część 6
Szli ciemnym lasem, otoczeni dźwiękami nocy i chrzęstu zmarzliny pod stopami. Księżyc przebijał przez nagie korony drzew, odbijając się blaskiem od świeżego śniegu.
Hansel nie pamiętał zbyt wiele od czasu przebudzenia się w niewielkiej izdebce. Jedyne co umiał przywołać, to szalenie żółte ślepia dachowca siedzącego na parapecie nieopodal pieca i dotyk dłoni kobiety, które bez trudu powstrzymały go od podniesienia się z łóżka. Po tym nie było już nic, tłumaczył to sobie więc snem, który spłynął na niego nieoczekiwanie jak najdroższe i najlepsze lekarstwo.
- Bądź tak dobra i przypomnij jak znalazłaś mnie zeszłej nocy. - odezwał się w końcu, patrząc pod nogi aby nie potknąć się o gałęzie. Na jakiś czas wystarczyło mu upadków.
- Wracałam od znajomej. Stara bimbrowniczka - kobieta zerknęła na niego kątem oka, jakby chcąc mieć pewność, że jej słowa brzmią wiarygodne - Trochę się zasiedziałam. Gdybym wyszła wcześniej, rano znalazłby cię pewnie jakiś stajenny albo człowiek burmistrza. Nici z dobrej reputacji zacnego łowcy.
Mężczyzna pokręcił głową. Nie mógł pojąć jak ta prawie o głowę niższa od niego kobiecina, pewnie lekko podpita, była w stanie dowlec go nieżywego za miasto, na skraj lasu. "W dodatku w taką pogodę!" Pomyślał chwilę po tym jak prawie się poślizgnął.
Już miał ponownie zacząć ją pytać, wtem gdy kilka stóp przed nimi przemknął cień. Łowca szybko sięgnął kuszy i wycelował w mrok. Kobieta spojrzała na niego zdziwiona.
- Wiatr nie jest ci wrogiem, w ciemności ciężko będzie znaleźć strzałę.
Hansel zamrugał kilkakrotnie i rozejrzał się dookoła.
- To nie był wiatr. Głowa moja, a jest jedna, to nie był wiatr!
- Nie ma co się zatrzymywać - wyprzedziła go, omijając płynnie zwalony pień - Głowa moja, a jest jedna, że mocno wczoraj uderzyłeś.
Mężczyzna nerwowo popatrzył po bokach i ruszył przed siebie, nie chcąc zostawać w tyle. Dopóki nie ujrzał świateł miasta, nie opuścił kuszy.
Po przekroczeniu muru Mina spuściła z głowy przyozdobiony śniegiem kaptur i wypuściła z ust kłęb pary, odwracając się w stronę łowcy.
- Piwo z kochanki może zmienić się w mściwą zmorę - uśmiechnęła się do niego - Lepiej uważać nie tylko na czarownice. Owocnych łowów i do, miejmy nadzieję, nieprędkiego zobaczenia.
I odeszła, zanim mężczyzna zdążył odpowiedzieć cokolwiek sensownego. Patrzył tylko w milczeniu jak ta niby w powietrzu sunie po zmarzniętym bruku, niby cień, który w lesie przeraził go nie na żarty.
Rynek był pusty, słychać było jedynie wiatr trzeszczący zamkniętymi okiennicami i ogień tańczący dziko na pochodniach. Gdzieś z oddali brzmiał głuchy gwar dobiegający z karczmy. Hansel ani myślał o tym aby stawiać tam nogę. Nawet jeżeli miałby tam znaleźć burmistrza i dowiedzieć się o nowych informacjach.
Uznał, że najlepiej będzie wrócić po prostu do gospody, usiąść nad chlebem z pajdą i jeszcze raz przejrzeć informacje. Poprawił strzały i kuszę i wtedy zdał sobie sprawę ze ostatni raz zażył insulinę wczorajszym późnym popołudniem przed wyjściem do karczmy. Dzisiaj ani razu nie przyjął zastrzyku, mimo to, w ogóle nie narzekał na stan zdrowia. Mimowolnie przeszukał kieszenie i zorientował się, że w żadnej z nich nie ma lekarstwa. Nie to, że zaczął panikować, ale poczuł się niekomfortowo, że w każdej chwili może zasłabnąć, a nikt nie będzie wiedział dlaczego. Nie przypominał sobie także, aby widział strzykawki gdzieś w chacie Miny.
Właśnie. Mina.
Dlaczego tak właściwie przyszła z nim do miasta? Ani słowem nie zdradziła swych intencji. Mężczyzna mimowolnie odczuł potrzebę sprawdzenia kobiety. Tak na wszelki wypadek. Nie licząc, że uda mu się ją dogonić, udał się w stronę w którą podążyła jasnowłosa.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro