach, wodorotlenkach oraz innych dziwnych zjawiskach chemicznych, których nie rozumiałam za nic w świecie.
************
- O co chodzi? - zapytałam, siadając obok Johnsona w ławce.
- Oto jest pytanie! - krzyknął Taylor z pierwszej ławki, który akurat odwrócił się w naszą stronę.
- Słyszałem, że teraz będziemy klasami, czy coś takiego - powiedział Carter. Siedział tuż przede mną, a obok niego Matthew jadł kanapkę.
- Jakimi klasami? - zapytał, przełykając posiłek.
- Jakoś się podzielimy... Nie wiem dokładnie, o co chodzi. Dzisiaj trochę podsłuchałem, ale ta głupia chemiczka ogarnęła to i się na mnie wydarła. - Wzruszył ramionami brunet, a ja zachichotałam.
Nagle pojawiła się owa nauczycielka, a my mimowolnie jęknęliśmy.
- Espinosa, schowaj tę kanapkę w tej chwili! - wrzasnęła, a ja przewróciłam oczami - McCourtney zrobisz tak jeszcze raz, a dostaniesz uwagę!
- A co ja niby zrobiłam? - zapytałam niewinnie.
- Dobrze wiesz, co! Zostań po lekcji, musimy porozmawiać! - oznajmiła swoim skrzeczącym głosem, a ja westchnęłam cicho, kiedy się odwróciła.
- Świetnie - mruknęłam, a w tej samej chwili poczułam rękę Johnsona na moim udzie.
- Będzie dobrze - szepnął pocieszająco.
- Chcesz coś dodać, Johnson? - zapytała profesorka, patrząc na nas wymownie - Dobrze, rozpocznijmy lekcję. Zebraliśmy się tutaj, gdyż w naszej szkole będą panowały trochę inne zasady. Okazało się, że jesteście nieokiełznani. Nie zachowujecie żadnych zasad, nie macie szacunku do nauczycieli, obrzucacie się jedzeniem na stołówce, źle traktujecie młodszych kolegów.
- Zaczyna się - mruknął Carter, rozkładając się na drewnianym krześle.
Matt natomiast postawił plecak na kolanach i ukrycie zaczął jeść kanapkę.
- Razem z radą zdecydowaliśmy, że zrobimy z was oddzielne klasy z wychowawcami. Tak więc ja jestem waszą wychowawczynią, a wy jesteście jedną, zgraną klasą.
- Akurat - parsknął chłopak przede mną.
- Coś mówiłeś, Reynolds? - zapytała starsza kobieta.
- Nie, pani profesor - zaprzeczył sarkastycznie.
- Ale co to da, pani profesor? Młodzież w naszym wieku jest nieokiełznana, więc co da nam podział na klasy, który pasuje między innymi w Japonii czy Polsce? - zadał pytanie jakiś kujon z pierwszej ławki.
- Widzisz Sebastianie, teraz ja będę rozwiązywała wasze problemy - uśmiechnęła się promienie do chłopaka, a ja myślałam, że zwrócę posiłek, który jadłam wczoraj wieczorem. Espinosa zakrztusił się kanapką. - Podaję wasz wspólny plan lekcji! - zarządziła, po czym zaczęła zapisywać na tablicy.
- Ale jest jeden plus - oznajmił cicho Jack.
- Niby jaki? - zapytałam, przepisując.
- Będziemy mieli każdą lekcję razem - szepnął mi do ucha.
- Czy inne klasy też tak będą miały? - zapytał Carter, który nie zamierzał niczego zapisywać.
- Tylko ostatnie. Oprócz tego będziecie mieli dodatkowe zajęcia, które przygotują was odpowiednio do matury. Oczywiście macie oddzielny WF. Podział na dziewczęta oraz chłopców - powiedziała kobieta, której tak nienawidziłam.
Po krótkim czasie, który dłużył mi się w nieskończoność, zadzwonił upragniony dzwonek. Szybko schowałam zeszyt, po czym skierowałam się do wyjścia.
- McCourtney, proszę poczekać. - Usłyszałam surowy głos nauczycielki i przeklęłam w myślach. Zacisnęłam usta w wąską linię, po czym usiadłam w ławce przed biurkiem kobiety.
- O czym chciała ze mną pani porozmawiać, pani profesor? - zapytałam, wysilając się na miły ton, kiedy wszyscy wyszli.
- Minęły dwa miesiące od rozpoczęcia roku szkolnego - oznajmiła, a ja przytaknęłam - A ciebie nie było aż dwa tygodnie. Dwa ostatnie tygodnie. Twojego brata również, z tą różnicą, że ciągle go nie ma. Z jakiego powodu? - dodała, patrząc na mnie badawczym wzrokiem. Czułam, jak wykręcała mi dziurę w ciele.
- Musieliśmy pojechać do Malibu, do rodziny. Była rocznica śmierci naszych rodziców... - powiedziałam cicho drżącym głosem - Ja wróciłam w zeszłą niedzielę, a Chris wczoraj. On... Gorzej sobie radzi z ich śmiercią, niż ja i został na dłużej...
- Ale nie było cię w tym tygodniu - powiedziała, patrząc w dziennik - Brata nie ma i już wagarujesz?! Będę musiała z nim porozmawiać!
- Byłam w poniedziałek, a potem się rozchorowałam. Brat o tym wie - odrzekłam.
- Śmierć rodziców was nie usprawiedliwia od tak długich nieobecności! - krzyknęła, podnosząc się z krzesła - Christopher nie jest w mojej klasie, ale ty tak! Nie możesz więcej opuszczać lekcji, rozumiemy się?!
- Tak, pani profesor - opowiedziałam.
- Ani jednego tygodnia, dnia, czy godziny. Jasne?! - krzyknęła ponownie.
- Tak, pani profesor - powtórzyłam.
- W takim razie możesz już iść - rzekła, opadając na krzesło, a wraz z nią całe napięcie zniknęło. Wstałam powoli i skierowałam się do drzwi. Kiedy chwyciłam za klamkę, usłyszałam jeszcze głos tej głupiej jędzy:
- Pamiętaj o tym.
Bez słowa wyszłam i odetchnęłam z ulgą.
- Co to były za krzyki? - zapytał Jack, który musiał na mnie czekać cały ten czas. Bez słowa podeszłam do chłopaka i przytuliłam go mocno.
*********
Taki dłuższy trochę, ale nie przeszkadza wam to, prawda? No właśnie. Ta chemiczka nie jest normalna, wiem, wiem. A ten system z klasami? Szaleństwo! Ale Carter i tak rozwalił system.
INTERNET WRÓCIŁ, WIĘC I JA WRÓCIŁAM! ;)
~~Zmierzchu :*
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro