Kwiatów śpiew
oneshot dla groszka.
wesołego kinkstembera buba!
Jak na ironię, cała sprawa zaczęła się zaskakująco słonecznego dnia, zaraz po ulewnej nocy, niby zwiastując dobrą fortunę. Ostatni taki poranek to miał chyba jeszcze miejsce podczas Wielkiej Wojny. A i tak wciąż parę świetlistych promieni potrafiło całkiem nieźle otrząsnąć wszystkich z poranno-życiowego marazmu. Może tylko wampiry w tej sprawie miały coś do ponarzekania, ale rząd nieustannie tłumaczył, że to już nie leży w zakresie ich działań. Stragany z warzywami o mocnym zapachu czosnku? Jasne, da się zrobić. Ogry noszące (skradzione, zresztą) naszyjniki ze srebra? Proszę, zakaz o noszeniu srebrnych przedmiotów w miejscach publicznych. Ale słońce to faktycznie trochę spora przeszkoda. Skargi należy kierować do stwórcy tego łez padołu.
– Przepraszam! – Arthur usłyszał wyjątkowo skrzekliwy głosik. Odwrócił się, by za (albo raczej pod) czarno-żółtą taśmą ujrzeć malutkiego, przysadzistego demona. – Pan tu nie stoi! To część dla policjantów!
Arthur uśmiechnął się tak uprzejmie jak tylko mógł, choć miał świadomość, że i tak pewnie wyglądał jak regularny uczestnik zamieszek ulicznych. Co w sumie było prawdą, choć to nie on demolował szyldy sklepów, a próbował złapać wszystkich tych gagatków.
– Och, nie. Ja jestem policjantem.
– To czego pan nie nosisz munduru? Ile to wam zajmie? Blokujecie drogę od dziesięciu minut!
Szczerze szlag jasny go trafiał za każdym razem, gdy stworzenia nie były w stanie zrozumieć, że przecież nikt nie działa im specjalnie na złość. W końcu to nie jego wina, że akurat martwa kobieta zginęła na środku drogi. Ale, cholera, czy do jego teczki się zmieści jeszcze jedno zaskarżenie?
– Ciężko stwierdzić. Technicy wciąż wykonują swoją pracę. Sam pan wie, jak to jest, prawda? – zapytał.
– No właśnie! Wiem! Nie sądzisz pan, że jednak warto byłoby pomyśleć o innych stworzeniach udających się do pracy?! – wykrzyczał demon, plując Arthurowi śliną na spodnie, na co się skrzywił gniewnie. Co jak co, ale nie znosił kupowania nowych jeansów co tydzień. Demoni jad był nie do zmycia, przynajmniej nie w osiedlowej pralce.
– Uważam, że w takim razie pan byłby w stanie zrobić dobry użytek z tych skrzydełek, skoro tak panu zależy, jednak zakładam, że ciężko z takim ciałkiem? Proszę – wskazał na pobliski przystanek – zaraz przylecą gryfy. Na pewno znajdzie się odpowiedni. – I uśmiechnął się szeroko.
Demon poczerwieniał wściekle. Z uszek uleciało mu trochę dymu.
– Jest pan bezczelny! Zgłoszę pana do komisarza! Zobaczy pan, to już panu nie będzie tak wesoło! Pożegna się pan z posadą i...
– Tak, tak, przepraszam za kolegę. Dopilnuję, by komisarz przyjrzał się tej skardze, ale faktycznie na pana miejscu spieszyłbym się na tego gryfa, bo zaraz odlatują. – Odezwał się inny głos zza pleców Arthura. Od razu go rozpoznał, bo ten towarzyszył mu nieustannie od niemal pięciu lat.
Demon coś wymamrotał pod nosem, ale zaraz poczłapał w stronę przystanku, a Afonso spojrzał na Arthura wymownie.
– Zostawiłem cię na pięć minut – oznajmił, poprawiając jednocześnie policyjną czapkę.
Arthur wzruszył ramionami.
– Jak ktoś się zachowuje jak dupek, to traktuję go jak dupka. Prosta sprawa.
– Może gdybyś przestał się ubierać tak punkowo, to by bardziej cię szanowali.
– W życiu – oburzył się, poprawiając kurtkę. – Nie poświecę swojego dziedzictwa na rzecz zapchlonego munduru.
– Oj tam, dokładnie je piorą po wilkołakach.
– To mógłby być najpiękniejszy mundur świata, a i tak bym go nie włożył.
– Mniejsza z tym. – Afonso machnął ręką. – Technicy skończyli. Chodź i olśnij nas swoją wiedza, zanim uznają, że faktycznie się nie nadajesz.
Arthur parsknął pod nosem, choć faktycznie była w tym odrobina prawdy. Niełatwo było się wspiąć na sam szczyt będąc tylko człowiekiem. Stworzenia nie sądziły, by ludzie mogli ich czymś zaskoczyć, a przecież hybrydy nawet nie miały prawa istnieć. Obecność człowieka w tym świecie była trochę jak niepasująca układanka. Nawet dla historyków stanowiło to pewną zagadkę. Jak tak słaby, zwykły gatunek zdołał się w nadnaturalnej krainie? Nieoficjalnie uważano, że dawne rytuały magiczne mogły dokonać zamieszania na poziomie międzywymiarowym. Tłumaczyłoby to, skąd pojawili się ludzie, a także ówczesne zniknięcie wielu stworzeń. Oznaczałoby to, że w macierzystym świecie człowieka możliwe byłoby że i stworzenia jakoś stały się częścią tamtejszego społeczeństwa. Ale to była tylko teoria.
Arthura to nawet kiedyś interesowało do tego stopnia, że rozważał inną ścieżkę kariery, co by się stało, gdyby nie zamiłowanie do ryzyka i adrenaliny. Jednak nie ukrywał, że wówczas byłoby mu łatwiej, gdyż w tamtym środowisku pochodzenie nie miało już takiego znaczenia jak w policji. Pierwsze lata były istnym koszmarem i Arthur musiał nieźle się napracować, by zasłużyć sobie na szacunek. Ocalił go własny upór, o którym mu mówiono, że kiedyś go zgubi, i, jak się okazało, prawdziwy talent (który trzeba było trochę doszlifować). Ostatecznie mógł się poszczycić się tytułem najlepszego gliny w Florsange, ale tylko nieoficjalnie, bo niektórym wciąż to nie przechodziło przez gardło.
– Dobra, chodźmy – mruknął w końcu, przerywając swoje rozmyślania.
Razem minęli kilku funkcjonariuszy i ciekawskich gapiów, zaglądających zza taśmy policyjnej. W końcu stanęli nad przyczyną tego całego zamieszania.
– Co my tu mamy? – zapytał Arthur, przyglądając się dokładniej ofierze. Ciało należało do młodej kobiety. Włosy miała rozrzucone, a oczy zastygły w wyrazie przerażenia.
Nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie fakt, że było ono pokryte w większości kwiatami hortensji, ostu czy szyszkami sosny , głównie na tułowiu i klatce piersiowej, nieco nachodząc na kończyny czy szyję. Nawet w tak fantastycznym świecie rzadko (czy w ogóle?) spotykano coś takiego.
Afonso zerknął do raportu, który przed chwilą dostał.
– Bella Maes, lat dwadzieścia siedem. Pracowała w domu publicznym. Zginęła około trzeciej, może czwartej nad ranem. Nie doszło do żadnej napaści na tle seksualnym, aczkolwiek... Widzisz te kwiaty? Wygląda na to, że eksplodowały wewnątrz niej. To dziwna magia.
– Faunia tak nie działa. To też raczej nie jest demoniczna. Hybrydzka by mogła pasować, choć nigdy takiej nie widziałem. Zleć więcej badań. Co ze świadkami?
– Żadnych. Ślady też zmył deszcz.
– W porządku. – Arthur schował ręce do kieszeni. – Popytam współpracowników. Przekaż dokumenty prokuratorowi Jonesowi, zanim uzna, że musi wtrącić swoje trzy grosze. Tylko jego jeszcze tu brakuje.
– Jasne. Potrzebujesz jeszcze jakiejś pomocy?
– Podaj no adres i numer tego lokalu.
– Się robi. – Afonso lekko uśmiechnął się pod nosem i podał mu adres, a także numer. – To wszystko?
– Mhm. Widzimy się na komendzie.
***
Lokal był schowany w rogu ulicy, ale nie wyglądał mimo wszystko obskurnie. Blady, neonowy napis pod płaszczem nocy mógłby rzucić się w oczy, ale tak to Kirkland ledwo z niego odczytał nazwę agencji – Wyspa. W zasadzie tu już kiedyś był, dość dawno temu, choć nie była to szczególnie ciekawa opowieść. Po prostu szukał wrażeń i los go wtedy tu przyprowadził.
– Pan Kirkland, jak mniemam? – Zauważył elegancko ubranego mężczyznę o blond włosach. Musiał być kierownikiem, bo wcześniej rozmawiał z nim przez telefon, toteż rozpoznał go po głosie. – Hans. – Mężczyzna podał mu rękę. Arthur nią lekko potrząsnął. – Wejdźmy do środka, miejmy to już z głowy. Nie lubię, gdy niezainteresowani się tak tu kręcą.
– Oczywiście. – Krzywo się uśmiechnął, a Hans odwzajemnił gest, po czym obaj weszli do środka.
Do jego nozdrzy od razu dotarł, słodki zapach drinków i perfum. Samo wnętrze było niezwykle eleganckie, idealnie gustowne dla wysoko postawionych urzędników. Często plotkowano, że się tu zjawiali. Wnioskując po dekoracjach, nic dziwnego. Miejsce dziwnie przyciągało do siebie, choć pewnie pobyt sporo kosztował, ale najwidoczniej było po co. W tle grała łagodna muzyka, niekiedy przerwana gwarem rozmów i stukotem szpilek. Dochodziło nieco dalej, bo na razie w środku był tylko Arthur i Hans. Gdy przeszli dalej, wtedy ujrzał grupę ludzi (głównie byli to mężczyźni w średnim wieku) siedzących naprzeciw niewielkiej sceny. Nad nimi stało kilka nagich osób, uśmiechających się do klientów. Sami klienci nie zwrócili na niego uwagi, bo wpatrywali się też w kobietę przechadzającą się po scenie. Była topless – poza tym nosiła skąpą bieliznę z pasami, mocno wbijającymi się w skórę. Jej intensywnie czerwone usta błyszczały w jasnym świetle.
Nie przyglądał się jej jednak zbyt długo, gdyż zaraz skręcili w lewo, tuż naprzeciwko długiego korytarza z pokojami, gdzie pewnie klienci spędzali czas z pracownikami bardziej indywidualnie. Hans poszedł przodem i otworzył drzwi z napisem ,,Dla personelu".
– Zapraszam. – Drapieżnie wyszczerzył zęby, ale Arthur zachował to dla siebie. – W razie potrzeby jestem w gabinecie. Ostatnie drzwi z prawej. – Po czym odszedł.
W pomieszczeniu znajdowały się trzy kobiety i jeden mężczyzna. Jedna z nich, demonica o ciemnej skórze, opierała się o blat wraz z mężczyzną obok. Dwie pozostałe siedziały na krzesłach, z czego ta o jasnych blond włosach poprawiała sobie krwistoczerwone usta szminką.
Odchrząknął.
– Arthur Kirkland, jestem z policji. Chciałbym zadać wam parę pytań dotyczących panny Maes.
Blondynka westchnęła ciężko. Jej oczy się zaszkliły.
– To prawdziwa tragedia...
– Wiem. Dlatego proszę was o pomoc, by winny został ukarany. Czy mogę liczyć na wasze wsparcie?
Zdawało się, że przez chwilę się zawahali, ale zaraz pokiwali głowami, cicho przytakując.
– W porządku. – Arthur podsunął sobie krzesło, stojące niedaleko, i na nim usiadł. – Opowiedzcie o wczorajszym dniu.
Pierwsza zaczęła blondynka.
– Zwykły dzień. Minęłam się z nią dopiero, gdy wychodziła, koło trzeciej. Trochę porozmawiałyśmy. W życiu bym nie powiedziała, że zobaczę ją ostatni raz...
Kiwnął głową, po czym odezwała się druga kobieta. Za nią trzecia, a potem mężczyzna, jednak pozostałe dwa zeznania, również nie miały w sobie niczego podejrzanego.
Arthur westchnął.
– Czy w zachowaniu Maes ostatnio było coś dziwnego?
– Nie – odparł mężczyzna. – Przynajmniej ja niczego takiego nie zauważyłem.
– Zachowuje... To znaczy zachowywała się tak jak zwykle – powiedziała jedna z kobiet, a pozostałe dwie jej przytaknęły.
– Nie miała wcześniej żadnych problemów?
Zaprzeczyli.
– A może jacyś kłopotliwi klienci?
– W zasadzie... – zaczęła demonica. – Ostatnio była taka sytuacja, z tydzień temu, bym powiedziała. Do Belli przyszedł klient, był cały zakryty. Początkowo nie miała nic przeciwko, ale gdy poszli do pokoju, wyszła. Spotkałam ją tutaj. Była rozemocjonowana, więc zapytałam, co się zdarzyło. Klient... – Ściszyła głos – ...był hybrydą. Cały z kamienia, może z betonu? Dlatego taki zasłonięty był.
Ożywił się.
– O której to było porze? Jak się nazywał?
– Jakoś pod wieczór. Koło jedenastej. Nie znam imienia, ale klienci są zapisywani w rejestrze.
– W porządku. – Arthur wstał z krzesła. – Dziękuję wam za pomoc. Zrobimy co w naszej mocy, by wymierzyć sprawiedliwość. – Po kolei podał każdemu z nich rękę, którą uścisnęli, a następnie opuścił pomieszczenie, by skierować się w stronę gabinetu Hansa, do ostatnich drzwi po prawej.
Na pierwszy rzut oka nie wydawało się, by człowiek z kamienia mógłby być winny kwiecistego morderstwa. Hybrydy jednak były niebezpieczne i potężne. Eksperymenty sprawiły, że mogły mieć nawet po kilka mocy, choć zwykle kończyło się na jednej. Wraz z potęgą jednak przychodzi żądza władzy i dlatego Wielka Wojna była taka krwawa. Przywódcy hybryd utwierdzili społeczeństwo w przekonaniu, że hybrydy są zbyt niebezpieczne, by mogły pozostać przy życiu. Podpisane traktaty w końcu mówiły, że nie należało odbierać hybrydom życia za samo istnienie, ale w praktyce były martwe na samym starcie.
Zapukał do eleganckich, czarnych drzwi.
– Proszę! Och, to pan. Czy w czymś pomóc? – Mężczyzna uśmiechnął się.
– Czy mógłbym otrzymać dostęp do rejestru klientów z zeszłego tygodnia?
– Oczywiście. – Hans otworzył jedną z szuflad i wyciągnął z niej grubą księgę. Arthur wziął ją do ręki. – Proszę znaleźć potrzebne informacje.
Kirkland usiadł na krześle przed biurkiem Hansa, po czym otworzył księgę. Przewinął do zeszłego tygodnia, by około godziny jedenastej przy nazwisku ,,Maes" znaleźć człowieka z kamienia. W jego oko wpadło parę nazwisk – zamierzał wykorzystać je drogą eliminacji. Wyjął komórkę i zrobił zdjęcie, a następnie zamknął księgę. Podał ją Hansowi.
– Dziękuję za pomoc.
– Zawsze do usług.
***
Resztę dnia Arthur spędził na komisariacie, próbując połączyć dowody i tropy, które do tej pory udało mu się zdobyć. Wydawało się to być nieco nieodpowiednie, ale w zasadzie uwielbiał takie sprawy. Wyrywały go z tego codziennego marazmu, dodając mu zastrzyku adrenaliny. Było to wyczerpujące – ale lubił łamać sobie głowę nad takimi sprawami, bo gdy już w końcu był w stanie pochwycić winowajcę, satysfakcja była ogromna. Wcześniej polecił pozostałym, by odnaleźli i sprawdzili parę adresów, które poprzednio zdobył. Sam zajął się sprawą od strony dowodowej.
Po pierwsze, wyglądało na to, że hybryda mogła poczuć się zraniona po odrzuceniu ze strony Maes. To mógłby być wystarczający motyw do zbrodni, jednak czy nie zostawiłby on śladów? Więcej mógł się dowiedzieć dopiero po odnalezieniu człowieka z kamienia.
Po drugie, wciąż go dziwił sposób morderstwa. Kwiaty eksplodujące wewnątrz ciała? Brzmiało jak potężna magia. Dalsze badania, które zlecił, wykazały, że właściciel tej mocy nie byłby w stanie posiadać jeszcze jednej. Jego ciało fizycznie nie dałoby rady. Ale jeśli ciało było o wiele silniejsze i bardziej wytrwałe, to być może byłoby to możliwe.
Po trzecie, zastanawiał się, czy kwiaty miały jakąś symbolikę. Próbował znaleźć jakieś informacje na ten temat, ale szczerze mówiąc, nie do końca był pewien ich wiarygodności, dlatego pod wieczór, opuścił wreszcie swoje biuro. Zamierzał zapytać eksperta.
– Afonso – zawołał – czy kwiaciarnia twojego brata jest jeszcze otwarta?
– Powinna być. Nawet jeśli jest zamknięta, to tylko w teorii. Wpuści cię z otwartymi ramionami. Zamierzasz go spytać o tę sprawę z dzisiaj?
Wzruszył ramionami.
– Między innymi. Do jutra. – Poklepał Afonso po ramieniu na pożegnanie, po czym wyszedł z budynku komisariatu.
Ulice Florsange były teraz spokojne. Kręciło się po nich parę stworzeń, głównie wampiry. Gdy zachodziło słońce, zawsze było jakoś ciszej, dlatego lubił wieczory. Mimo że powtarzano, że wtedy lepiej na siebie uważać (co zwłaszcza kierowano do ludzi), to i tak nie powstrzymywało go od uwielbienia nocy.
Skierował się na pusty plac, gdzie za dnia było pełno życia i chaosu, a teraz wypełniało go chłodne powietrze.
Antonio był młodszym, adoptowanym bratem Afonso. Podczas Wielkiej Wojny wiele dzieci straciło swoje rodziny – Antonio był wśród nich, a rodzina Ferrari poczuła, że nie może tego tak po prostu zostawić. Nie mieli nic przeciwko, że był od nich inny. Wkrótce do ich rodziny dołączył mały chłopiec z miłością do kwiatów.
Arthur poznał go półtora roku temu. Akurat ten wrócił do miasta, by otworzyć wymarzoną kwiaciarnię, w której Arthur był parę razy. Nieszczególnie znał się na temacie, ale mógł przyznać, że Antonio miał do tego złotą rękę – Afonso mówił, że już od dziecka był z nimi związany. Najwidoczniej po śmierci rodziców kwiaty służyły mu za ucieczkę od tej straty.
On i Arthur poznali się któregoś poranka podczas policyjnego patrolu, który Kirkland miał wraz z Afonso. Nie wiedział jak do tego doszło, ale z biegiem czasu jego i Antonia zaczęło łączyć coś więcej. Nie uważał jednak tego za coś zobowiązującego, jak i Antonio – i obaj nie mieli nic przeciwko takiemu układowi. Toteż, jeśli miał kogoś zapytać w temacie kwiatów, to tylko jego.
Tabliczka na drzwiach kwiaciarni informowała, że sklep już był zamknięty od dwóch godzin, jednak światło wciąż się paliło. Arthur zatem po prostu otworzył drzwi i wszedł do środka, przy czym zadzwonił dzwonek.
– Dobrze cię widzieć. – Usłyszał znajomy głos.
– I wzajemnie – odparł.
Antonio zaśmiał się lekko. Wciąż był ubrany w roboczy fartuch, a w rękach trzymał niewielką doniczkę z malutkim krzaczkiem róży, którą postawił na ladzie.
– Zastanawiam się, co cię sprowadza do mnie o tak późnej porze? – Wziął małą konewkę, by podlać kwiat.
– Cóż... – Arthur spojrzał na krzak astrowatych, fioletowych kwiatów, takich samych, jakie znaleziono w ciele ofiary. – Zamordowano kobietę. Wewnątrz niej jakby eksplodowały kwiaty, jednak zastanawiałem się nad ich symboliką. To były hortensje, szyszki sosny i ten tutaj, nie pamiętam nazwy – Wskazał na pobliski krzak. – Co mógłbyś mi o tym powiedzieć?
– Och, to oset. Więc interesuje cię symbolika? Kwiaty mogą oznaczać wiele rzeczy, jednak zazwyczaj hortensje oznaczają boleść duże. Kojarzone z zazdrością, ale nie zawsze. Natomiast oset... Upokorzenie. Szyszki sosny uważa się za bezlitosne odrzucenie. Ciekawa kompozycja. – Zaśmiał się lekko.
– Pasowałoby do tej hybrydy – mruknął do siebie Arthur cicho pod nosem, ale na tyle cicho, by Antonio tego nie usłyszał. – Idealnie składa się w całość – dodał nieco głośniej.
– Wiesz, przez wieki kwiaty zdążyły dorobić sobie tyle znaczeń, że to może być już osobny język. Co oznaczają róże?
Westchnął, uśmiechając się lekko.
– Daj spokój.
– No powiedz.
– Dobrze... To proste. Róże oznaczają miłość.
– Zgadza się. Ale czy zawsze?
– Przypuszczam że nie.
– I nie jesteś w błędzie. Ten krzak tutaj... – Delikatnie pogłaskał płatki róży. – ...oznaczałby miłość. Gdyby jednak był różowy, byłaby to przyjaźń. Białe to niewinność, żółte zazdrość, i tak dalej.
– Dzięki, Antonio. – Uśmiechnął się lekko. – Nie siedź tutaj za długo.
– Postaram się. Ale dobrze mnie znasz. – Wyszczerzył zęby. – Kwiaty są jak my dla stworzeń. Słabe, lecz piękne, więc muszę im pomagać. Powinieneś to zrozumieć.
Arthur zaśmiał się cicho pod nosem.
– Całkiem dobrze ci to idzie. Te kwiaty są naprawdę ładne.
– Och, dziękuję. Ale myślę, że ogrody prezydenckie potrafią bardziej zachwycić. Koniecznie kiedyś musimy się tam wybrać.
Wzruszył ramionami.
– Jak uważasz, może być ciekawie. W każdym razie, ja już lecę. Niedługo jeszcze wpadnę.
– Do zobaczenia – pożegnał go Antonio, a Arthur wyszedł, zostawiając go samego. Najwyższa pora wracać do domu.
Mieszkał niedaleko. W zasadzie prawie wszędzie w Florsange docierał na piechotę. Spacery w połączeniu z nocą mogły być prawdziwym odpoczynkiem dla duszy od tego całego zgiełku życia. Choć kochał adrenalinę płynącą w jego żyłach, to czasem potrzebował po prostu się odciąć. A puste ulice w świetle księżyca były właśnie tym, czego potrzebował.
Skierował się do małej uliczki, gdzie stojące obok siebie kamienice zdawały ledwo się mieścić. Nie była to najpiękniejsza okolica, ale jemu osobiście wystarczała. Nie był wymagającym człowiekiem. Wszedł do budynku, włócząc nogami po schodach na czwarte piętro. Z kieszeni wygrzebał klucze do mieszkania, po czym przekręcił je w zamku, a potem otworzył drzwi. Zapalił światło i zdjął buty.
Już miał skierować się do kuchni, by coś zjeść, jednak jego uwagę przykuła mała, żółta karteczka znajdująca się na ziemi. Zmarszczył brwi, jednak powoli podniósł ją z ziemi. Na podłogę spadło kilka płatków róż.
Miłość.
Zagrajmy w grę, Arthurze Kirkland.
Nim zdążył to bardziej przeprocesować, w jego kieszeni zadzwonił telefon. Wciąż wpatrując się w karteczkę, odebrał.
– Matthias Kohler nie żyje.
Jeszcze raz przeczytał treść karteczki.
– Cholera – szepnął.
***
Nadchodziła Noc Kupały. Kolejne parę dni przed tym świętem spędził co najmniej nerwowo. Sprawa miała być prosta, jednak teraz przez śmierć Kohlera wszystko stanęło w miejscu. Potrzebowali więcej tropów. Starsi stopniem opowiadali o dziwnym, podświadomym przeczuciu, które podobno odczuwało się po raz pierwszy i ostatni. Chodziło jednak o to, że kiedy zdawano sobie z niego sprawę, było już wiadomo, że sprawa na pewno miała pozostawić sobie jakiś ślad, pozostający do końca życia. Arthur nie do końca w to wierzył. Nie zmieniło tego nawet to, że przyłapał się na myśleniu, że coś go dziwnie uciska w sercu, gdy tylko pomyślał o tej całej sytuacji. Nie znosił, gdy nie był stanie nic więcej zrobić, więc jakby to nie brzmiało – ucieszył się (a raczej niemal radośnie krzyknął), gdy kolejnego, równie słonecznego poranka otrzymał wezwanie. Znaleziono drugie ciało z kwiatami w płucach.
Może dlatego zaczęli nazywać jego Kwiaciarzem.
Przeszedł pod taśmą policyjną. Szczęśliwie zwłoki znaleziono na o wiele mniej ruchliwej ulicy, więc nie musiał się znowu użerać z roszczeniowymi demonami. I dodatkowo nie otrzymywał dziwnych spojrzeń za zbyt wesoły uśmiech. Pozostali zdążyli się do tego przyzwyczaić.
– Dzień dobry, Afonso – powitał kolegę. – Co my tu mamy?
– Wiedziałem, że się ucieszysz. Ofiarą był Gilbert Beilschmidt, lat dwadzieścia siedem. Dziennikarz, może czytałeś jego artykuły.
Pokręcił głową.
– A jak ze sposobem morderstwa?
– Kwiaty, tak jak poprzednio. Tylko bezpośrednio wyrosły w płucach. Facet ma rozoraną całą klatkę piersiową.
– Widzę pokrzywy. To chyba goździki. A te fioletowe stokrotki?
– To astry.
– Goździki są żółte. Antonio mówił, że żółć symbolizuje negatywne uczucia. – Zmarszczył brwi, przypominając sobie o żółtej karteczce w jego mieszkaniu. – Więc może właśnie to oznacza.
– Możliwe. W każdym razie kwiaty przebiły tkankę. Facet ma całą przeoraną klatkę piersiową.
– Świadkowie?
Afonso zaprzeczył.
– Na komendzie ma stawić się jego brat, Ludwig Beilschmidt. Ale żeby znaleźć motyw, może powinieneś sprawdzić artykuły? Głównie dlatego pisarzyny tak kończą.
Zaśmiał się.
– Racja. Aż przypomniała mi się ta sprawa sprzed dwóch lat, którą rozwiązywaliśmy. W życiu bym nie pomyślał że mieliśmy mordercę cały czas przed nosem.
– Słodkie czasy.
Na chwilę obaj zamilkli, wzdychając.
– Dobra, dosyć. Jadę na komendę. Dokończ tutaj co trzeba. Zobaczymy się później. – Arthur poklepał Afonso po ramieniu. – Niczego nie spartol – dodał jeszcze, na co Ferrari wywrócił oczami.
Oczywistym jednak było, że Kirkland w niego wierzył. Ich partnerstwo należało do silnych więzi – zdążyli już przetrwać kilka trudnych prób, które zamiast ich rozdzielić, nauczyły ich więcej o sobie. Tak właśnie tworzy się zaufanie. Poprzez wspólne kryzysy, ale także i zwycięstwa. Tamta sprawa była jedną z ich pierwszych. Pamiętał, że mieli inne zdania co do zbrodni, która wtedy miała miejsce. Co zabawne, w zasadzie to ich sprzeczki sprawiły, że wzajemnie zrozumieli, że kompletnie źle do tego podeszli. Złapali mordercę dobre dwa dni później. Potem, rzecz jasna, zostali partnerami na śmierć i życie. Może nawet przyjaciółmi.
Odszedł od miejsca zbrodni i sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów oraz zapalniczkę. Powoli zmierzając w stronę komendy, zapalił szluga. Palił w zasadzie raz na jakiś czas, ot, z przyzwyczajenia. Czy go to uspakajało czy nie, ciężko było powiedzieć. Raczej to i tak nie miało znaczenia.
Dotarł przed budynek komendy.
– Zgaś papierosa, Arthurze. – Usłyszał, tuż przed wejściem do środka. Odwrócił się. – Chyba nie chciałbyś, bym musiał o tym poinformować Bragińskiego, co?
Prokurator Jones uśmiechnął się szeroko, może złośliwie, może nie, jak na trickstera przystało. Arthur krzywo odwzajemnił uśmiech i zgasił papierosa, po czym wyrzucił go do pobliskiego kosza na śmieci.
– Zadowolony?
– Jeszcze jak. – Podszedł bliżej do Arthura, po czym objął go ramieniem, nieco przyciągając do siebie. Kirkland nigdy nie mógł się nadziwić, jakim cudem ten człowiek był prokuratorem, ale miał mentalność nastolatka ledwo zdającego do kolejnej klasy. Nawet teraz wyglądał jak licealista, co urwał się z lekcji, chodząc w tej swojej kurtce bomberce. Najwidoczniej głupi ma szczęście. – Jak ci idzie ta sprawa?
Strzepnął jego rękę z ramienia.
– Właśnie miałem iść do brata ofiary.
– Nie obijasz się.
– Nigdy się nie obijam, Jones, w przeciwieństwie do niektórych. Wiesz może jak w ogóle się nazywa ofiara?
– ...Garfield Blitzkrieg?
– Przykro mi, nie trafiłeś. Zostaw to profesjonalistom i już stąd spadaj.
– Żeby tak się do przełożonego odzywać.
– Tę posadę to ty chyba znalazłeś w paczce po chipsach, naprawdę.
– Zaraz ci sprzątnę tę sprawę sprzed nosa.
– Powodzenia w takim razie z szukaniem mordercy. – Dał mu pstryczka w nos. – Później mnie pomęczysz. W końcu się nie obijam, prawda? – Posłał mu uśmieszek, zanim zniknął w środku.
Budynek komisariatu był co najmniej trzy razy starszy od Arthura. Szczerze mówiąc, przydałby mu się jakiś remont, jednak nikt raczej się do tego nie kwapił. W efekcie florsangska policja zazwyczaj pracowała w starej ruderze, a do całego kompletu brakowało tylko jeszcze azbestu w ścianach. Chociaż kto wie, czy już go nie mieli. W zasadzie by się nie zdziwił, gdyby tak było.
Nieprzyjemne otoczenie starano się jakoś zatuszować, ot, tandetnymi dekoracjami czy plakatami mający przywołać poczucie bezpieczeństwa – że było się w dobrym miejscu. Oczywiście, tak mogło to tylko wyglądać z zewnątrz. Mimo tego całego zamiłowania do swojej pracy, Arthur musiał przyznać, że wielu funkcjonariuszy nie było w stanie znieść tego przeciążenia i wyładowywało się na rodzinie czy współpracownikach. W efekcie, choć próbowała być dobrą, instytucja sprawiedliwości miała swoje na sumieniu. Po szczeblach kariery zręcznie wspinali się tylko geniusze albo szaleńcy. Komisarz Bragiński z pewnością był tym drugim. Ale kim był Arthur? Prawda nie leżała w jego zdaniu.
Od razu dostrzegł, że przy jego biurku już ktoś siedzi. Z tyłu mógł tylko mógł tylko zobaczyć gładkie, blondwłosego wysokiego mężczyzny z dużymi, owadzimi skrzydłami. Od razu podszedł, nie czekając ani chwili dłużej.
– Pan Beilschmidt? – zapytał, wyciągając rękę i siadając naprzeciwko.
– Zgadza się – przytaknął wróż, ściskając jego dłoń. Jego głos zdawał się być nieco zmęczony. Nic dziwnego, skoro niedawno dowiedział się, że jego brat nie żyje. Rodziny ofiar zwykle były poruszone sytuacją, która im się przytrafiła, mniej lub bardziej. Pomimo że Ludwig zdawał się nie bardzo pokazywał swoich odczuć, Arthur przeczuwał, że mimo wszystko to go dotknęło.
– Przykro mi z powodu pańskiej straty – wyrecytował standardową formułkę, jednak nie chodziło tu o profesjonalizm, ale też i o empatię. Wydawać by się mogło, że nie miał ręki do tego typu zdarzeń, jednak nie był bezduszny. – Rozumiem, że to musi być trudne. Doceniam, że pan przyjechał.
– Po prostu go złapcie. Proszę. – Ludwig spojrzał na Arthura z bólem w oczach. – Gilbert poświęcił mi niemal wszystko.
– Nie mogę tego obiecać, jednak dołożymy jak największych starań, by dowiedzieć się, kto za tym stoi. Na pewno tego tak nie zostawimy. Do tego potrzebowałbym pańskiej pomocy.
– Czegokolwiek pan potrzebuje.
– W porządku. – Arthur nieco odchylił się do tyłu. – Prosze opowiedzieć o swoim bracie. Miał jakieś kłopoty? Czy ktoś mu na przykład groził?
Beilschmidt westchnął ciężko i potarł czoło.
– Prawdę mówiąc, nie dzieliliśmy jakoś bardzo swoim życiem prywatnym. Brat był dziennikarzem. Różne rzeczy pisał. Jeśli wpadł w jakieś tarapaty, to i tak by mi o tym nie powiedział. Nie chciał mnie martwić, rozumie pan?
– A czy są znane panu ostatnio jakieś konkretne sytuacje?
– Ostatnio... Do niego wpadłem. To było wieczorem, z trzy dni temu. Na początku nie chciał mnie wpuścić do środka, wyglądał na trochę zdenerwowanego. W końcu ustąpił. Całe mieszkanie miał w bałaganie. Potłuczona lampa, wywrócony stół i krzesła... Powiedział, że miał małą sprzeczkę. Mówił coś... o hybrydach.
Arthur zadumał się. Jeśli hybrydy miały coś z tym wspólnego, to fragmenty układanki tylko coraz bardziej do siebie pasowały.
– Co konkretnie mówił?
–Nie powiedział mi. Próbowałem coś z niego wydusić, ale poza tym nic mi nie wyjawił. Gdybym miał zgadywać, może napisał o kimś więcej słów niż powinien.
– Możliwe. Cóż... Myślę, że na razie tyle wystarczy. – Sięgnął po długopis i karteczkę, po czym zapisał na niej swój służbowy numer. – W razie potrzeby proszę dzwonić.
Beilschmidt wziął karteczkę, wstając z krzesła, a następnie podał Arthurowi rękę, który ją ścisnął.
– Dziękuję. Gdy coś mi się przypomni, na pewno dam panu znać – obiecał. Arthur skinął głową, potem obserwując, jak mężczyzna opuścił komisariat.
Westchnął. Ludwig tylko potwierdził, że Beilschmidt faktycznie mógł wypaplać więcej niż powinien i w efekcie przypłacił za to swoim życiem. Pozostało tylko znaleźć kogoś, kto miałby ku temu motyw, co oznaczało, że kolejne kilka godzin Arthur musiał spędzić nad mozolnym wyszukiwaniem i czytaniem artykułów dziennikarza. Pewnie byłoby mu łatwiej, gdyby go znał, albo chociaż kojarzył.
Nie znosił tej części pracy, aczkolwiek musiał przyznać, że zwykle dostarczała ona wiele informacji, tak więc bez dłuższego zwlekania wstał od biurka, poszedł do kuchni zrobić sobie herbatę, wrócił do biurka, odpalił policyjny komputer i zabrał się do roboty.
Wpierw wstukał imię i nazwisko ofiary w wyszukiwarkę. Zaraz mu wyskoczyło dobre kilkanaście artykułów, lecz niewiele było powiązanych ze sprawą. Jak się okazywało, Beilschmidt pisał głównie dla brukowców, więc większość jego artykułów należało do plotek o krzykliwych tytułach. Arthur nawet nie zawracał sobie głowy tymi które nie zawierały kluczowych dla niego haseł. Postanowił tylko przewinąć do starszych zapisów z, jak się okazywało, co najmniej czterech lat. Wówczas Beilschmidt zaczął pisać, jednak pierwszy raz przykuł uwagę Arthura dopiero po pół roku. Nagłówek brzmiał ,,Nekromantka czy hybryda? Czego nie wiesz o Natalii Arlovskayej". Kirkland kliknął w link prowadzący do artykułu.
Szokujące podejrzenia wobec Natalii Arvloskayej
Natalia Arvloskaya, już była polityczka z Partii Wspólnoty, została oskarżona o powiązania z nekromantami. Zgodnie z prawem, nekromancja jest zakazana, jako że wymaga poświęcenia duszy w zamian przywrócenie życia. Sama Arvloskaya zaprzeczyła plotkom, choć mówi się, że widziano ją podczas rytualnego wskrzeszenia prowadzonego za pomocą mocy hybrydzkich. Niemniej, Arvloskaya jest w poważnych kłopotach, jeśli chodzi o wizerunek. Partia stroni od wszelkich konfliktów magicznych, toteż wydaliła ją z zrzeszenia. Wszystko może ulec zmianie, jeśli dowiedzie, że faktycznie jest niewinna, lecz wszystko zdaje się już być przesądzone.
Znów sięgnął po karteczkę i długopis, zapisując imię i nazwisko padające w artykule. Zamierzał tak przeszukać wszystkie dzieła napisane przez Beilschmidta (choć już nie mógł znieść jego stylu pisania), które mogłyby być jakkolwiek powiązane z hybrydami, a wówczas zapisałby nazwiska, by potem je sprawdzić.
Jak postanowił, tak zrobił. W taki sposób minęły mu kolejne dwie godziny. W międzyczasie zdążył wypalić jeszcze dwa papierosy, wypić jeszcze jedną herbatę i powitać Afonso, który akurat wrócił z miejsca zbrodni. Później, cóż, zostało mu tylko jedno nazwisko, gdy okazało się, że reszta jest czysta, powiązana czy też nie żyła.
Romano Varone był młodym pisarzem, ale zdążył uzyskać już pewien rozgłos. Cała sielanka się skończyła, Beilschmidt niedawno popełnił artykuł, sugerujący (choć raczej to zbyt łagodne słowo), że Varone miałby być hybrydą. Wnioskując z samej tonacji, najpewniej miałby też jeść dzieci na obiad, ale dziennikarz zdążył zasiać w stworzeniach ziarno wrogości. Nieszczęśliwie dla Varone, sam w końcu się ujawnił, najpewniej nie wytrzymując napięcia. Rzekomo miał zacząć płonąć, a potem zniknął. Musiał mieć jakieś powiązanie ze sprawą Beilschmidta. Mógłby wpaść do jego mieszkania, a potem, być może, go zabić, choć do tego Arthur miał pewne zastrzeżenia.
Po pierwsze, czy Varone miał moc kwiatów? Istniała taka możliwość, aczkolwiek wtedy, w przypadku emocjonalnego przeciążenia, prócz płonięcia musiałyby pojawić się kwiaty. Zaś o nich nigdzie nie było mowy, nawet w najbardziej plotkarskich tabloidach. Po drugie, czy miał jakieś powiązania z Bellą Maes? Czy mógłby wówczas stać również i za jej śmiercią? Technicy ustalili jednak, że oba morderstwa są dokonane przez jedną osobę, bazując chociażby na sposobie działania.
Cóż, tego wszystkiego mógł się upewnić tylko spotykając go osobiście. Adres Varone zdobył niemalże od razu.
– Afonso, zbieraj się – oznajmił, bezpardonowo wchodząc do kuchni, gdzie Ferrari właśnie skończył robić sobie kawę.
– A gdzie to znowu? Co dopiero sobie espresso zrobiłem – jęknął.
– Zostaw to i zbieraj dupę w troki. Czas ucieka, wieczność czeka, a co gorsza, morderca na wolności.
Afonso westchnął, bo nie spodziewał się, by miał więcej do gadania, więc szybko wypił swoją kawę (w efekcie sobie parząc język, ale Arthur sądził, że raczej przeżyje).
Obaj wpakowali się do policyjnego radiowozu. Gdyby z boku stał nieznający ich obserwator, powiedziałby, że w samochodzie nie siedzi dwóch funkcjonariuszy, tylko jeden, a obok niego rzezimieszek z zamiłowaniem do punka. Mówiąc o punku, Arthur miał ochotę puścić jakąś muzykę, a że nie zamierzał wstrzymywać swych koni, tak zrobił.
Ruszyli. Jak każdy, Varone nie mieszkał daleko. Istniała teoria że Florsange jakoby miało być powiązane z czarami teleportacyjnymi zanim jeszcze ktoś postawił stopę na tym lądzie. Magiczny wymiar miał to do siebie, że w zasadzie wszystko działało na podstawie domysłów, jeśli w ogóle były jakieś ślady dające jakikolwiek obraz przeszłości.
– Co konkretnie tam wygrzebałeś? – zapytał w końcu Afonso, skręcając w lewo.
– Brat Beilschmidta powiedział, że pewnie był jakoś powiązany z hybrydami. Wygrzebałem wszystkie artykuły, jakie napisał z tym tematem i wykreślałem nazwiska, aż w końcu został Varone. Niedawno Beilschmidt wyjawił, że jest hybrydą, a potem wiesz co dalej. Nie wiem, czy to on konkretnie zabił, ale jestem pewien, że ma coś z tym wspólnego. Pytanie co.
– Faktycznie, coś o tym słyszałem. Ale może to i dobrze. Wiesz, jakie hybrydy są i co zrobiły.
Przytaknął. Hybrydy nie były święte i podczas Wojny udowodniły, że nie były też bezpieczne. Z dwojga złego Arthur wolał, by świat o nich się dowiadywał za wcześnie, niż za późno. Być może to rujnowało czyjeś życie, lecz taka była naturalna kolej rzeczy. Nie można było pozwolić chodzić hybrydom wolno, choć prawo też mówiło, że nie można było aresztować je za nic. Wojna skończyła się lata temu. Niech samo wykluczenie ze społeczeństwa będzie wystarczająca karą i lekcją.
– Jeśli nic nie zrobił, to nie ma czego się obawiać. Jak w każdym przypadku – odrzekł tylko, wzruszając lekko ramionami. – O, tutaj. Zaparkuj.
Afonso spełnił jego polecenie i zaparkował przy starej, brzydkiej kamieniczce, a muzyka zamilkła. Obaj wysiedli z auta i skierowali się w stronę mieszkania Varone. Zdawało się, że przykuli sobą uwagę, bo Arthur potrafił wyczuć na sobie ciekawskie spojrzenia z okien.
– Załatwmy to szybko – mruknął, wchodząc do budynku. Wedle informacji jakie otrzymał, Varone mieszkał na trzecim piętrze, pod numerem siedemnastym, zatem obaj skierowali się na górę. Już po chwili stali przed drzwiami hybrydy.
– Nie rób niczego głupiego – doradził Arthurowi Afonso, na co ten wywrócił oczami.
Zapukał do drzwi.
– Tu policja, otwierać! – zawołał. Standardowa procedura, choć sam osobiście wolałby od razu wejść do mieszkania bez żadnych zapowiedzi.
Nikt nie odpowiedział, a Arthur zapukał jeszcze raz, tym razem gwałtowniej.
– Wchodzimy? – zapytał Ferrari.
– Zaczekaj jeszcze chwilę. – Załupał do drzwi po raz ostatni. Do trzech razy sztuka. – Proszę otworzyć, inaczej będziemy zmuszeni wejść siłą!
Coś zachrobotało, gałka się przekręciła, a drzwi otworzyły się tylko częściowo, ukazując zmęczoną i wściekłą twarz młodego mężczyzny.
– Nic nie zrobiłem – warknął.
– Jeśli faktycznie nic pan nie zrobił, panie Varone, to nie ma czego pan się obawiać. Proszę nas wpuścić. Chcemy tylko porozmawiać.
– A potem wpakować mnie do więzienia?
– Tak jak mówiłem, jeśli faktycznie pan nic nie zrobił, nie ma pan czego się obawiać. Nie bądźmy skrajni. Lepiej i tak dla pana będzie, jeśli pan będzie współpracował. Już i tak pan jest na kiepskiej pozycji.
Varone przez chwilę milczał, jednak po chwili otworzył drzwi szerzej, wpuszczając funkcjonariuszy do środka. Mieszkanie było zagracone i wyglądało na zaniedbane. W kącie Arthur dostrzegł potłuczone szkło od butelki po alkoholu, a w powietrzu unosił się zapach dymu. Sam Varone też nie wyglądał najlepiej. Ubranie miał przysmalone w niektórych miejscach, tłuste i potargane włosy, zaś wory pod oczami wskazywały na to, że nie spał za dobrze.
– O co chodzi? – zapytał niechętnie.
– Gilbert Beilschmidt nie żyje. Wie pan coś o tym może?
– Och, Beilschmidt? Ten, co zrujnował mi całe życie?
Arthur poczuł napływające od niego gorąco.
– ...Tak, ten. Wyjawił, że jest pan hybrydą, co sprawiło, że pan się stoczył – powiedział spokojnie.
– Nie zabiłem go.
– Nikt nie mówi że go pan zabił. Chcemy tylko się czegoś dowiedzieć. Docenimy pańską pomoc.
Varone zmarszczył gniewnie brwi, ale nic nie powiedział.
– Czy to pan wpadł ostatnio do mieszkania Beilschmidta? – zapytał Kirkland.
Widział, jak na usta hybrydy ciśnie się agresywna odpowiedź, jednak w końcu musiał uznać, że w ten sposób niczego nie zyska i tylko westchnął.
– Tak. Byłem wściekły, więc chciałem mu powiedzieć co o tym wszystkim myślę. Ale go nie zabiłem.
Afonso uniósł ręce w uspokajającym geście, zaś Arthur kontynuował.
– A kto mógłby to zrobić?
Varone przez chwilę się nie odzywał, jakby chciał ułożyć sobie w myślach to, co chciał powiedzieć.
– Jak już... Od niego wróciłem... Ktoś się tu kręcił. Nie widziałem go za dobrze, ale zniknął, gdy tylko mnie zobaczył. Kiedy wszedłem do domu, znalazłem kartkę. Proszę dać mi chwilę, zaraz ją przyniosę.
Arthur skinął głową.
– W porządku. Kolega pójdzie z panem.
Varone nie protestował, zaś wraz z Afonso ruszył w głąb mieszkania. Już po chwili obaj wrócili, a hybryda trzymała małą skrzynkę w dłoniach. Podała ją Arthurowi, który ją otworzył.
W środku znajdowała się niewielka, żółta karteczka, a obok niej kilka wysuszonych kwiatów. Rozpoznał wśród nich te, które znaleźli na miejscu zbrodni. Powoli otworzył wiadomość..
Sprawiedliwość zostanie zadana.
Nieprzyjemnie go ścisnęło w żołądku, przypominając sobie, że podobną znalazł w swoim mieszkaniu.
– Rozumiem, że ma pan jakieś alibi, które mogłoby to poświadczyć? To tylko czysta formalność – zapytał, przezwyciężając uczucie, które u niego wystąpiło. Nie mógł teraz o tym myśleć.
– Tak – potwierdził Varone – wtedy byłem u brata, w jego galerii sztuki. Można sprawdzić.
– W porządku. – Arthur skinął głową. – Myślę, że to będzie wszystko. Sprawdzimy pańskie alibi i damy znać, gdyby coś się nie zgadzało.
Varone przytaknął.
– Przepraszam. Za wcześniej – dodał jeszcze, z pewnym wstydem.
Afonso machnął ręką.
– W porządku. Jesteśmy przyzwyczajeni.
Obaj uścisnęli hybrydzie rękę na pożegnanie. Arthura dłoń Varone wręcz parzyła.
***
Gdy wrócili do komisariatu, Arthur znalazł na swoim biurku bukiet białych, wiechowatych kwiatów o okrągłych płatkach, a w środku z kolorowymi plamkami.
– Co to jest? – zapytał któregoś z szeregowych.
– Och, przyszło niedawno pocztą. Może jakieś podziękowanie?
Normalnie by Arthur tak pomyślał, jednak wszystko zaczęło wskazywać na to, że Kwiaciarz próbuje go zwodzić za nos. Kirkland nie chciał poddać się jego pułapce, grze, czy czymkolwiek to wszystko było.
Wziął bukiet do ręki. Z boku doczepiono żółtą karteczkę.
Kwiat kasztanowca – bądź sprawiedliwy. Wierzę, że potrafisz taki być.
Oderwał karteczkę, a bukiet wrzucił do kosza. Czyżby Kwiaciarz chciał go drażnić, wzbudzając w nim okropne poczucie niepokoju? Co chciał tym osiągnąć?
Potrząsnął głową. Nie chciał zawracać tym sobie myśli, kiedy Kwiaciarz nie zagrażał jemu – a innym stworzeniom. Poddanie się paranoi byłoby najmniej rozsądną rzecz pod słońcem, tak więc Arthur postanowił po raz kolejny oddać się pracy. Jak się okazało, alibi Varone było prawdziwe. Pytaniem pozostawała tylko tożsamość mężczyzny, który przekazał mu karteczkę i najwyraźniej też przekazywał je Arthurowi. Oba morderstwa – Śmierć Maes i Beilschmidta – łączył fakt, że oboje w jaki sposób skrzywdzili hybrydy. Jakby... Kwiaciarz chciał zaprowadzić porządek na swój chory, pokręcony sposób.
Podsumował wszystkie informacje. Kwiaciarz miał moc kwiatów, w dodatku niezwykle potężną. Do tej pory zabił dwie osoby, kreując się na zbawiciela. Był to prawdopodobnie mężczyzna, w dodatku znający się na kwiatach, skoro doskonale dobierał je wedle symboliki.
Najwidoczniej teraz powinien spróbować przewidzieć jego kolejny cel. Zauważył też, że Maes pochodziła z niższej klasy społecznej niż Beilschmidt. Czy z każdym zabójstwem Kwiaciarz coraz wyżej stawiał poprzeczkę czy to był zwykły przypadek? Na te pytania jednak jeszcze nie miał odpowiedzi, zatem też postanowił zająć znalezieniem jakichkolwiek śladów Kwiaciarza z mieszkania Varone. W taki sposób na komisariacie pozostał do wieczora i pewnie pozostałby jeszcze dłużej, gdyby nie fakt, że kończyły mu się kubki po herbacie, a także otrzymał wiadomość od Antonia.
Wpadnij. Nieciekawie się spędza Noc Kupały w samotności.
Uśmiechnął się pod nosem. Uznał, że w końcu odwiedzi Antonia, gdyż i tak dodatkowo musiał go ponownie dopytać o symbolikę kwiatów znalezionych przy ciele Beilschmidta. A poza tym... Jak bardzo by swojej pracy nie uwielbiał, zwyczajnie musiał odreagować trochę inaczej.
Umył kubki, sprzątnął biurko, a potem wyszedł z komisariatu w chłodną noc.
Wyjątkowo jednak nie było tak cicho jak zwykle, gdyż Noc Kupały zbierała swe żniwa. Szczęśliwie nie w pejoratywnym znaczeniu jak kiedyś. Zanim jeszcze stworzenia nauczyły się, jak zostać istotą myślącą, w letnie przesilenie ogarniały je nienaturalne szaleństwo. Z biegiem czasu, owe instynkty zanikły, a na pamiątkę tego organizowano huczne festiwale, zaś małe szkraby wykorzystywały tę okazję do zebrania darmowych słodyczy. Ludzie, co prawda, nie byli częścią tego święta, więc raczej podzielili się dwa typy osób: które mimo wszystko biesiadowały wraz z innymi, traktując to jako pretekst do dobrej zabawy albo na takich, co traktowali ten dzień jak każdy inny.
Arthur raczej był tym drugim typem, choć nie gardził inną alternatywą spędzenia tego wieczoru inaczej niż w swoich czterech ścianach. Przechodząc obok jakiejś parady, pomachał grupce małym faunom, które wzajemnie się chwaliły zebranymi cukierkami i swoimi sztuczkami na lutni. W tle zegar z pałacu prezydenckiego wybił północ. Tak wyglądała prawie cała jego droga do mieszkania Antonia, znajdującego się nad jego kwiaciarnią.
Choć tabliczka na drzwiach wskazywała, że sklep był już zamknięty, światło dalej sie paliło. Arthur i tak otworzył je bez żadnego problemu, a znajdujący się przy nich dzwoneczek cicho zadzwonił. Antonio jednak się nie zjawił, co Arthur potraktował jako zaproszenie na górę. Wolnym krokiem skierował się za ladę, by dotrzeć do schodów. Wszedł po nich na drugie piętro i stanął przed niewielkim korytarzykiem.
Wśród tej całej ciszy, która go otaczała, na jego ustach znalazły się usta Antonia, smakujące słodkim winem. Od razu odwzajemnił pocałunek, zaś ręce Ferrariego wplotły się w jego włosy delikatnie, jakby gładząc płatki kwiatów.
– Dobrze cię widzieć – szepnął gdzieś pomiędzy tym wszystkim, ale jego słowa zaginęły pomiędzy ich ustami, ledwo docierając do umysłu Arthura. Na wpół oślep skierowali się w stronę sypialni, niezdarnie się potykając, ale nie mogli przestać. Jedną ręką Arthur już niecierpliwie próbował ściągnąć koszulę Antonia, gdy ten otwierał drzwi. Czuli w sobie irytująco przyjemne napięcie i gorąc. Wpadli do pustego pokoju, w półmroku pozbywając się z siebie ubrań, które niedbale lądowały na podłodze.
Stęknął cicho, gdy usta Antonia przywarły do jego szyi, ramion, i schodziły coraz niżej, pozostawiając po sobie czerwono-fioletowe ślady. Jego palce dotykały delikatnie jego skóry, nieco ją drażniąc – chwilę dłużej pozostawały przy bliznach, których Arthur zdążył się narobić przez te wszystkie lata służby. Choć cholernie to uwielbiał, nie chciał pozwolić, by ten miał kontrolę. Może dlatego wciąż nie mógł przestać z nim sypiać? Dzięki temu pragnieniu wzajemnego dotyku, ale gdy tylko się ze sobą oswajali, gra stawała się mniej czysta i harmonijna, zamieniając się w walkę. Wisiała między nimi nieodparta potrzeba dominacji, której żaden z nich nie chciał oddać, jednak słowa nie były tu pożądane. Tylko poprzez akty brutalności, istniejącej w momentach największego zaufania, jeden z nich mógł wygrać tę walkę.
Szarpnął go za potargane włosy, odsuwając go od swojej skóry. Dyszał, a w zielonych oczach Ferriedo widział złośliwe ogniki zadowolenia. Przez chwilę wpatrywali się w siebie.
– Przestań – warknął, zmuszając go do klęknięcia. Przycisnął jego twarz do swojego krocza. Powietrze wypełniało dyszenie i ich wzajemne pożądanie, a pot na ich nagich ciałach błyszczał w świetle księżyca.
Gdzieś pomiędzy brutalnością a intymnością przenieśli się na łóżko. Arthur całował jego wargi, przegryzając je do momentu aż nie poczuł w ustach metalicznego posmaku krwi, a mimo to dalej w to gnał, zaś Antonio nie miał nic przeciwko temu, bo obaj byli pod tym względem wzajemnie dla siebie spaczeni.
Arthur zagubił się w swojej dzikości. Szalał, jednocześnie każąc zachować Antoniowi dyscyplinę. Miał władzę. Krępował mu nadgarstki, szarpał, uderzał, tracąc w tym zdrowy rozsądek. Choć był człowiekiem, zachowywał się jak zwierzę. I wszystko zlewało się w jedno, że nawet nie wiedział kiedy zaczęli i kiedy skończyli.
Dopiero faktura pomiętej koszuli i dym papierosowy mu uświadomiły, że to był koniec, jednak dzięki temu obaj mogli uwielbiać wzajemny kontakt ze sobą jeszcze raz.
– Co oznaczają żółte goździki, astry i pokrzywy? – zapytał nagle.
– Ironia, poniżenie oraz zniesławienie, jeśli dobrze pamiętam – odparł Antonio, leżący obok niego z przymkniętymi oczami. Otworzył powieki i spojrzał w stronę Arthura, który uniósł brwi. – Dobrze wiesz, że znam całą symbolikę prawie na pamięć. – Zaśmiał się. – Kolejne morderstwo?
– Mhm. – Wypuścił dym z ust. – To by się zgadzało. Zamordowano dziennikarza. Myślałem, że hybryda, której wyjawił prawdziwą tożsamość, była winna, ale myliłem się. Wydaje się, że stoi za tym ktoś inny. Ktoś, kto w jakiś sposób chciał pomścić krzywdy prawdziwych ofiar, którymi są hybrydy.
– Znów jesteście w potrzasku?
– Na to wygląda – przytaknął ponuro. – Szukanie kolejnych tropów nie ma sensu. Teraz trzeba znaleźć człowieka, ale nie zostawia żadnych śladów. Powinniśmy zmienić taktykę.
– To znaczy? – zapytał z ciekawością Antonio, ale Arthur pokręcił głową.
– Za dużo ci już powiedziałem – uciął spokojnie, acz stanowczo.
– Okrutne.
Zaśmiał się krótko, a potem położył swoje spierzchłe usta na jego.
***
Kolejne następne dni należały do pracowitych. Zamierzając uprzedzić Kwiaciarza, Arthur postanowił, że postara się wytypować najbardziej możliwe osoby, których morderca zechciałby się pozbyć. Bazując na poprzednich doświadczeniach, szukał osoby z nieco wyższej klasy społecznej, który mogły przyzwyczaić się do jakichś krzywd hybryd. Dodatkowo sporo czasu spędził na wypytywaniu samych hybryd, czy nie kontaktował się z nimi może pewien mężczyzna w czerni (opierając się na tym, co widział Varone), ale nie otrzymał żadnych nowych informacji. Arthur zdawał sobie sprawę, że owy plan ma pewne luki, jednak aktualnie nie mógł wymyślić niczego lepszego, a bezsensowne gonienie za tymi samym tropami przestało działać. Zamiast iść za nim, sam musiał wodzić Kwiaciarza za nos.
Najpewniej by wszystko poszło zgodnie z planem, gdyby nie prokurator Jones.
– Przejmuję sprawę – oświadczył, rzucając Arthurowi dokumenty na biurko.
– Co? – zapytał zaskoczony Arthur. – Dlaczego? Doskonale sobie radzę! Mam już plan działania!
– Ten plan jest dziurawy jak ser szwajcarski. Uznałem, że lepiej będzie jak ja o to zadbam, a ty zajmiesz się czymś innym. – Jones nie był złośliwy, choć Kirkland miał wrażenie że był i bardzo na usta cisnęło mu się jakieś oskarżenie. – Jasne, rozumiem, masz ochotę mnie udusić. Bragiński sam poparł pomysł, a w dodatku jestem pewien, że obaj się zgadzamy co do tego, że ważniejszy jest efekt niż działanie, prawda?
– Nie możesz...
– Mogę, i to zrobię. Za długo już się z tym cackasz.
– Już prawie go mam! Wszystko zaprzepaścisz, zrozum! – Arthur nie chciał pozwolić, by prokurator przejął sprawę. Faktycznie, jeszcze nie miał go w garści, ale zważywszy na to, co udało mu się zebrać, złapanie Kwiaciarza było kwestią czasu. To była jego sprawa, którą on zaczął i którą on dokończy.
– Posłuchaj, rozumiem że masz trochę wysokie ambicje, ale może zwolnisz? Bez urazy, ale myślę, że człowiek nie powinien się już tym zajmować – odparł chłodno Jones. – Weź sprawę zaginionego biznesmena. Od dwóch dni go nie ma. Poszukaj u niego, u sąsiadów, typowo. – Wskazał palcem na dokumenty, które rzucił mu uprzednio na biurko.
Arthur poczuł, jak gniew zaciska mu się na gardle i miał wielką ochotę uderzyć prokuratora w twarz, bo w tym momencie Jones przesadzał. Gdyby to zrobił, na pewno znalazłoby się jakieś usprawiedliwienie, ale teraz znajdował się między młotem a kowadłem.
Wziął do ręki dokumenty.
– Robisz to specjalnie – warknął, wychodząc z pomieszczenia. Trickster uśmiechnął się zagadkowo, co sprawiło, że teraz Arthur naprawdę musiał opuścić komisariat zanim wybuchnie.
Nerwowo wyciągnął z kieszeni zapalniczkę i papierosa, po czym go zapalił, opierając się o ceglaną ścianę budynku. Rozeźlony otworzył akta sprawy, choć gniew dalej buzował w jego ciele. Żałował, że Afonso dziś się nie zjawił, bo jemu mógłby przynajmniej potruć bez żadnych konsekwencji, co myśli na temat tego dupka. Teraz pozostał tylko on i zaginiony Thjis Mogens. Mężczyzna zniknął bez śladu wieczorem we wtorek, a ostatni raz był widziany we własnym domu.
Arthur westchnął, zaś jego telefon zawibrował. Niechętnie go wyjął z kieszeni i odczytał wiadomość, która do niego przyszła. Od komisarza Bragińskiego.
Zajmij się sprawą od Jonesa, bo nie ręczę za siebie. Rób co mówi.
Uśmiechnął się krzywo.
– A żeby cię kurwa mać, Jones.
Zamknął akta i przekazał je młodszemu sierżantowi do zaniesienia. Miał sprawdzić dom, sąsiadów i okolicę? Proszę bardzo. Sprawdzi tak, że Jones się zesra.
Gniewnie ruszył w stronę willi Mogensa. Kwiaciarz nie mógł mu wyjść z głowy. Był blisko. Może nawet jeszcze dzisiaj by udało mu się go złapać, a teraz Jones zacznie od nowa, bezsensownie bezmyślnie powtarzając kroki Arthura, aż utknie w martwym punkcie i zamknie sprawę. Nieustannie się tak działo, gdy dobierał się do śledztwa. Arthur nie mógł szczególnie teraz tego znieść, bo miał świadomość, że, cholera, już prawie go miał. Ale oto teraz zajmował się kolejnym, nudnym zaginięciem – bez urazy dla Mogensa, lecz on miał serdecznie dość.
Stanął przed bogato zdobioną willą i zaraz wszedł do środka, nie zawracając sobie głowy jej podziwianiem. Pomimo nieobecności właściciela, przedmioty lśniły i były równo ułożone. Służba najpewniej nie próżnowała, choć teraz nikogo nie było w domu. Arthur czuł się nawet tym trochę przytłoczony – tą wielkością, przepychem i ciszą.
Przeszedł z korytarzu do salonu. Na wzorzystej tapecie wisiały rozmaite obrazy, a w każdym kącie stała rzeźba. Półki były zapełnione klasykami gatunku. Jednak... Coś nie dawało mu spokoju.
Ktoś był w ogrodzie. Mrugnął. Konkretniej dwie osoby. Kobieta była pokryta kwiatami, zaś przy jej szyi znajdowało się ostrze.
Kwiaciarz tu się znajdował.
Wyjął z pochwy pistolet, zerwał się i zbiegł po schodach na dół, wpadając przez drzwi od tarasu do ogrodu. Przyglądając się bliżej, dostrzegł, że jedna osoba jest cała zamaskowana. Kobieta zdawała się być w szoku, ale jeszcze żyła, wnioskując po jej pełnych przerażenia oczach.
– Pomocy – wychrypiała, na co zamaskowany osobnik drgnął.
– Puść ją – oznajmił Arthur spokojnie, wymierzając w niego pistolet. – Dogadajmy się.
– Nie rozumiesz – odezwał się męski głos. – Nie mogę pozwolić jej żyć. Skrzywdziła wielu ludzi. Wiele hybryd przez nią umarło, bo odmówiła im lekarskiej pomocy. – Przyłożył ostrze mocniej do szyi kobiety.
– Czy zabicie jej przywróci im życie? Odłóż nóż. Jestem pewien, że uda nam się zrobić to tak, by wszyscy byli cali.
Kwiaciarz jakby się zawahał.
– Musi ponieść karę! Zadała im ból, więc ja też to zrobię! – krzyknął w końcu. Po szyi kobiety spłynęła cienka strużka krwi.
– Posłuchaj. Puść ją, a skrócą ci wyrok. Wszystko będzie dobrze – zapewnił spokojnie.
Mężczyzna wpatrywał się w niego przez chwilę.
– Przepraszam – powiedział w końcu, wbijając nóż w jej szyję
Arthur nie myślał dłużej, tylko strzelił w ramię Kwiaciarza, gdy ciało kobiety upadło na zieloną trawę. Kwiaciarz wrzasnął, a odrzut pocisku powalił go na ziemię. Choć pragnął go złapać i zerwać z niego maskę, przekonać się, kim jest, to najpierw podbiegł do ofiary. Przycisnął dłoń do jej rany, jednak najwidoczniej było już za późno, bo ta po chwili charczenia znieruchomiała. Nie wyczuwał pulsu, więc wstał i odwrócił się do Kwiaciarza.
– Ty draniu – warknął i uklęknął, przyciskając go jedną ręką do ziemi, a drugą ściągając maskę. – Ty cholerny draniu.
Spodziewał się każdego, ale na pewno nie Afonso Ferreiry.
– Szlag by to trafił – stęknął jego kolega, po czym stracił przytomność.
Był w szoku.
Zaraz po tym, gdy tylko Afonso przestał kontaktować, Arthur drżącą ręką zadzwonił po pogotowie i komisarza. Wszyscy przyjechali, a samego Afonso zawieziono do szpitala pod nadzorem funkcjonariuszy – gdy tylko się ustabilizował, zawieziono go do aresztu. Zgodnie z wszelkimi dowodami oraz jego własną relacją, Afonso pozbawił życia Iryny Chernenko, lekarkę, która odmówiła pomocy hybrydom. W efekcie te zmarły bądź skończyły w stanie wegetatywnym. Idealnie to się wpasowywało w motywy Kwiaciarza, a raczej Afonso. Choć proces sądowy jeszcze się nie zaczął, jednogłośnie został już uznany za winnego. Sprawa Kwiaciarza dobiegła końca, przynajmniej oficjalnie.
Nieoficjalnie Arthur w to nie wierzył. Znał Afonso. Mógł być uprzedzony do hybryd, ale by nie zabił. By to jednak udowodnić, musiał znaleźć dowód. Coś zmusiło Afonso do zabicia Chernenko.
– Panie komisarzu, nie może pan zamknąć sprawy – oświadczył stanowczo w gabinecie Bragińskiego, gdy tylko trafili na komisariat.
Bragiński spojrzał na niego z politowaniem.
– Kirkland, posłuchaj. Wiem, że to może być dla ciebie szok, ale dowody są jednoznaczne. Sam przecież to widziałeś, prawda?
– Tak, ale musiał być jakiś powód. On by nie zabił dla idei.
– Czasem ludzie nie są tacy, jak się nam wydaje. Media już dużo o tym piszą. Zamknijmy go i będzie spokój. Wiesz, że nie są nam bardzo przychylni, a tylko tego nam jeszcze brakuje.
– My mamy walczyć o prawdę! Sprawiedliwość! To, co pan robi, jest tego zaprzeczeniem!
Bragiński huknął dłonią o biurko.
– Myślisz że to robię, bo nie mam ochoty?! Kirkland, jak już bardzo ci zależy, masz zezwolenie na zadanie mu kilku pytań, ale sprawę ruszysz dopiero po moim trupie, zrozumiano?!
Arthur przełknął ślinę, gniewnie marszcząc brwi. W tym momencie jednak to było najelpsze, co mógł zdobyć.
– W porządku – warknął. – Dziękuję bardzo. – I opuścił gabinet.
Aktualnie na komisariacie panowało żywe poruszenie. Funkcjonariusz zabójcą? Widział już, jak pod budynkiem stoją dziennikarze, próbując zdobyć więcej informacji. Po budynku młodsi policjanci kręcili się z pewnym roztargnieniem, zafascynowani takim obrotem spraw. Arthur chciał wybuchnąć, ale z drugiej sprawy sytuacja Afonso wymagała od niego teraz profesjonalizmu. Gdy znajdzie prawdziwego zabójcę, to go zatłucze.
Zszedł na dół i skierował się do aresztu. Dał znak strażnikom, by przyprowadzili Afonso do pokoju przesłuchań, gdzie sam już usiadł.
Ferreira wyglądał żałośnie. Włosy miał roztargnione, wory pod oczami wskazywały na to, że nie spał od kilku dni, a jedną z rąk miał w temblaku. Strój, w którym zabił, był brudny od ziemi i krwi, choć te barwy ginęły w ciemnym kolorze.
Usiadł przed Arthurem. Przez chwilę obaj milczeli.
– Afonso – zaczął łagodnie Arthur. – Afonso, powiedz mi, co się stało?
Ferriera pokręcił głową.
– Nie mogę. Zabiłem ją, Arthur. Zabiłem ich wszystkim. Jestem Kwiaciarzem. Powiedziałem, że do wszystkiego się przyznaję – oznajmił pusto.
– Kłamiesz. Czemu?
– Nie kłamię, Arthur. Naprawdę jestem Kwiaciarzem. Ci ludzie... Krzywdzili niewinnych. Ktoś musiał tu być bohaterem, prawda? – Zaśmiał się. – Ty byłeś dobrym gliną, ja zbrodniarzem. To wszystko.
– Nie wierzę w twoje ani jedno słowo. Zabiłeś, ale wierzę, że nie zrobiłeś tego bez powodu. Ktoś ci groził? Co się wydarzyło? Chcę ci pomóc. To jeszcze nie koniec, Afonso, proszę cię...
– Nie. Naprawdę. Odpuść. Sprawa zamknięta. Miasto jest już bezpieczne. – Arthur wiedział, że Afonso kłamał, jednak w tym momencie liczył się jakikolwiek podejrzany. Ferreira zabił. Nie warto zmieniać opinii publicznej, skoro ta już uznała swoje, ale Arthur nie zamierzał porzucić przyjaciela.
Westchnął.
– Więc nic nie powiesz.
Pokręcił głową.
– Dobrze. – Arthur wstał. – Ale chcę, żebyś wiedział, że ja nie odpuszczę. Znajdę prawdziwego mordercę, choćbym miał umrzeć. Jesteś moim przyjacielem. Nie zostawię cię i wierzę, że jesteś niewinny.
Wychodząc z pokoju przesłuchań, usłyszał cichy szloch.
Naprawdę zamierzał odkryć prawdę. Czas mu uciekał i miał gdzieś zakazy i nakazy od Bragińskiego oraz Jonesa. Dla Afonso był w stanie nawet poświęcić karierę, jeśli miałaby zajść taka potrzeba. On by zrobił dla niego to samo.
Zatem Arthur zamierzał wrócić do samych podstaw sprawy. Przez aktualne zamieszanie nikt nie zwrócił większej uwagi, że podebrał z biurka Jonesa akta. Schował je pod kurtkę, po czym udał się w stronę toalety. Wybrał pierwszą lepszą kabinę, gdzie wyciągnął akta i telefon. Zrobił zdjęcia, upewnił się że wszystko widać, a potem znów schował akta. Całość przebiegła szybko i sprawnie, że gdy z powrotem położył dokumenty na biurku, nikt nie zauważył, że w ogóle te gdzieś zniknęły.
– Arthur! – Usłyszał i odwrócił się. W jego ramiona trafił zdyszany Antonio. – Czy... Czy... to prawda...? Afonso zabił...?
Przez chwilę milczał.
– Tak. Ale nie jest Kwiaciarzem. Ktoś musiał go zmusić. Znasz Afonso. To dobry człowiek – odparł. – Będę jeszcze szukać dowodów. Nie spocznę, choćby nie wiem co.
– Coś w ogóle masz...?
– Przyjrzę się wszystkiemu jeszcze raz. Coś przeoczyłem albo czegoś mi brakuje. Ale dam radę. Twój brat wróci do domu – obiecał, na co Antonio mocno go uściskał. Wypowiedziane przez niego ciche ,,uważaj na siebie" zajęło mu cały umysł.
***
Na komisariacie spędził prawie całą noc i dopiero wiadomości od Antonia sprawiły, że wrócił do domu. I tak nie spał – ciągle wracał do schematów, akt i dowodów, próbując znaleźć to, co przegapił. Nie chciał przyznać przed sobą i innymi, że zwyczajnie wyczerpał niemal każdą możliwość. Nie widział żadnych pomyłek czy przeinaczeń, co powoli doprowadzało go do szaleństwa. Czy właśnie tak wszystko to miało się skończyć? Kurczowo trzymał się sprawy, nie potrafiąc odpuścić, a czas bezlitośnie pędził do przodu.
Westchnął ciężko i odłożył pusty kubek po herbacie. Miał świadomość, że powinien odpocząć, ale nie chciał marnować ani sekundy. Przecież musiało istnieć jakieś rozwiązanie. Promienie wstającego słońca oświetliły jego zmęczoną twarz. Może znów powinien spróbować przycisnąć Afonso? Ostatecznie nie miał nic do stracenia. Przejechał po twarzy dłonią. Skoro i tak nie mógł znaleźć niczego w dowodach, to powinien szukać kolejnych śladów.
Jak pomyślał, tak zrobił. Ściągnął z siebie starą bluzę i dresy, wkładając nowe ubranie (ciasne, punkowe spodnie, koszulka z nadrukiem oraz tradycyjne glany, a także jego ulubiona skórzana kurtka). Złapał klucze, zamknął mieszkanie, a następnie wypadł z małej kamieniczki.
W try miga już się znalazł przed komisariatem. Tak jak wczoraj, znajdował się tam tłum. Najwyraźniej dziennikarze wciąż próbowali się dowiedzieć wszystkiego, czego tylko mogli. Wejścia do budynku blokowali policjanci, ale dobrze kojarzyli Arthura, więc spodziewał się, że wpuszczą go bez żadnych problemów. Przepchnął się przez tłum, docierając do pierwszego lepszego funkcjonariusza z brzegu.
– O, dobrze że jesteś – przywitał go policjant. – Akurat prokurator Jones cię szukał.
– Niech spierdala – mruknął cicho Arthur, bardziej do siebie niż do niego. Potem trochę głośniej dodał: – Tak, jasne. Wpuścisz mnie?
Funkcjonariusz kiwnął głową, a Arthur otworzył drzwi, wchodząc do środka. Tłum za nim zawrzał, najwyraźniej przyjmując, że pomimo braku prawa wejścia to go wpuszczono. Jawna niesprawiedliwość.
Nie spodziewał się w środku takiego chaosu. Po ostatnich wydarzeniach być może faktycznie potrzebowali trochę czasu by się do tego wszystkiego dostosować. Czy to teraz było ważne? Nie miał czasu, by się nad tym zastanawiać, dlatego też nie zwrócił większej uwagi na otoczenie. Zszedł na dól do aresztu, by szybkim krokiem dotrzeć do celi Afonso.
Problem jednak polegał na tym, że Ferreiry tam nie było.
– Kurwa – zaklął. – Kurwa. – Odwrócił się do pobliskiego funkcjonariusza. – Gdzie jest oskarżony?
Funkcjonariusz wzruszył ramionami.
– Nie było go, odkąd zacząłem zmianę.
Arthur miał ochotę wrzeszczeć, ale (z trudem) się powstrzymał i pobiegł na górę. Bragiński pozwolił go wypuścić? Dlaczego go o tym nie poinformowano, do jasnej cholery? W co Jones z nim sobie pogrywał?
Przebiegł przez pomieszczenie główne, wpadając na co najmniej trzech funkcjonariuszy, ale nie było czasu na przepraszanie, więc zignorował każdego z nich.
Otworzył drzwi do gabinetu Bragińskiego zręcznym ruchem.
– Gdzie jest... – Już miał zadawać pytania, ale przerwał w pół zdania.
Gabinet był wypełniony technikami, zapachem krwi i płatkami cebulicy, fuksji oraz bazylii. Najwidoczniej doszło tu do jakiejś walki, zważywszy na wywrócone meble i bałagan. Przed biurkiem leżało ciało, które z pewnością należało do Bragińskiego, nawet w całości pokrywały je kwiaty. Nie pomyliłby tej figury z nikim innym. Jego uwagę też przykuła wyraziście żółta karteczka tuż obok jego ciała.
Prokurator Jones odwrócił się do niego. Jego twarz wypełniał gniewny grymas.
– W samą porę, Kirkland.
Otrząsnął się.
– Gdzie jest Ferreira? – syknął.
– To dobre pytanie, Kirkland. Spierdolił ci. Był tu facet, który wpłacił za niego kaucję. Wiesz jak się nazywał? Thjis Mogens. Ten którego miałeś, kurwa, szukać.
– Jeśli wyszedł, to jest niewinny, tak?! Nie mógł tego zrobić!
– Czy mnie interesuje czy jest winny czy nie?! Zaniedbałeś obowiązki, zignorowałeś rozkazy przełożonego i do czego to wszystko doprowadziło? Komisarz teraz jest martwy – syknął wściekle.
Przez chwilę obaj patrzyli na siebie gniewnie i zapewne by doszło do rękoczynów, gdyby jeden z techników się nie wtrącił.
– Panie Jones, karteczka.
– Och, cholera – mruknął Jones. – Chociaż zjebałeś koncertowo, Kirkland, to Kwiaciarz najwyraźniej ma do ciebie jakąś sprawę.
– Co napisał? – zapytał szybko Arthur. Najwyraźniej ciut za szybko, bo nieco zdziwił tym Alfreda, ale tamten nic nie powiedział.
– ,,Tam, gdzie czas się kończy, Arthurze Kirkland".
Tam, gdzie czas się kończy.
Zmęczony umysł Arthura wysilił resztki swoich sił, próbując połączyć ze sobą wątki.
Tam, gdzie czas się kończy. Czas. Zegary. Chodzi o zegar? Gdzie kończy się czas? Gdzie w Florsange znajdował się zegar, który mógłby właśnie to oznaczać?
Olśniło go.
Ogrody w Pałacu Prezydenckim. Zaczarowane ogrody wypełnione różami, przy których strzelistą wieżę pałacu zdobił stary zegar.
Albo miał rację, albo to był koniec.
– Ogrody prezydenckie – powiedział tylko, po czym wyleciał z gabinetu jak strzała.
– Kirkland, wracaj! – wrzasnął Jones, ale Arthura to już nie interesowało. Musiał to sprawdzić.
Biegł tak, jakby miał umrzeć. Omijał ulice, nie zwracał uwagi na przechodniów, a świat zlewał się w jedno, bo sam do reszty już oszalał, bo już wiedział, że ta sprawa pozostawi na nim ślad do końca jego życia, ale przecież go złapie. Złapie Kwiaciarza. Jakaś część jego umysłu błagała, by się uspokoił, a inna zaś podsycała jego obsesję kolejnymi domysłami, które – choć czasem mrożące krew w jego własnych żyłach – mogły prawdą i dlatego właśnie musiał wiedzieć.
Dysząc, zatrzymał się przed zielonymi terenami pałacu. Ogromne ogrody można było zwiedzać godzinami. Zwykle znajdowało się tam mnóstwo osób, ale z jakiegoś powodu dziś ogrody świeciły pustkami. Chociaż Arthur bynajmniej nie przyszedł w tym celu, to musiał przyznać, że ogrody naprawdę były piękne. Najróżniejsze gatunki kwiatów zdawały się cicho śpiewać w tej całej przytłaczającej ciszy Arthura, do którego zaczęło powoli docierać, że nie wie co dalej. Nim jednak panika zawładnęła jego ciałem, śpiewy nasiliły się. Spojrzał w górę. Dmuchawce kierowały się w stronę południa.
Za nami. Chodź za nami.
Nie potrafił tego dokładnie wyjaśnić, ale miał pewne wrażenie, że podążenie za kwiatami jest jedyną słuszną drogą. Ruszył za nimi, jakby był w transie – śpiew kwiatów był śpiewem syren.
Nie wiedział, ile szedł i ledwo był w stanie zarejestrować fakt, że zaraz znajdował się za pałacem. Nagle powoli schodził po kamiennych schodkach prowadzących do labiryntu. Wkrótce otaczały go roślinne mury, a śpiewy prowadziły go między zwodniczymi ścieżkami.
Gdy stawiał kroki na ostatniej prostej prowadzącej do niewielkiej fontanienki, śpiewy zdawały się powoli cichnąć, co, ku własnemu zaskoczeniu, uznał za przykre. To uczucie jednak przyćmiła ekscytacja, gdy ujrzał, że przy fontanience ktoś stoi. Jego serce przyspieszyło.
– A więc jesteś. – Postać odwróciła się, a kwiaty opadły na ziemię. Szeroki uśmiech Antonia błyszczał w oczach Kirklanda. – Już myślałem, że nie przyjdziesz. Ta cała afera z Afonso musiała cię wybić z rytmu, czyż nie?
– Antonio – szepnął Arthur.
– Zawsze ci mówiłem, że te ogrody są piękne. Te kwiaty wręcz czarują, a gdy się dokładnie wsłucha... śpiewają. Potrafisz usłyszeć ich śpiew, Arthurze?
– To byłeś ty. Przez ten cały czas. – Arthur sięgnął do kieszeni po pistolet, jednak nie poczuł znajomego ciężaru. Zmroziło go. W tym całym roztargnieniu kompletnie zapomniał o broni.
– Cóż, ktoś tu musiał być bohaterem, prawda?
– Nie jesteś bohaterem, tylko potworem – warknął Arthur.
– Ja potworem? – Antonio uniósł brwi. – Chyba nie rozumiesz. To stworzenia są potworami. Stworzenia przyzwalające i dokonujące aktów nienawiści na hybrydach. Co my takiego im zrobiliśmy? Tylko istniejemy. Nadszedł koniec poniżej. Hybrydy powstaną jeszcze raz!
– To koniec, Antonio. Wpadłeś. – Arthur starał się grać na zwłokę, mając nadzieję, że Jones chociaż nie był na tyle głupi, by nie połączyć wątków. Jeśli tylko utrzyma sytuację wystarczająco długo...
Antonio zaśmiał się.
– Obawiam się że jesteś w błędzie. Nie widzisz, co się dzieje? Moi bracia i siostry już odzyskują to co nasze. Tylko jeszcze usunę prezydenta... Będziemy niepowstrzymani. – Wyszczerzył zęby. Arthur miał ochotę krzyczeć, że przez te wszystkie lata nie był w stanie zauważyć nuty szaleństwa w jego uśmiechu.
– I nazywasz to sprawiedliwością? To chore. Jesteś taki sam jak ci, którzy cię skrzywdzili.
Antonio westchnął.
– Zawsze kochałem kwiaty. – Przez chwilę zamilkł. – Po morderstwie moich rodziców tylko one potrafiły zatrzymać we mnie człowieczeństwo. Ale z biegiem czasu... Uznałem, że nie mogę tego tak zostawić i chcę ratować hybrydy. – Spojrzał Arthurowi w oczy. – Jesteś dobrym człowiekiem, dlatego chcę ci coś zaproponować. Dołącz do mnie. Zapomnę o tym wszystkim, a ty zaczniesz od nowa, w świecie bez zepsucia! – Wyciągnął w jego stronę dłoń. – Czy to nie brzmi jak marzenie?
Arthur prychnął.
– Świat bez zepsucia zbudowany na krwi? Podziękuję. – Odtrącił dłoń Antonia, który zmarszczył brwi.
– Rozumiem – powiedział powoli. – Zawiodłeś mnie.
Ruszył na dawnego przyjaciela z niewyobrażalną prędkością. Arthur ledwo zdążył odskoczyć. W tej chwili wszystkie znaki, że Antonio mógłby być hybrydą, stawały się oczywiste. Nienaturalny grymas, nadludzkie umiejętności i chore idee – Arthur nerwowo przełknął ślinę, gdy obok Carriedo z ziemi zaczęły wyrastać żółte róże.
– Posłuchaj, to koniec. Wkrótce zjawią się tu funkcjonariusze...
– Powstrzymam ich, Arthur! – wrzasnął Antonio, a kwiaty zaszarżowały w stronę Arthura, który zrobił unik. Jeden z kolców zadrasnął jego policzek. Nie marnując ani sekundy, od razu ruszył w stronę Antonia i wykorzystując chwilę zaskoczenia, uderzył go w nos. Antonio cofnął się, lekko się zataczając. Przyłożył palce do nozdrzy, a gdy je cofnął, pokrywała je czerwień.
– W porządku – warknął wściekle. Machnął ręką, zaś kwiaty znów zaatakowały Arthura. Kirkland starał się ich unikać, powoli cofając się w stronę wyjścia, jednak ich ruchy były coraz szybsze. Nawet nie zauważył, że Antonio zdążył do niego podejść. Róże zatrzymały się. Nim Arthur zdążył coś zrobić, Carriedo zacisnął ręce na jego gardle. Stęknął, próbując odciągnąć jego dłonie od swojej szyi. Kopnął go w brzuch, co sprawiło, że go puścił, padając czworakiem na ziemię. Arthur nie wahał się ani sekundy i zaszarżował. Nie uderzył jednak Antonia, bo dziwny, ostry ból przeszył mu lewą stronę klatki piersiowej.
Spojrzał w dół. Srebrny sztylet był trzymany przez róże, których łodyga owinęła się wokół rękojeści. Ostrze wbito w miejsce jego serca.
Antonio wstał, dysząc.
– I gdzie to wszystko cię zaprowadziło?
Arthur chciał coś powiedzieć, ale jego umysł teraz zajęła myśl, że umiera. Że naprawdę to był koniec i nie mógł z tym nic zrobić.
Gdy jego wzrok ogarniała ciemność, dostrzegł, jak Kwiaciarz odwraca się i odchodzi w stronę wyjścia.
***
– To nie działa.
– Daj spokój, po prostu musimy jeszcze poczekać.
– Czekamy wystarczająco dłu...
– Ćśśś! Budzi się!
Otworzył oczy, mrugając parę razy. Cholernie bolała go głowa, było okropnie zimno, a wzrok miał rozmazany. Znajdował w jakimś pomieszczeniu, chyba w salonie, oświetlanym przez płomienie świec i nie był sam. Spróbował się podnieść, ale zaraz upadł. Ktoś pomógł mu powoli wstać i odprowadził go do miękkiego fotela.
– Powoli, powoli. – Dopiero po chwili udało mu się dostrzec twarz nieznajomego, a raczej znajomego.
– Afonso – wychrypiał. – Co się stało...?
Afonso uśmiechnął się łagodnie, lecz z widocznym smutkiem.
– Umarłeś.
Arthur od razu się otrząsnął.
– Co?
Podszedł do niego drugi mężczyzna, w którym rozpoznał Thijsa.
– Zmarłeś w ogrodach trzy dni temu. Ponieważ Afonso... – Tu przez chwilę się zawahał, ale kontynuował – ...kogoś zabił, przywróciliśmy cię do życia.
Arthur zwrócił się do Afonso.
– Antonio cię do tego zmusił, prawda?
– Tak. Dlatego Thjis zaginął. Porwał go i mnie szantażował. Nie do końca poszło zgodnie z jego planem, ale mu to wystarczyło...
– Co z prezydentem? – przerwał mu Arthur. – Złapali Antonia?
– Arthur – zaczął Afonso. – Dalej uważają, że to byłem ja. Aktualnie panuje chaos. Trwają zamieszki, hybrydy przejmują kontrolę. Bonnefoy jest trochę zadrapany, ale żyje. Opuścił kraj.
Kirkland nieco osunął się z fotela. W tym momencie szoku nagle dotarło do niego, że nie czuje bicia swojego tętna, a jego dłonie są cholernie zimne i blade. Powoli podniósł swoją koszulkę. W miejscu serca ziajała dziura po ranie zadanej sztyletem.
A więc naprawdę był martwy. Uśmiechnął się nieco słabo.
Przez chwilę panowała cisza.
– ...Co teraz? – zapytał Thjis niepewnie.
– Arthur? – Afonso położył dłoń na jego ramieniu. – Wszystko w porządku?
Kirkland wziął głęboki wdech. Był martwy, obok niego znajdował się podejrzany o morderstwa i zaginiony. Ostatecznie nie mieli nic do stracenia.
– Cóż... – Wstał z fotela. – Nie wiem jak wy, ale myślę, że warto byłoby przywrócić porządek w tym mieście.
Thjis i Afonso spojrzeli na siebie, ale zaraz lekko się uśmiechnęli, co Arthur odwzajemnił.
– Niech Kwiaciarz się pilnuje, bo jego władza nie potrwa za długo – rzekł z zadowoleniem.
***
Gdzieś w pałacu prezydenckim Antonio poczuł dziwny niepokój w sercu, ale zaraz to zignorował, zajęty budową idealnego świata.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro