część 2
Następny dzień nie zwiastował ani chwilowej poprawy pogody.
Szerokie płaty śniegu prószyły nieustannie, zalegając na zmarzniętej ziemi, tym samym kłując ją lodem aż do samego wnętrza.
Hansel już od nastania świtu krążył po mieście, nie mogąc zdzierżyć bólu wbijających się w krzyż desek.
Rozglądał się, rzucał okiem tu i ówdzie, sprawdzał teren na razie od strony technicznej. Pod las miał zamiar udać się jeszcze tego samego dnia, lecz dopiero po tym, gdy burmistrz uraczy go dokładniejszymi informacjami dotyczącymi tego, co dzieje się w mieście.
Koło południa, gdy śnieg na moment przestał padać, udał się do stajni, gdzie jak pamiętał, odprowadzili jego konia. Postanowił sprawdzić, czy wszystko z nim dobrze i czy zajęli się nim tak, jak prosił. Bądź co bądź mógł pobyć trochę upierdliwym i ponaciągać ich na koszty, ale stary już był i leniwy, przez co w takie zabawy grał tylko wtedy, gdy los kazał mu zaciskać pasa.
Pchnął drzwi i wszedł do środka.
Para buchnęła mu z ust, postawił kołnierz. Minął kilka koni, aż w końcu ujrzał swojego siwka, na końcu, po lewej obok sterty siana. Gdy podszedł bliżej, momentalnie dobył broni, widząc zakapturzoną postać, klęczącą przy zranionym, jak pamiętał, kopycie zwierzęcia.
- Ani drgnij, bo splamię konia twoją krwią.
Ujrzał, jak jedna dłoń powoli odkłada na bok drewnianą misę, druga kawałek szmaty, fiolkę i dwie gałązki. Bez namysłu przeładował broń.
- Wiesz, kim jestem, przez to uroki rzucasz na mego towarzysza, chcąc, by doprowadził mnie do zguby?
Postać ani drgnęła, nie pisnęła też choćby półsłówkiem.
- Odpowiadaj, jak pytam!
- Był ranny, prócz siana i wody nikt nie dojrzał opatrzenia go. - rzekł głos cichy, lecz pewny. Kobiecy.
- Zsuń kaptur i wstań, ukaż mi swą twarz.
- Żebyś splamił konia krwią, lecz z honorem, nie strzelając w tył?
Już miał odpowiedzieć, ale wstrzymał się. Nie spodziewał się takich słów. Jego rozmówczyni jakby nie czuła obaw. Zastanawiał się jednak, czy ta wie, że jej pewność może wyprowadzić ją na manowce.
- Jeżeli nie usłuchasz mnie, tak zrobię, nie zważając na honor.
Kobieta zsunęła z głowy kaptur a po jej ciemnej pelerynie rozsypały się długie, jasne włosy. Powoli obróciła się w stronę swego oprawcy, a ten mocniej zacisnął dłoń na broni.
Znał takie aż zbyt dobrze.
- Ktoś ty?
Najwybitniejsze z wiedźm, te były najgorsze. Były przy tym też niesamowicie piękne, jak w tym przypadku. Głęboki błękit oczu kobiety najpierw zatrzymał się na ujściu lufy broni, później powędrował wyżej, aż na twarz łowcy.
Ten z odrazą przełknął ślinę.
Te jędze potrafiły niewyobrażalne rzeczy. Z obrzydliwych, pokrytych szlamem i brodawkami skorup przyodziewały postać nieskalanych niewiast, o urodzie takiej, którą mało kto w życiu widział.
- Mów, kim jesteś! - powiedział ostro, nie chcąc dać po sobie poznać jakichkolwiek obaw. Umrzeć w taki sposób, w takim miejscu, w końskim łajnie. Nie, nie tak to sobie wyobrażał.
- Gdyby nie ja, twój koń nie byłby już twoim towarzyszem. Lecz nie dałeś mi skończyć, muszę jeszcze ranę obwiązać, przynajmniej do jutra tak powinna zostać.
- Nie będziesz dotykać, plugawa szlamo, mojego konia! Skąd mam wiedzieć, ile czarów do tej pory zdążyłaś na niego rzucić?
- Czy misa z wodą, olejek dziegciowy i kawałek sukna już chrzczą mnie na plugawą szlamę? - zapytała ze spokojem, zerkając na niego - Dlaczego więc nadal wahasz się z oddaniem strzału?
Zacisnął zęby i mocniej zmarszczył brwi. Była niesamowicie przebiegła, przy tym opanowana i pewna siebie. Ha! Lecz nie z takimi miał już doczynienia.
- Ręce na głowę i oprzyj się o ścianę.
Kobieta westchnęła. - Przecież tylko opatrzyłam twego konia.
- Ręce na głowę i na ścianę, bo inaczej znajdziesz się na niej w kawałkach!
Jasnowłosa pokręciła głową i splotła na karku palce, opierając się o zimne cegły.
- I ani drgnij! - schował broń za pas i podszedł do niej, oglądając ją dokładnie z każdej strony. Od zębów, przez uszy, aż po dziurki w nosie.
Gdy nic nie znalazł, zdjął nawet z niej buty z nadzieją, że może ostała się jakaś brodawka, znamię czy choćby blizna świadcząca o tym, że kobieta jest wiedźmą. Cholera jasna, przecież nawet te najlepsze zawsze dało się jakoś zdemaskować!
- Czy już? Mogłabym się ubrać?
Hansel zdruzgotany, przy tym czujący się jak skończony szaleniec, jedynie kiwnął głową. Czyli na prawdę naskoczył na Bogu ducha winną kobietę, która po prostu z dobroci serca chciała się zająć jego koniem?
Jasnowłosa przykucnęła i ubrała się, po czym w dłonie zebrała rzeczy, które prawdopodobnie przyniosła ze sobą.
Łowca ze wstydem skierował wzrok z niej na siwka. - Co z nim?
- Mam nadzieję, że i bez opatrunku poradzi sobie i wróci do zdrowia. To na prawdę piękne zwierzę.
- Czy dzięki temu byłoby mu lepiej? - spojrzał na nią niepewnie. - Dzięki opatrunkowi?
- Z pewnością, jednakże do założenia go, musiałby Pan poszukać kogoś, kto nie będzie plugawą szlamą.
Hansel pogładził chrapy przez rękawice, czując, jak wyrzuty palą go od środka. Odchrząknął jednak i zmarszczył brwi.
- Każdy może ulec omyłce.
- Tak, z pewnością. - nasunęła na głowę kaptur. - A już na pewno Hansel von Erden, wielki łowca czarownic.
Po tych słowach wyszła jak gdyby nigdy nic. Mężczyzna tyle ją widział. W szoku stał jeszcze przez chwilę, zerkając to na drzwi, za którymi chwilę temu zniknęła kobieta, to na swego konia, który prychał co chwila, dając jakby znak poparcia głupoty swego pana.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro