część 3
Augsburg tego dnia obudził się w towarzystwie przenikającego mrozu i ostrego słońca, górującego na nagim sklepieniu niebieskim.
Promienie wpadające przez szpary w okiennicach, tańczyły na wszystkim, co tylko stanęło na ich drodze.
Hansel poruszył się niespokojnie, słysząc hałas za drzwiami sypialni. Podniósł się z drewnianej ławy, zrzucając przy tym na ziemię kilka artykułów. Burmistrz dał mu wczorajszego wieczora nie lada zadanie, wręczając wszystkie dokumenty, o które ten prosił. Zaczynając od aktów urodzenia dzieci do lat dwunastu, aż po wszystkie wiadomości z gazet o ich zaginięciach.
Łowca podniósł się z trudem, kląc na łupiący ból w krzyżu. Powłócząc nogami, podszedł do drzwi i otworzył je. Na korytarzu ujrzał jednego z kanclerzy, próbującego uspokoić jakąś starą wieśniaczkę. Łzy toczyły się po jej zarumienionej twarzy, do piersi przyciskała kawałek białego sukna.
Gdy kanclerz ujrzał łowcę w progu sypialni, jakby odetchnął z ulgą. Wyglądało na to, że już długi czas próbował uspokoić rozgoryczoną kobietę.
- Proszę się niczym nie martwić, całą tą sprawą już zajął się burmistrz - gestykulował żywo, chcąc być jak najbardziej przekonywującym - Tak, właśnie ten człowiek jest jedną z osób, z którymi zawarł współpracę.
- O co chodzi? - Hansel z trudem zszedł po schodach. Wyprostował się, przez co coś chrupnęło mu w kręgach na tyle, że musiał zacisnąć dłoń na poręczy. Mimo to, nawet nie jęknął.
- Moja córka, moja mała Ingrid - padła przy nim na kolana, zanosząc się płaczem - Tyle po niej zostawiły, tyle. - wyciągnęła w jego stronę dłonie z kawałkiem sukienki, jak mniemał, dziewczynki.
Łowca ścisnął materiał w dłoniach. Wszystko zaczęło iść w coraz gorszym kierunku. No ale, rzecz jasna, był zawodowcem. Słowa "porażka" nie było w jego słowniku.
- Jak ci na imię?
- Valeria, panie. - otarła spracowanymi dłońmi mokre policzki.
- Więc dobrze, Valerio, posłuchaj mnie uważnie - Nie chcę słuchać, nie chcę! Chcę odzyskać moje dziecko, moją małą córeczkę!
Hansel położył dłoń na jej ramieniu i ścisnął je, spoglądając jej w oczy.
- Posłuchasz mnie, Valerio, bo oczekujesz mojej pomocy. Wrócisz teraz do domu, uspokoisz siebie i męża. Wasza córka odnajdzie się i wróci do rodzinnego domu. Cała i zdrowa.
Gdy mówił te słowa, kobieta klęczała w bezruchu. Jedynie łzy błyszczały na jej policzkach, a spojrzenie było utkwione w błękitnych oczach łowcy. Po chwili, gdy skończył, pomógł jej się podnieść.
- Pomóż jej, niech wróci do domu. - zwrócił się do kanclerza, który stanął jak wryty. Był przerażony. Rozmowa łowcy z tą prostą kobietą trwała kilka sekund, ale to, jak z rozgoryczonej i spanikowanej osoby uczynił ją spokojną, wręcz nieco otępiałą, sparaliżowało mu nogi.
- No już, idź. - spojrzał mu w oczy, na co ten prędko odwrócił wzrok i wziął kobietę pod ramię, wyprowadzając z gospody.
Łowca wrócił do swojej sypialni, rozwierając okiennice. Ścisnął w dłoni trzymany materiał i spojrzał przez okno, widząc jak kanclerz oddala się w towarzystwie kobiety.
Spojrzał po niewielkiej ilości ludzi przemierzających rynek. Było jeszcze wcześnie. Południem miał zamiar udać do miasta i pod las. Liczył, że siwek czuje się lepiej i będzie mu towarzyszem. Skoro do porwania doszło dzisiejszej nocy, była szansa, że coś czaiło się jeszcze między pniami drzew.
Dołożył ognia i przysiadł do stołu, ponownie zajmując się przeglądaniem dokumentów. Jakaś służka przyniosła mu chleba i gorącej wody z miodem, więc jadł, próbując znaleźć jakąś spójną całość wydarzeń, dziejących się w tej prostej mieścinie.
Po pewnym czasie usłyszał pukanie, lecz gość nie wyczekiwał wpuszczenia go. Burmistrz wszedł do środka, wyraźnie przejęty. Nie zdążył nawet otrzepać śniegu z butów.
- Z pewnością już pan wie o dzisiejszym zaginięciu.
- Owszem. - urwał kolejny kawałek chleba, jedząc i ponownie wracając wzrokiem do papierów.
- I tylko tyle pan powie w tej sprawie?
- Więcej powiem, gdy uznam to za stosowne. Niech lepiej pan powie, czy to wszystko, co ma pomóc w tej sytuacji - przewrócił stronę gazety z ogłoszeniem - Nie ukrywam, że przydałyby mi się informacje o tej zaginionej dziewczynce z dzisiaj. I jakiś ciepły wsad pod płaszcz. Chyba dziś trochę chłodno.
Gdy drewno w kominku wypaliło się a Hansel nie doszedł do żadnych nowych wniosków, ubrał się i wyszedł na rynek. Oglądał stoiska ze skórami, mlekiem i przetworami, patrzył po ludziach zgromadzonych, aby kupić coś i przynieść zakupy do domu wyczekującej rodzinie.
Pakował do sakwy kolejne jabłko, kiedy ujrzał znajomą postać, dzierżącą na ramieniu koszyk. Zapłacił wyznaczoną sumę i podszedł do kobiety, która oglądała wiszące na jednym ze straganów zioła.
- Niepotrzebnie nosisz wyrzuty sumienia. Nie ty jeden chciałeś skrócić mnie o głowę. - powiedziała ze spokojem, wąchając ususzone gałązki.
Łowca spojrzał na nią. Opanowanie i gracja, z jakimi jej dłonie przebiegały po futrach i odzieniach, była niewyobrażalna. Jakby płynęła w powietrzu, nie dotykając strzelającego śniegu. Jakby była jedyną osobą w mieście, a czas płynąłby stokroć wolniej.
Chrząknął, wyrywając się z rozmyślań - Może nie ja jeden, ale z pewnością jeden z nielicznych przyznałem się do błędu.
Kobieta zaśmiała się dźwięcznie - Mówiąc, że każdy może ulec omyłce, nie wziąłeś na siebie ciężaru winy.
- Co zostało uczynione, przepadło. Zdradź lepiej, jakie nosisz imię.
- Na cóż ci ta wiedza? Prosta chłopka ze mnie.
- Wolałbym jednak wiedzieć, z kim obcuję.
Zakupiła kilka ziół, chowając je do koszyka. Milczała, przemierzając stoiska. Łowca chodził za nią krok w krok.
- Więc jak będzie?
- Nie odpuścisz, co?
- Nie odpuszczę, taka praca.
- Mina, a teraz bądź tak uprzejmy - wręczyła mu swój koszyk i wzięła jedno z futer, okrywając się - Czegoś ci ode mnie trzeba?
- Nie, znaczy tak - szybko pokręcił głową - Chodzi o mojego konia. Muszę wyjechać z nim dziś z miasta. Potrzebuję wiedzieć, czy jest gotowy do drogi.
Spojrzała na niego z rozbawieniem w oczach - I prosisz o to mnie, plugawą szlamę?
- Och, na Boga, po prostu odpuść.
Zaśmiała się, odbierając od niego koszyk i udając się w stronę stajni.
- Nie odpuszczę, taka praca.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro