landing troops
Zamykam oczy, by wszechobecny kurz przestał wyciskać ze mnie łzy.
Choć czy to aby na pewno przez kurz?
- Patrzcie, znowu ryczy. - Głośny, szyderczy śmiech. - I gdzie ten twój kochany Bóg? - Kopnięcie wojskowym buciorem w bok.
Wypuszczam spomiędzy warg drżący oddech, zaciskając związane za plecami, pozbawione krążenia dłonie. Nie czuję bólu.
Brakuje mi znajomego ciężaru krzyżyka na piersi.
Podpełzam pod ścianę ciężarówki i unoszę się na tyle, na ile pozwala mi mój stan. Odchylam głowę do tyłu.
Jeszcze dwie godziny temu siedziałem z bratem przed telewizorem. Graliśmy na konsoli, a nasi rodzice zajęci byli swoimi sprawami. Mama robiła obiad, słyszałem z kuchni jej śpiew. Za młodu była niesamowitą śpiewaczką, lecz przestała robić to, co kocha, by zająć się swoimi brzdącami. Podziwiam ją. Ja bym tak nie potrafił.
Wszystko poszło zaskakująco szybko. Kilka marnych strzałów, przetrząśnięcie domu, krzyki. Te ostatnie zapadły mi w pamięć najbardziej. Potem już tylko dźwięk łamania zdjętego ze ściany krzyża i załadowanie ciał do ciężarówki pełnej ludzi, głównie martwych. Co to dla nich. Codzienna rozgrywka. Jak w tych grach na komputer czy konsolę, w których chodzi tylko o to, by strzelać i nie zostać zastrzelonym. Mój wstręt do tych produkcji jeszcze bardziej wezbrał na sile. Lecz co z tego, skoro i tak już nigdy nie usłyszę przechwałek kolegów mojego braciszka na temat tego, jaki mają level i amunicję. Jestem po prostu realistą.
Gdzieś w ciemności obok mnie w workach w workach na śmieci leżą moi rodzice. Mój brat. Mój mały, siedmioletni braciszek...
- Przestań beczeć - warczy jeden z nich. Tyle dobrego, że ciemność zasłania mi te obrzydliwe, zakłamane twarze. Chcę powiedzieć im wszystko, co ukrywam pod osłoną tak cienką, jak szkło, że wystarczy jeden niewłaściwy ruch i bezpowrotnie pęknę. - To się już robi nudne.
Zaciskam usta w wąską kreskę, próbuję nie oddychać. Odór jest niemiłosierny. Zapach odchodów, potu, strachu, rozkładających się ciał i wymiocin miesza się ze sobą, wdzierając nawet do oczu, które łzawią, jakbym płakał. A może płaczę, a ten cichy szloch należy do mnie?
- Stul pysk - słyszę, a następne, co czuję, to rozwarcie siłą moich szczęk i wepchnięcie w nie jakiejś brudnej szmaty. - Poświęciłem moją opaskę, więc racz się w końcu zamknąć.
Mrugam kilkukrotnie, nie będąc przyzwyczajonym do takiego traktowania. Staram się nie dotykać językiem zlepionego czymś - chyba krwią - materiału w moich ustach.
Odruchowo pociągam nosem.
- Kazałem ci się zamknąć! - Głośny ryk. Uderzenie w twarz, od którego moja głowa przekręca się na bok. - Szef cię nauczy posłuszeństwa. - Śmiech całej czwórki.
Gdyby nie knebel, pewnie bym się uśmiechnął. Według Japończyków liczba '4' jest liczbą przeklętą. Nie wieżę w przepowiednie, ale ta akurat pasuje.
Ciężarówka podskakuje na jakimś kamieniu, przewracając mnie na brzuch. Nawet nie próbuję się podnieść. Jest mi wszystko obojętne. Nawet coś miękkiego, co czuję przy kolanie. Po cichym szeleście poznaję, że to ciało. W worku.
Resztę drogi zastanawiam się, czy Japonia jeszcze istnieje.
***
- Co wiesz o akcji Demian?
Nie odrywam wzroku od swoich kolan.
- N-nic... - szepczę.
Cisza trwa tak długo, że odważam się spojrzeć w górę. Przy dużym, metalowym biurku, w otoczeniu betonowych, pustych ścian bez okien, siedzi blondyn. Naszywka na jego mundurze głosi, że nazywa się Kim Namjoon. Za nim widzę metalowe drzwi identyczne jak te, którymi tu wszedłem.
Nawet nie próbuję zapamiętać tego pomieszczenia. Wiem, że przez następne dni poznam je bardzo dogłębnie.
Uśmiecha się słodko, a mnie prawie odrzuca, bo, o Boże, bardziej fałszywego uśmiechu nigdy nie widziałem. Wygląda, jakby wziąć najbardziej gorzką gorycz świata i zanurzyć ją w cukrze. Wierzch jest słodki, zbyt słodki, ale gdy dojdziesz do wnętrza, ukazuje się całe piękno.
- Błąd.
Krzesło, na którym siedzę, przewraca się do tyłu, gdy stojący obok mnie jeden z mężczyzn z ciężarówki uderza mnie w twarz. Przez chwilę leżę na ziemi, patrząc w sufit, w gołą żarówkę, dającą nieprzyjemne, zimne światło. Wygląda jak światełko w tunelu. Szkoda tylko, że w większości przypadków oznacza ono śmierć.
Dochodzę do siebie. Czuję w ustach metaliczny posmak krwi. Krwi osoby, która nic w życiu nie dokonała, która zmarnowała szansę, daną jej przez Boga. To za mnie Pan Jezus zginął na krzyżu, roniąc swą krew w szlachetnym, pięknym celu. A ja?
A ja jestem nikim.
- Podnieś go.
Mężczyzna posłusznie łapie za moje ramiona, ponownie stawiając z krzesłem na podłodze. Poruszam delikatnie wciąż skrępowanymi za plecami dłońmi.
- Co wiesz o akcji Demian?
Unoszę wzrok, by upewnić się, że mężczyzna nie żartuje.
Nie. Z jego twarzy znika nawet słodki uśmiech.
- Nic - powtarzam, zaciskając oczy w oczekiwaniu na cios, który nie nadchodzi. Patrzę zdziwiony na Namjoona, którego ręka jest uniesiona. Powstrzymał go. Mężczyzna wstaje od biurka.
- Nic? - pyta, podchodząc do mnie. Słodki uśmiech pali moje oczy.
- Nic...
Krzyczę krótko, gdy blondyn łapie moje włosy i odchyla moją głowę do tyłu i patrzy na mnie z tym mdlącym uśmiechem.
Nie boję się.
Nie puszczając moich włosów, drugą ręką zaczyna rozpinać swoje spodnie, a ja chcę uciec, uciec gdziekolwiek, lecz on szarpnięciem zmusza mnie, bym wzrok miał na jego kroczu.
- Patrz - mówi cicho, zsuwając bokserki.
Próbuję się wyrwać, jednak on trzyma mocno. Łapie dłonią u nasady miękkiego członka.
- Podoba się? - Jego szept dochodzi jakby z otchłani piekieł, gdzie wszystko sprowadza się do jednego - śmierci i cierpienia. Często tylko tego drugiego. Wtedy myśli się tylko o zbawieniu, jakim jest śmierć. Jedno wyklucza drugie.
Chcę zaprzeczyć, jednak tylko zaciskam usta.
Boję się. Zbyt bardzo się boję.
Nie wymaga ode mnie odpowiedzi. Poluźnia uścisk i teraz przeczesuje tylko moje włosy.
- Ssij.
Charczę, gdy nagle mocno przyciska głowę do swojej męskości. Zbiera mi się na wymioty.
Szarpnięciami zmusza mnie do poruszania głową, choć prawie się duszę.
Obrzydliwy posmak i duże przyrodzenie w gardle sprawiają, że nie wytrzymuję, wymiotując. Jednak i tak najgorsze jest poczucie winy. Miałem w ustach genitalia drugiego mężczyzny. Co ja zrobiłem... Wybacz mi, Boże...
Namjoon warczy, odsuwając się ode mnie. Kopnięciem zrzuca mnie z krzesła, przez co upadam we własną zawartość żołądka.
- Zliż to teraz. Wszystko ma lśnić.
Zamykam oczy czuję nieprzyjemną woń ale nie płaczę ból ból w klatce piersiowej przyćmiewa wszystko inne nawet upokorzenie
Boże, zgrzeszyłem... Pomóż mi...
***
- Dobranoc. - Pogardliwe parsknięcie i trzaśnięcie metalowymi drzwiami, tak bardzo przypominające mi bramę, oddzielającą dobro od zła, że pociągam bolącym nosem, pozwalając sobie na łzy, których nie mam jak otrzeć. Nie rozwiązali mnie, sznury wpijają się w nadgarstki, nie czuję ich od trzech godzin. Myślę o tym, co zrobię, gdy trzeba będzie je amputować.
Przekręcenie klucza w zamku nigdy nie było dla mnie tak cudownym dźwiękiem.
Siadam na najbliższym, twardym łóżku bez materaca, jednak w tej ciemności nie zauważam, że posłania są piętrowe. Łkam cicho, gdy uderzenie w głowę powoduje brzdęk metalowej konstrukcji.
Zamieram, gdy w łóżku nade mną coś się porusza. Zagryzam dolną wargę, jednak gdy przypominam sobie, na czym godzinę temu te wargi spoczywały, od razu ją wypuszczam. Chcę zapomnieć. Chcę zapomnieć jak o większości tych poznanych w życiu imionach. Dlaczego, dlaczego pamięć o nich się zaciera, zasypywana przez kolejne informacje, a to, co najgorsze wypycha na wierzch?
- Kto tu jest?
Na dźwięk miękkiego szeptu rozluźniam mięśnie. W porównaniu do ochrypłych głosów wszystkich spotkanych tu przeze mnie do tej pory mężczyzn, ten brzmi jak obietnica spokoju, jak ciepły, letni wietrzyk, poruszający delikatnymi dmuchawcami.
- K-Kim Taehyung. - Udaje mi się wyjąkać. Głupio, bo głupio, bo kogo obchodzi moja godność, ale ważne, że cokolwiek z siebie wykrztuszam. Gardło mam tak ściśnięte, że nie mogę oddychać.
Westchnienie ulgi.
- Wybacz, tu na każdym kroku trzeba uważać. - Szept staje się cichym głosem. Metalowa konstrukcja trzęsie się. - Jesteś tu nowy, prawda?
- Tak... - szepczę, wciąż bojąc się podnieść ton. Podskakuję lekko, gdy na drabince pojawiają się czyjeś nogi w czarnych, nieco rozwalonych trampkach. Widzę to tylko dzięki temu, że mój wzrok zaczyna przyzwyczajać się do ciemności, z wysiłkiem ją przebijając, jak ledwo działająca latarka, która mruga, czasem całkowicie tracąc widok.
- Nie bój się - mruczy chłopak, zeskakując zgrabnie ze szczebla. Nie mogę zobaczyć zbyt dokładnie jego twarzy, na razie dostrzegając jedynie ciemne, roztrzepane, przydługie włosy, błyszczące oczy i ubiór mężczyzny - biała, rozciągnięta koszulka oraz szare dresy. Chce mi się śmiać, bo jest tu chyba dłużej ode mnie, a wygląda, jakby dopiero co przyjechał. - Boże... - szepcze po kilkukrotnym zamruganiu. Już chcę zganić go za wyzywanie Pana Boga swego nadaremno, jednak całkowicie o tym zapominam, bo chłopak podchodzi do mnie powoli i delikatnie łapie w gładką, ciepłą dłoń mój podbródek. Ten dotyk tak bardzo przypomina mi moją matkę, że mrugam kilkukrotnie.
W worku. Na śmieci.
Opanowuję szloch, który usiłuje przedostać się przez zaciśnięte strachem gardło.
- C-co... - jąkam się, gdy mężczyzna przeprowadza opuszkiem palca po moim nosie. Syczę cicho.
- Chyba nie jest złamany. - mruczy do siebie i puszcza moją głowę. Siada obok mnie. - Daj, rozwiąże cię.
Przez chwilę nic się nie dzieje. Boję się odwrócić. Próbuję sobie wmówić, że te wszystkie pogłoski to bzdury, służące do zastraszania ludzi, jak bajki dla dzieci zakończone puentą, jednak wtedy przed oczami staje mi scena z pokoju przesłuchań. Wracają mdłości.
Odwracam się jednak.
- Czemu tu jesteś? - pyta, z delikatnością, o jaką trudno podejrzewać drugiego człowieka w takim miejscu, rozwiązując moje nadgarstki. - Gdybyś niczym nie zawinił, nie siedziałbyś tu ze mną, wyglądając jak siódme nieszczęście, tylko jechałbyś w worku do palarni.
Prycham cicho na jego głos, mówiący ze spokojem o takich rzeczach. Nie uczono mnie przyzwyczajać się do śmierci, lecz jedynie właściwie ją odbierać. Na szczęście nie komentuje mojego braku taktu.
Dopiero z czasem zaczynam rozumieć, że pogodzenie się z sytuacją to jedyne wyjście, by nie zwariować.
- Nie wiem - sapię, gdy przypadkiem ciągnie mocniej za linę, podrażniając głębokie, piekące wyżłobienia. Od razu przeprasza. - Cały czas pytali mnie o jakąś akcję Demian.
Mężczyzna zamiera. Nie słyszę przez chwilę nawet jego oddechu. Cisza ta nie kojarzy mi się nawet z ciszą przed burzą, jest jeszcze gorsza, bo brzmi, jak podpalenie lasu. Koszmar zacznie się za chwilę, gdy płomienie zaczną szaleć. Liżą ziemię, chłepczą tlen i nawet deszcz łzy nie jest w stanie od razu powstrzymać spustoszenia. Ogień chwieje się i kołysze na wietrze, przygasając tylko odrobinę, uczony przez niebo pokory i uległości.
- Demian? - pyta drżącym głosem.
- Tak. - Zerkam przez ramię na jego przerażoną twarz. W jego oczach widzę powoli przygasające iskierki, wyglądają jak gwiazdy, które zostają zgładzone przez sztuczne światła w mieście. Stają się niepotrzebne. - Wiesz, co to?
- Nie - odpowiada zbyt szybko, bym mógł mu uwierzyć. Nie drążę jednak, bo widzę, jak bardzo się boi, a strach jest najgorszym, co może być. Wyniszcza ludzi od środka, czuję się, jakby jedyne, co trzymało mnie przy życiu, to ból.
Dłuższą chwilę siedzimy w milczeniu. Zaczynam odmawiać różaniec.
- Już - oświadcza, wyrzucając zakrwawiony sznur pod łóżko. Wodzę za nim wzrokiem. Tak skończyli moi rodzice? Rzuceni w kąt, jak niepotrzebny, wadzący wszystkim śmieć?
Moje oczy szybko napełniają się łzami; mrugam, ale świat jest chaosem i chcę się roześmiać, bo mogę myśleć tylko o tym, jakie to koszmarne i piękne, że nasze oczy rozmywają prawdę, gdy nie możemy znieść jej widoku.
Ocieram łzy wierzchem ścierpniętej dłoni, próbując przypomnieć sobie, co przez całe życie mówili mi rodzice. Są teraz w lepszym świecie. Nie ma ich przy mnie, ale wiem, że są, choć ich nie widzę. Czuję się jak ślepiec.
Patrzę na swoje nadgarstki, choć w ciemnościach widzę tylko okalające je rzeki krwi. Już chcę przesunąć po nich palcem, by zobaczyć, czy pływają w nich ryby życie, ale chłopak mnie powstrzymuje.
Patrzę na niego.
- Zostaw. Tu nie wyleczą zakażenia - mówi, a ja kiwam głową, bo przekształcam sobie jego słowa w ukrytą prawdę. Tu nie leczą.
- Jak masz na imię? - pytam, patrząc na jego dłoń, trzymającą delikatnie mój nadgarstek nad ranami. Kątem oka widzę swoją brudną koszulkę, uwalaną w moich wymiocinach i krwi. Nie czuję swojego zapachu. Odsuwam się i podciągam kolana pod brodę.
- Jeon Jungkook. - Uśmiecha się, a ja mogę tylko zacisnąć palce na swoich nogach, bo ten uśmiech wygląda, jakby ktoś rozwiesił na jego ustach gwiazdy. Zaczyna mi przeszkadzać cienka nitka światła, wpadająca do celi przez szczelinę w drzwiach. Tylko ona pomaga w odróżnieniu życia od marzeń. Nienawidzę jej.
Próbuję o coś spytać, otwieram usta, ale jedyne, co z nich wychodzi, to powietrze. Patrzę na niego pytająco.
- Jestem tu od tygodnia - odpowiada, rozumiejąc mnie, czego ja nie rozumiem. Czuję się przy nim jak głupi, niewierzący człowiek, który przyszedł po przepowiednię do wróżki i wierzy w każde jej słowo, i odruchowo wciskam się bardziej w poręcz przy nogach łóżka. - Urodziłem się w Busan, gdzie wszystko się zaczęło, więc byłem tu jednym z pierwszych.
Kiwam mechanicznie głową, przypominając sobie mapę Korei i myślę, czemu dotarcie do Daegu trwało im aż tydzień, i dlaczego w wiadomościach, w internecie nic o tym nie mówili. Nie pytam o nic więcej.
Jungkook przechyla lekko głowę i wstaje. Idę za nim wzrokiem bo moje nogi nagle są zbyt ciężkie i zbyt słabe, by mnie unieść.
Klęka pod ścianą i z niewidocznej z mojej perspektywy szczeliny wyjmuje coś białego, coś, co wygląda trochę jak pióro i zaczynam drżeć, ale to tylko bandaż, którym owija moje nadgarstki.
- Na twarz nic nie mogę poradzić. - Uśmiecha się przepraszająco, a ja próbuję zrozumieć, dlaczego, dlaczego on mi pomaga, czemu nie zostawi tego bandaża dla siebie, widzę jego rany, plamę krwi na koszulce, a jednak martwi się o mnie.
Chyba zaczynam szaleć.
***
Czuję się jak największy błąd, jak nic nie warty podlotek, po moich udach, skroni spływa krew, czuję tylko upokorzenie.
- Wróciła ci pamięć? - pyta słodko Namjoon, a ja chcę udawać Pana, być jak On, ale jedyne, co mogę zrobić, to błagalnie łkać.
Żałosne.
- Żałosne - syczy, mocniej zaciskając palce na mojej szyi, widzę gwiazdy, które kojarzą mi się z gwoźdźmi w trumnie nie mogę oddychać świat staje się mały zamknięty w małej kapsułce którą rozpuścić może jedynie kwas
Charczę, gdy puszcza moją szyję i jednocześnie czuję coś od czego układam usta w o i wytrzeszczam oczy widzę krew drżę choć tego nie czuję chcę jęknąć ale dłoń powraca i chyba mdleję
W najciemniejsze dni musisz szukać plamy światła, w najzimniejsze dni musisz szukać ciepłego miejsca, w najbardziej ponure dni musisz szukać ciepłego miejsca w najbardziej ponure dni musisz kierować oczy przed siebie i w niebo, a w najsmutniejsze dni musisz zostawić je otwarte i pozwolić im płakać, wyschnąć, zmyć ból, by mogły znowu widzieć świeżo i jasno.
- Jesteś nic nie wartym śmieciem - warczy, gdy strach ból żal sprawiają że oddaję mocz.
Wychodzi ze mnie, a ja upadam we własne nieczystości i płaczę i myślę o tym czemu po prostu nie mogę umrzeć
***
Rozglądam się, choć moje oczy nie widzą. Nie widzą tego dziwnego szatyna, Jeon Jungkooka.
Niknę w tłumie więźniów, którzy tak jak ja są tu z kaprysu władz, nic nie zrobili, są niewinni, a jednak przerzucają teraz kamienie, żeby dostać jedzenie.
Bez żadnej przerwy pracujemy, choć nie wiemy w jakim celu, bo ta praca jest tak bez sensu, jak bez sensu jest życie tutaj.
Od czterech dni moje życie wygląda tak samo.
Zerkam przez ramię na pilnującego mojej grupy łysego mężczyznę. W mięsistej dłoni trzyma bat, od którego moje nagie plecy płaczą krwią i palą, bo wiszące na zimnym niebie słońce nie ma litości, świeci tak, jakby zaraz miało zgasnąć na wieki i chciało się nacieszyć ostatnią szansą.
Za mężczyzną widzę innych, a jeszcze dalej wielki, betonowy budynek i prawie się uśmiecham, bo w tym miejscu poznałem jednocześnie prawdziwy ból i upokorzenie i bezinteresowną troskę, i nie wiem, czy chcę zapomnieć, czy trwać w uporze, jak mrówka, która odradza się nawet, gdy ktoś pozbawi ją kawałka ciała.
Krzyczę, gdy moje zapomnienie trwa za długo i bat ponownie przecina moje plecy. Wracam do przerzucania ciężkich głazów, ale nie przestaję myśleć, gdzie jest moja jedyna nadzieja.
***
- Gdzie byłeś?
Nie odpowiada. Nawet nie zmienia skupionego wyrazu twarzy, którego używa tylko wtedy, gdy zajmuje się moimi obrażeniami. Jestem mu wdzięczny, bo dzięki niemu mam wodę, ubrania i czyste rany. Coraz częściej czuję się przy nim jak dziecko, choć przecież jest ode mnie młodszy, czego mogę się tylko domyślać. Niewiele ze sobą rozmawiamy.
- Gdzie byłeś? - pytam ponownie, lecz przypomina mi się jedyne pytanie, zadawane mi na przesłuchaniach i milknę.
Co wiesz o akcji Demian?
Kończy zajmować się moimi plecami, pomaga mi usiąść.
- Pracowałem na twoje życie.
Patrzę na niego i cichy głosik każe mi się odsunąć, gdy czuję na opuchniętym policzku jego dłoń, ale nie mogę i tylko zamieram.
Nie mam siły nawet zapytać go o szczegóły, bo przysuwa usta do mojego spoconego czoła i składa na nim tak delikatny pocałunek, że zaczynam się trząść bo nie wiem czy to mi się wydawało czy naprawdę to zrobił a w mojej piersi coś wybucha marszczę brwi i chce mi się płakać bo jest mi ciepło zbyt ciepło
Odpycham go i wciskam się w róg łóżka, nie zwracając uwagi na promieniowanie w plecach. Ból w jego oczach bardziej mnie boli, tak bardzo boli, ale nie powstrzymuję go, gdy wychodzi, a ja nie wiem gdzie, nie wiem skąd ma klucz i nie wiem czy coś mu się nie stanie.
Nie idę za nim.
***
- Chodź. - Słyszę i przez chwilę myślę, że to tylko sen, ale czuję przy uchu ciepły oddech i otwieram oczy.
Widzę Jungkooka, mrugam i rzucam mu się na szyję, nie zwracam uwagi na wirujące mi w głowie słowa rodziców, księży i katechetów, bo wrócił, bo jakimś cudem nic mu nie jest, tylko na jego szyi widzę dziwne siniaki i chce mi się płakać, bo ktoś go skrzywdził.
Prawie słyszę jego uśmiech, gdy zdejmuje z szyi moje ręce, jednak zaraz za nie łapie a ja umieram bo jego dłonie są tak ciepłe i delikatne i pomaga mi wstać.
- Idziemy pod prysznic.
To jedno słowo sprawia, że unoszę brwi i nie wiem, czy się roześmiać, czy wziąć go na poważnie, bo nie słyszałem tego słowa od czterech dni, jednak sam mi w tym pomaga, ciągnąc mnie do drzwi, a następnie na pusty korytarz, którym chodzę cztery razy dziennie.
- A jak ktoś nas złapie? - szepczę i zaczynam panikować. Rozglądam się dookoła, ale nic nie słyszę.
- Nikt nas nie złapie, głuptasie. - Kręci głową uchylając lekko drzwi na końcu korytarza i wyglądając przez nie, by się upewnić, że nikogo nie ma. - Jest cisza nocna, a strażnicy pewnie nawet nie poszli na obchód.
Potakuję, bo ufam mu bardziej, niż komukolwiek innemu. Zaciskam mocniej palce na jego miękkiej dłoni i zagryzam wargę, bo czuję coś, czego nie powinienem czuć.
To jest złe.
- Wchodź - szepcze i puszcza moją rękę, otwierając wyjętym z kieszeni kluczem kolejne metalowe drzwi, a ja wchodzę i zatrzymuję się w progu, bo widzę kilka pryszniców bez zasłonek, oświetlonych tylko przez wpadające przez malutkie okienko pod sufitem światło księżyca, które sprawia, że to wszystko wygląda jak na planie filmowym, lecz to tylko fantazja, bo ból zawsze rośnie jak ciernie, jak noc, która straciła księżyc.
Noc nie jest zbawieniem.
- Skąd masz klucz? - pytam cicho, podchodząc do pierwszego prysznica, który przypomina prysznic tylko pod względem kranu, słuchawki i odpływu. Poza tym jest to zwykłe, wyłożone brudnymi kafelkami pomieszczenie.
- Nie ważne - mruczy i bez krępacji zrzuca z siebie ubrania, choć próbuje jak najbardziej się zakrywać. Zawstydzony odwracam wzrok, jednak gdy kątem oka dostrzegam blizny na jego plecach i siniaki na biodrach i pośladkach, czuję się, jakby ktoś wyjął mnie z wrzątku i od razu wrzucił do lodowatej wody. Podchodzę do chłopaka i przełykam ślinę.
- To od palców? - pytam, patrząc wilgotnymi oczami na jego biodro, na pięć niewielkich siniaków. W bladym świetle księżyca prawie świecą.
Zwijam zwieszone bezwładnie po obu stronach mojego ciała dłonie w pięści. Przełykam łzy tak często, że czuję się, jakbym pił kwas.
- Tak.
- A to? - Wskazuję na jego szyję i wiem, że za chwilę pęknę w szwach, bo cała skrywana złość kipi próbuje się wydostać jak za długo gotowana w garnku zupa.
Chłopak zamyka oczy i zwiesza głowę.
- Tylko tak mogłeś nie umrzeć.
Mam wrażenie, jakbym był wypchany cienkimi gałązkami i wystarczy, że napnę mięśnie, a rozlegnie się trzask i całe moje ciało pęknie.
Oblizuję wargi. Mają sucho-lepki smak i cuchną strachem.
- A może ja chcę umrzeć? - pytam drżącym głosem. Moje dłonie pieką, gdy wbijam w śródręcza paznokcie, lecz tylko ból pomaga mi się pozbierać.
Przez chwilę trwa cisza, przerywana jedynie cichymi odgłosami kapania wody.
Kap, kap.
Ten dźwięk kojarzy mi się z krwią. Ze łzami.
Cały czas patrzę w jego twarz, bo nie chcę widzieć jego ciała, tego pięknego, dobrego ciała, naznaczonego tak brutalnym złem i nie chcę nawet wyobrażać sobie co dzieje się w środku.
Kap, kap.
- A ja nie chcę cię stracić - szepcze w końcu i to jest dla mnie za dużo, odwracam się na pięcie i wychodzę z łazienki prawie trzaskam drzwiami ale powstrzymuję się by nikt go nie znalazł biegnę nie widzę gdzie biegnę moje płuca palą i w końcu coś mnie zatrzymuje a ja dyszę i patrzę przez łzy
- Mi też miło cię widzieć.
Szyderczy uśmiech Namjoona sprawia, że zamieram i płacz nagle ucicha.
Za bardzo się boję.
***
- Co wiesz o akcji Demian?
- Już mówiłem, że nie wiem o czym pan mówi... - szepczę, zaciskając dłonie na poręczach dziwnego krzesła, do którego zostałem przywiązany. Ledwo oddycham, moje prawe płuco jest przygniecione przez obite żebro i chcę być wolny chcę umrzeć, ale wiem, że on na to nie pozwoli.
- Łżesz! - Podnosi głos i wstaje od biurka. Pierwszy raz jest tak zdenerwowany i teraz już wiem, że nie udaje. Po prostu jest tak nasiąknięty złem, że czuję je przez skórę, wsysa się do środka i niszczy organy, które chyba pozamieniały się miejscami, bo serce dudni mi w głowie, gdy mężczyzna z szuflady wyciąga wiertarkę z tak grubym wiertłem, że chyba musiało być robione na zamówienie.
Zaczynam łkać i chyba błagam, gdy z uśmiechem do mnie podchodzi i włącza urządzenie, ale nie zwraca na mnie uwagi.
- Teraz będziesz się móc poczuć jak prawdziwy Pan Zbawiciel, tylko bez krzyża, ale to chyba nie problem, prawda? - pyta ze śmiechem, łapiąc w rękę moją lewą dłoń, którą próbuję wyrwać ale trzyma mocno i przykłada do niej obracające się wiertło które ledwo muska skórę, na razie wywołując tylko pieczenie. Czeka na odpowiedź na pytanie.
Zaciskam usta i przez chwilę myślę nad tym, jak skłamać, przez chwilę wraca do mnie nadzieja, ale ciemność nigdy nie odstępuje cię na krok, kurczowo trzyma cię za rękę tylko po to, żeby jednym szarpnięciem pociągnąć cię w dół, kiedy usiłujesz się podnieść.
Krzyczę wyrywam się płaczę ale jego to nie obchodzi napawa się moimi błaganiami a gdy tracę przytomność budzi mnie uderzeniem uderzeniem w twarz i przechodzi do drugiej ręki
Boże, gdzie jesteś?
***
- Taeś! - jęczy Jungkook, gdy pomocnik Namjoona siłą wrzuca mnie do celi.
Nawet nie mam siły się podnieść, moje dłonie palą żywym ogniem jestem słaby bardzo słaby czuję, że zaraz to wszystko się kończy, ale jedno podsunięte przez cichy głosik w mojej głowie imię przywraca mi świadomość.
Jungkook.
Otwieram ciężkie zbyt ciężkie powieki i widzę mojego współlokatora który zeskakuje ze swojego łóżka płacze i bez problemu mnie podnosi po to, by przenieść mnie na dolne posłanie
Słyszę, że coś mówi, ale balansuję na granicy nie wiem co się dzieje, ból przyćmiewa wszystko inne i gdy w końcu nie wytrzymuję i zamykam oczy, widzę łabędzia, który lekko i płynnie unosi się w powietrzu, żeglując ponad światem, jak gdyby posiadł jakąś tajemniczą wiedzę, jakby znał sekrety, których istnienia nie podejrzewamy.
Wracam do rzeczywistości dopiero, gdy przypominam sobie, że przecież moje ulubione ptaki nie potrafią latać.
Ponownie próbuję otworzyć powieki i tym razem mi się udaję, choć wszystko wygląda jak przez dawno niemytą szybę, przez co siedzący obok mnie Jungkook nie jest tak wyraźny, jakbym chciał, ale ważne, że go widzę.
Z półprzymkniętymi powiekami patrzę na jego łzy, które roni, bandażując moje dłonie, chłonę je i czuję, że rozpadam się na kawałeczki, a każda tocząca się po jego policzku kropla jest żrącym kwasem, który powoli niszczy moje serce i tylko Jungkook potrafi je naprawić.
Nie zamykam oczu do końca.
***
- Jak się czujesz? - pyta cicho, gdy po całej bezsennej nocy, następnego wieczoru, po dniu nieobecności do mnie wraca. Wiem, że za wodę, chleb i jeden dzień wolnego dla mnie zapłacił własnym ciałem, ale nie chcę o tym myśleć nie chcę widzieć jego siniaków jego chwiejnego chodu i chcę tylko jednego. Śmierci kierującego tym całym gównem Namjoona i jego rudowłosego strażnika, dzięki któremu żyję, ale jestem martwy, bo patrząc na Jungkooka mam ochotę osunąć się w ciemność i przestać walczyć. Może wtedy skorzysta z tego, co daje mu los i dzięki swojemu sponsorowi uda mu się uciec z tego piekła. Dla mnie nie ma już nadziei. Nawet modlitwa przestała pomagać i wydaje mi się teraz tylko pustymi słowami, deklamowanymi po to, by na świecie był jakikolwiek porządek. Coraz bardziej mam wrażenie, że Bóg ma mnie gdzieś.
Co wiesz o akcji Demian?
- Nieźle. - Uśmiecham się słabo, choć nienawidzę kłamać. Czasem jednak kłamstwo jest lepsze od prawdy. Mniej boli.
Klęka przy łóżku i kładzie brodę na przedramionach. Wpatruje się we mnie, czuję na policzkach delikatne, ciepłe mrowienie. Jest przystojny, bardzo przystojny, jego wzrok mnie zabija.
- Rumienisz się - szepcze, a w jego zmęczonych oczach widzę skaczące iskierki, przez które mam wrażenie, że tracę oddech i wieki zajmuje mi odnalezienie go.
- N-nie... - zaprzeczam i gdyby nie wręcz paraliżujący ból, pewnie odwróciłbym wzrok. Mogę tylko zamknąć oczy.
Chłopak chichocze i, o Boże, kładzie na moim palącym policzku dłoń. Wiem, że to złe, jednak gdy przesuwa delikatnie palcami po mojej szyi, gubię gdzieś cały swój zasób słów. Wtedy składa pocałunek na moim czole, a jego usta pozostają tam wystarczająco długo, żeby zniszczyć doszczętnie moją zdolność koncentracji.
- Nie umrzesz, prawda? - pyta cicho, a ja słyszę, jak jego głos w pewnym momencie się załamuje.
Dopiero teraz wraca do mnie, że on jest jeszcze dzieckiem, ma dziewiętnaście lat ledwo wkroczył w dorosłość a już zmaga się z takim koszmarem. Kręci mi się w głowie.
- Nie... - szepczę, choć nie wiem czy to prawda. I to jest koniec.
Całuje mnie tak, jakby mnie stracił, odzyskał i czuł, że znowu mu się wyślizguję, lecz nie zamierzał już więcej pozwolić mi odejść. Chcę krzyczeć chcę zemdleć chcę umrzeć ze świadomością że on się o mnie troszczy że był gotów dla mnie oddać wszystko nawet swoje ciało chcę umrzeć z jego sercem z jego miękkimi mokrymi ustami które są tak miękką miękką eksplozją, która jest jak dotyk chmur, muśnięcie słońca.
Gdy jego usta odrywają się od moich, płaczę, bo po otworzeniu oczu widzę wyłącznie nieskończoną doskonałość, dobroć i ból, ten ból, który rzeźbi we mnie we mnie jak artysta w kamieniu, przełykam łzy, gdy jego wargi są na każdym skrawku mojej twarzy, wiem że to pożegnanie czuję jego rozpacz, ale on się uśmiecha i patrzy na mnie patrzy na mnie jakbym był wszystkim
- Taehyung... - Głos mu się załamuje, a ja nie wiem co odpowiedzieć, potykam się o słowa, lecz ich nie zauważam nie mogę znaleźć nie umiem wydobyć głosu.
Oczy mu błyszczą, emocje zalewają kolejne fragmenty jego twarzy. Jego spojrzenie przesuwa się po moim ciele tak wolno, że działa jak zapałka na łatwopalną ciecz w moich żyłach.
Płonę.
Słyszę jego jęk, czuję jego dłonie, które delikatnie łapią za moje palce, których nie boję się zacisnąć na jego skórze, chociaż to boli, jednak nie bardziej niż to, że nie mogę oddychać, jego wzrok, dotyk napełnia mój umysł, zapominam jak działają płuca.
Wokół mnie są tylko jego ramiona, rozpaczliwe napięcie w jego głosie, gdy powtarza jak litanię kocham cię, kiedy wypowiada moje imię, a ja rozsypuję się w jego objęciach, osuwam się rozpadam nie kontroluję drżenia bo on jest tak rozpalony, jego skóra jest gorącą miękka a ja już nie wiem gdzie się znajduję.
Tę noc spędziliśmy w moim łóżku.
***
- Co wiesz o akcji Demian?
Unoszę wzrok, nie odpowiadam. Nie boję się już. Wiem, że to koniec, nie muszę walczyć.
- Ach tak, nie chcesz mówić? - pyta rozbawiony i patrzy na coś za moimi plecami. Gniew w jego oczach jest tak obrzydliwy tak wstrętny, ten człowiek zasługuje jedynie na pogardę. - Spróbujemy inną metodą.
Zerkam przez ramię na drzwi i zastanawiam się, czy można zemdleć, nadal będąc przytomnym.
Łysy strażnik niesie przewieszonego przez ramię, skrępowanego nieprzytomnego Jungkooka. Jest nagi, ale nie odwracam wzroku od jego zmasakrowanego ciała nie mogę nie potrafię zapominam jak się myśli
- Wnieście go. - Uśmiecha się Namjoon, a ja mam ochotę rzucić się na niego wydrapać mu oczy odciąć członki ale jestem związany więc jedyne, co mogę robić, to warczeć. - O, piesek się wściekł. - Obrzydliwy rechot jego pomocników. Zaciskam zabandażowane dłonie w pięści, ponawiając krwawienie z ran, ale nie zwracam na to uwagi.
Drugi strażnik szarpnięciem za ramię podnosi mnie z krzesła i ciągnie mnie za Jungkookiem i Namjoonem, znikającymi za drugimi drzwiami w pomieszczeniu, gdzie prawie wymiotuję, bo stary smród spalonej skóry wdziera mi się do nozdrzy.
Na środku niewielkiej sali, tak bardzo podobnej do tamtej, stoi metalowe krzesło, z ciągnącymi się do wielkiej maszyny w ścianie kablami.
Gdy przypinają do niego Jungkooka, moje serce nie wytrzymuje bije tak szybko że nie mogę przestać się trząść chyba krzyczę ale strażnik zakrywa wielką dłonią moje usta więc tylko płaczę
- Chyba go obudzimy, co? - pyta Namjoon, podchodząc do maszyny w ścianie. Ustawia coś na niej i pociąga za wajchę, przez co ciało Jungkooka podskakuje, a on kiwa głową w przód i w tył, ale otwiera oczy. - Musi być przytomny, żeby nie było zbyt nudno.
Patrzę na jeszcze nie do końca świadomego szatyna, a on patrzy na mnie. Krzyczy moje imię, ale blondyn traktuje go prądem i się uspokaja, zaciskając zęby. Napięcie na razie nie jest duże, ale wiem, że to tylko początek.
Ponownie próbuję się wyrwać, jednak nic to nie daje. Unoszę nogę, by z całej siły nadepnąć na stopę strażnika, ale wzrok Jungkooka mnie powstrzymuje. Łzy coraz szybciej płyną po moim nosie rzęsach policzkach bo widzę w jego spojrzeniu tyle miłości tyle troski tyle bólu, że chcę spełnić jego ostatnie życzenie.
Nie umrę.
- Jakie to urocze. - Namjoon ociera nieistniejącą łzę i zwiększa napięcie. Pociąga za wajchę, a Jungkook trzęsie się w spazmach, a gdy porażenia ustają, pochyla się jak najbardziej może i wymiotuje. Z przerażeniem widzę w kałuży krew i coś, co wygląda jak kawałek jego języka, który pewnie odgryzł podczas zaciskania szczęk. Osuwam się, grunt ucieka mi spod nóg, pozostaję w pionie tylko przez trzymającego mnie strażnika. - Miłość to potężna siła. - Blondyn uśmiecha się i uaktywnia krzesło. - I jak wszystko, co potężne można ją wykorzystać, by ranić. - Wyłącza prąd, z którym ustają również krzyki szatyna. Ma pochyloną w dół głowę i gdyby nie unosząca się w szybkim tempie naga klatka piersiowa, uznałbym, że zmarł.
Zaciskam oczy, nie chcąc patrzeć na wijącego się w agonii Jungkooka. Tego Jungkooka który robił dla mnie wszystko bylebym przeżył który pozwolił mi przejrzeć na oczy i myślę o tym że w płaczu najśmieszniejsze jest to że jedyna osoba która mogłaby ci pomóc to ta przez którą płaczesz
Przez piski w moich uszach słyszę, że dyszenie szatyna ustaje, ale nawet nie otwieram oczu.
Nie chcę płakać, ale moje usta nie przestają drżeć a moje oczy wypełnione są po brzegi prośbą błaganiem błaganiem o litość o wybaczenie i może będzie inaczej może ktoś prócz Jungkooka którego już nie ma mnie wysłucha. Nikt już nie przyjdzie, by mnie pocieszyć. Nikt już nie stanie po mojej stronie.
Otwieram oczy, jednak nie widzę.
Żądza zemsty przesłania cały mój widok.
***
- Co wiesz o akcji Demian?
No time for rest
No pillow for my head
Nowhere to run from this
No way to forget
Around the shadows creep
Like friends they cover me
Just want to lay me down and finally try to get some sleep
We carry on through the storm
Tired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
***
ryczę. i to hardo :')
pomysł powstał podczas wykładu o Szarych Szeregach, gdzie dostałam takiej weny, że szczerzyłam się jak głupia przez całą godzinę XD no i powstał taki angst, który w cholerę mi się podoba. Walić to, że zaryczałam se telefon i teraz zapełniam smutek czekoladą
mam nadzieję, że jutro będę jeszcze żyła (kiri_9, Reiczel też was kocham ❤) i że się podobało ^^
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro