Którędy do jutra?
Znowu? pomyślała, przyglądając się tapecie w tęczowe jednorożce. Dawno ich nie widziała, przywoływały wspomnienia. Wstała powoli z łóżka, chwiejąc się na dziecięcych stópkach. Potykając się o porozrzucane klocki, w ciemności odnalazła wyjście z pokoju. Stając na palcach, pociągnęła za klamkę. Zamknęła oczy i przeszła przez próg. Zawsze tak robiła, dzięki temu nie miała problemów z równowagą, gdy ciało nagle rosło. Kiedy je otworzyła, była wyższa, głową sięgała klamki.
Annelie zawsze lubiła korytarz w rodzinnym domu. Pachniał beztroskim dzieciństwem, a deski podłogi miały przyjemną fakturę prawdziwego drewna. Zaskrzypiały, gdy ruszyła do przodu, mijając kolejne drzwi. Zajrzy do nich potem, najpierw przyjemności.
Zeszła na dół. Jak się spodziewała, w kuchni jeszcze świeciło się światło. Mama zawsze o tej porze paliła, czytając książkę. Annelie wciągnęła do płuc tytoniowy dym. Tej marki nie produkują już od dawna. Cienkie mentole w niebieskim opakowaniu leżały obok poszczerbionej popielniczki.
Kobieta, gdy tylko ujrzała córkę, szybko zgasiła papierosa. Uśmiechnęła się z czułością, a wokół oczu pojawiły się zmarszczki. Żółte światło lampy migotało, jakby naśladując bicie serca.
– Jeszcze nie śpisz? – spytała. – Coś ci się śniło?
– Nie. – Wysoki, dziecięcy głos zawsze dziwił Annelie. Nie lubiła się odzywać, kiedy była w tym czasie.
– Chodź tu do mnie. – Gdy tylko dziewczynka podeszła, matka objęła ją w pasie i posadziła sobie na kolanach. Annelie przytuliła się do ciepłego ramienia. Było niesamowicie miękkie. Na chwilę zamknęła oczy, czując, jak napływają do nich łzy. Tęsknota nigdy tak naprawdę nie opuszcza serca, można ją tylko zagłuszyć.
Zapach perfum matki, zmieszany z tytoniowym dymem, zawsze kojarzył się jej z dzieciństwem i bezpieczeństwem, z czasami, kiedy nie miała zmartwień, a świat obiecywał wszelkie skarby, kusił jaskrawością i możliwościami. Kiedy wydawało się, że jest skazana na happy end. Wtuliła się mocniej, wiedząc, że zaraz będzie musiała puścić.
– Coś się stało? – spytała Theresa, wpatrując się uważnie w córkę.
– Wszystko w porządku – odparła dziewczynka. Otwarła oczy, nabrała mocniej powietrza i zacisnęła piąstki. Zsunęła się z maminych kolan wprost na zimne kafelki. Ostatni uścisk matki, znacznie więcej niż mogłaby oczekiwać.
– Opowiedzieć ci bajkę?
– Nie trzeba, dobranoc, mamo.
– Dzielna dziewczynka. – Theresa nieco za mocno potarmosiła jej włosy. To nic, Annelie wystarczyło, że była.
Ruszyła z powrotem na górę, starając się skupić na zadaniu. Znaleźć jutro. Wrócić do odpowiednich czasów.
Otwarła pierwsze drzwi, prowadzące do pokoju siostry. Znów zamknęła oczy i znów nieco urosła. Spojrzała na siebie. Miała teraz kilkanaście lat, więc to nie tutaj.
Pokój Kate był nieco mniejszy, urządzony prosto, ale z duszą. W rogu szafy wisiała uprząż do wspinaczki. Na półkach dumnie lśniły puchary, odbijające światło ulicznej lampy. Nad biurkiem naklejono plakaty ulubionego zespołu rockowego. Nadzieja na spotkanie siostry prysła, gdy spojrzała na pościelone łóżko. Pewnie akurat w tym czasie była na jednym ze swoich obozów sportowych.
Annelie ostatni raz omiotła pokój spojrzeniem. Za oknem padał śnieg, więc Kate miała jeszcze wrócić do domu.
Wyszła z pokoju, mając nadzieję w końcu odnaleźć drogę. Czuła lekkie zdenerwowanie. Zawsze gdy tu trafiała, następnego dnia działo się coś ważnego. I niekoniecznie dobrego. Nie ma co się tym teraz przejmować. Byleby tylko się obudzić we właściwym czasie.
Od razu po przekroczeniu progu poczuła ciężar lat. Maska tlenowa na jej twarzy chroniła ją przed skażonym powietrzem. Złapała siwiejący kosmyk włosów. W jej wieku głowa matki pokryta była smolistą czernią. Spojrzała na swoje zniszczone dłonie. Wciąż miała na nich obrączkę, więc to też nie tu.
Korytarz zmienił się zupełnie. Żółto-zielone zarodniki tańczyły na wietrze, tworząc gęstą mgłę. Przez wybite okno wpadały jesienne liście, a ściany szpeciły wyblakłe graffiti. Zasłonięty toksycznymi chmurami księżyc rzucał czerwone światło na podłogę z prawdziwego drewna. Potłuczone szkło chrzęściło pod ciężkimi butami Annelie. Zaschnięta krew przyciągała wzrok do drzwi schowka, jakby ktoś oznaczał nią zadżumiony dom. No tak, to tutaj w panice ukryła fiolkę.
Nie bała się. Wiedziała, że nic jej nie grozi, musi tylko znaleźć odpowiedni pokój. Z biegiem lat przychodziło jej to coraz trudniej.
Na zbutwiałej poręczy przysiadł wróbel.
– Janka? – szepnęła drżącym głosem, po czym złożyła usta w rulonik i wydała dźwięk podobny do ćwierkania, nieco zagłuszony przez maskę tlenową. Ptak odpowiedział jej tym samym.
Podeszła do niego najostrożniej jak się dało. Janka była jedynym elementem, który różnił ten świat, od rzeczywistego. Znajdowała ją wszędzie, w każdym czasie. Tutaj potrafiła latać, choć w prawdziwym życiu nigdy się tego nie nauczyła. Annelie nie była zdziwiona, nikt jej tego nie pokazał, i choć starała się być jak najlepszą matką, nie potrafiła zupełnie zastąpić tej prawdziwej.
Gdy tylko zbliżyła się na wyciągnięcie ręki, wróbel odleciał. Zupełnie jej to nie zdziwiło. Jeszcze nigdy nie udało się jej ponownie dotknąć Janki. Ona jedyna pozostawała nieuchwytna, jakby nie chciała spotkać się ponownie.
Zwróciła wzrok z powrotem ku drzwiom do jej pokoju. Może jutro jednak jest tutaj? Zdarzało się, że musiała wejść do tego samego pokoju dwa razy, by odnaleźć drogę.
Znów była dzieckiem, około jedenastoletnim. Tapetę w jednorożce zastąpiła niebiesko-szara farba, a zabawki ustąpiły miejsca książkom oraz elementom perkusji. Chciała być dorosła. W pomieszczeniu stał jej ojciec, odwrócony plecami, pochylony nad szafką. Nie widział jej, zbytnio pochłonięty grzebaniem w śwince skarbonce. Wyjął drobniaki, schował do kieszeni i zamarł, odwracając się.
– No co tam, Ann?– powiedział bez żadnego skrępowania, jakby nic się nie wydarzyło.
– Widziałam to – odpowiedziała, marszcząc gniewnie brwi.
– Co widziałaś, Ann? – spytał, podchodząc bliżej, a monety w jego kieszeni zabrzęczały fałszywie.
– Kradniesz. – Jej dziecięcy głos przepełniony był nienawiścią zupełnie nieadekwatną do wieku.
– Nie bądź śmieszna! Jestem twoim ojcem, nigdy bym cię nie okradł! Nie wygaduj takich bzdur! – Złapał ją za ramię i ścisnął nieco mocniej, niż powinien.
– To przez ciebie doszło do tego wszystkiego! – Nie mogła się powstrzymać. – Przez ciebie Kate szukała życia gdzieś indziej, przez ciebie robiła wszystko, by jak najmniej być w domu!
– O czym ty pieprzysz?! – Jej ojciec krzyknął, wypluwając strużki śliny. Już wtedy jego wzrok zamglił się, a myśli zwolniły. Uścisk stawał się coraz mocniejszy. – Pracuję na ciebie gówniaro! Żebyś mogła dobrze żyć, żebyś miała co jeść, żeby było ciepło w domu!
– Wymówki. – Starała się opanować i zwykle się jej to udawało. Dzisiaj nie mogła. – Kate nie chciała tych pieniędzy, chciała ojca.
– Jeszcze jedno słowo. – Widziała jak poczerwieniał. – Kate ma wszystko, czego by chciała, a ty...
– Żałosne – przerwała, wyrywając się z uścisku. Chwyciła klamkę i skoczyła na korytarz, zostawiając za sobą krzyki ojca.
Odetchnęła głęboko, starając się uspokoić rozszalałe serce. Miała teraz dwadzieścia trzy lata, a korytarz był brudny i zaniedbany. Uschnięta paprotka straszyła w rogu. Kłęby kurzu skakały po podłodze jak biegacz w westernowych filmach. Kate patrzyła na nią ze zdjęć pustym spojrzeniem, oskarżycielskim, jak gdyby Annelie miała coś w tej sprawie do gadania. Gdzie się nie obróciła, tam oczy siostry przewiercały ją na wylot. Swojej podobizny nigdzie nie mogła znaleźć. Zignorowała to, nie zamierzając tracić czasu.
Annelie zwolniła i otworzyła drzwi do sypialni rodziców, biorąc głęboki oddech. Jej wizyta w tym miejscu niebezpiecznie się wydłużała. To nic, jutro jest pewnie tuż za rogiem.
Teraz miała osiemnaście lat, i ścięte na krótko włosy, na wzór Kate. Pokój był nietknięty, do katastrofy zostało jeszcze paręnaście lat. Ciemność rozpraszała jedynie mała, nocna lampka. Na szafce przy łóżku leżał stos antydepresantów.
– Co chcesz, Ann? – Z rogu pokoju usłyszała głos ojca. Siedział na fotelu, trzymając matkę za rękę. Jej siwe włosy opadały bezwładnie na oczy. Ściskała w rękach brudną, pokrytą magnezją uprząż, wpatrując się w nią pustym wzrokiem.
Po cieple Theresy nie zostało zupełnie nic. Już do końca pozostała pustą skorupą, jedzącą więcej leków niż normalnego pożywienia. Kilka miesięcy wcześniej, trzeciego lipca, dwa tysiące szóstego roku, mama Annelie umarła razem z jej siostrą. Może gdyby Kate postanowiła zostać przy zwykłej wspinaczce, Ann nadal miałaby rodzinę. Jednak to nie było w stylu jej siostry. Teraz ją rozumiała. Kate musiała uciec.
Wciąż nie tutaj, pomyślała, wychodząc jak najprędzej i ignorując ojca. To i tak nie ma już znaczenia, nie warto wdawać się w kolejne płonne rozmowy.
Tym razem na korytarzu paliły się światła. Kate spojrzała na nią, poprawiając na plecach podróżną torbę.
– Nie rób tego – wymsknęło się Annelie, zanim zdążyła cokolwiek pomyśleć.
– No przestań. – Uśmiechnęła się siostra. – Nic mi nie będzie.
– Nieprawda. – Znów nie potrafiła się powstrzymać, choć dobrze zdawała sobie sprawę z absurdalności sytuacji. – Umrzesz.
– Co ty gadasz? – Kate starała się zabrzmieć lekko, ale zaraz ściągnęła brwi. Podrapała się po karku, ukazując umięśnione ramię. – Myślałam, że akurat ty zrozumiesz. Muszę iść. Zdaję sobie sprawę z ryzyka, ale po prostu nie mogę inaczej. To... to mnie wzywa, Ann. Naprawdę, ciężko to opisać, ale czuję, jakbym dokładnie wiedziała, co mam zrobić, by stać się tym, kim zechcę. I mimo niebezpieczeństwa, chcę spróbować, bo jeśli odpuszczę, skąd dowód, że kiedykolwiek żyłam?
– Mama będzie się martwić – powiedziała jedyne, co przyszło jej do głowy. Kiedyś jeszcze miała nadzieję, że jeśli przekona ją tutaj, może świat jakoś się zmieni.
– Wiem – westchnęła Kate, unikając jej spojrzenia. – Mam nadzieję, że ona też kiedyś zrozumie.
Nie zrozumie. Spojrzała na kwitnące za oknem drzewa. Utracone piękno. Annelie z trudem odwróciła się od siostry i zeszła po schodach. Słyszała, jak schodzi za nią, by wymknąć się z domu.
– Dokąd idziesz, Ann? – Matka jak zwykle siedziała w kuchni i paliła. Skądś wiedziała o planach Kate. Przez te kilka lat wcale się nie postarzała, i mimo wieku, żaden siwy włos nie zdobił jej głowy. – Jest późno.
– Nigdzie. Idę tylko na chwilę, zaraz wracam. – I tak była zbyt zajęta eskapadą siostry, by ją teraz powstrzymywać.
Jutro musi być gdzieś na zewnątrz, pomyślała, otwierając drzwi wejściowe. Starała się nie słuchać kłótni między matką a siostrą. I tak jej nie powstrzyma, Kate zawsze robiła, co chciała. Theresa nigdy nie wybaczyła sobie, że to była ich ostatnia rozmowa, Annelie, że nie powstrzymała siostry a ojciec, że go wtedy nie było.
Świat zewnętrzny przywitał ją chłodem deszczu. Ulica była pusta. Przy kracie kanałowej szpaki wydziobywały mięso z ciała martwego psa. Wydawały się nie przejmować ulewą, Annelie jednak wiedziała, że po dłuższej kąpieli wypadają włosy, a skóra odchodzi płatami. Tym razem jednak nie musiała się o to martwić. Nie pobędzie tu wystarczająco długo, by poczuć efekty.
Chociaż, ciekawiło ją, co by się stało, gdyby nie znalazła odpowiedniej drogi, i umarła tutaj. Gdzie wtedy by się obudziła i czy w ogóle? Zawsze odganiała te myśli. Lekarze mówili, że to świadome sny, że nie ma się czego obawiać. To przez szok, przez braki, podświadomość chciała jakoś to sobie wytłumaczyć. Naprawić.
Wyszła na środek ulicy, samotna postać w trującym deszczu. Ruszyła przed siebie, na ślepo, bo ściana wody zasłaniała widok. Znała drogę na pamięć, nie trzeba jej było wzroku. Trzy domy do przodu, bliziutko, znajdował się ten, w którym zamieszkała razem z Ethanem.
Drzwi ledwie trzymały się w zawiasach, jednak wiedziała, że zadziałają. Wystarczyło przejście, jakiekolwiek.
Omiótł ją zapach świeżego chleba. Jej mąż uwielbiał go piec. Dom, który razem stworzyli, sprawiał wrażenie przytulnego i ciepłego. I pewnie taki był w rzeczywistości, jednak Annelie słabo go pamiętała. Na przedsionku mała wycieraczka witała ją napisem „Znowu ty?". Tak, znowu ja, pomyślała, wiedząc, że nie powinno jej tu być. Widziała stąd salon. Obok telewizora stał imponujący kwietnik, pełen najrozmaitszych roślin, głównie owadożernych. Były trudne w hodowli, ale Ethan wkładał w nie całe serce.
Nie potrafiła ruszyć się z miejsca. Zostaw to za sobą, mówili lekarze. To tylko sen, nie rozpamiętuj przeszłości. Musisz żyć dalej. Nie jesteś Kate! – ostatni głos należał do Ethana. Nie lubił jej krótkich włosów, wolał ją, gdy jeszcze nie miała tylu zmartwień, a kucyk zahaczał o pośladki. Jednak mimo tego, nigdy nie odpuścił, choć powodem pewnie była Hope.
Powoli zdjęła buty, czując się okropnie zmęczona. Musiała mieć nieco ponad trzydziestkę, więc zostało kilka lat, może miesięcy, do tragedii. Usłyszała trzask drzwi na pierwszym piętrze, zaraz po schodach zszedł Ethan. Spojrzał na nią zdziwiony, jakby zupełnie nie spodziewał się, że spotka ją w domu.
– Annie? Już tutaj? Miałaś siedzieć do późna w laboratorium, co się stało? – powiedział, podchodząc i całując ją na powitanie.
– Wyszłam wcześniej – odpowiedziała, zastanawiając się, które drzwi wybrać. Zimny dreszcz przebiegł wzdłuż kręgosłupa. Powinna już być we właściwym czasie. Nigdy nie przebywała tu tak długo.
– To świetnie. – Starał się uśmiechnąć, patrząc na jej sińce pod oczami. Na chwilę zamilkł, a potem spoważniał. – Śmierdzisz alkoholem. Będę szczery. Annie, ja tak dłużej nie wytrzymam. Musisz przestać, proszę. Doktor Wood zalecił ci nowe tabletki, nawet ich nie tknęłaś. Ranisz nie tylko siebie, ale i osoby dookoła. Pomyśl o Hope.
Milczała, wiedząc, że rozmowa donikąd jej nie zaprowadzi. Zgadzała się z mężem w stu procentach. Tylko że dopiero teraz, kiedy to nie miało żadnego znaczenia. Lepiej byłoby zostać jej matką niż sobą.
– Proszę, powiedz coś. Annie. Annelie. – Próbował złapać jej rękę, jednak szybko ją schowała. Trzeba szukać jutra, nic innego się nie liczy.
Wybrała drzwi prowadzące do toalety. Były po prostu najbliżej.
Już od samego początku wiedziała, że to znowu nie to. Cofnęła się w czasie o ładnych parę lat. Z salonu dochodził gwar rozmów. Zdjęła z głowy kolorową czapkę w kształcie stożka. Pamiętała ten dzień. Opijali jej doktorat. Matka wyglądała wtedy na dumną, ale nawet to nie przywróciło jej uśmiechu. A ona siedziała w toalecie, nie mogąc znieść porażki. Za mało. To jeszcze nie to. Parę miesięcy później odkryła alkohol, a jeszcze potem, trafiła do pierwszego terapeuty.
Śmiech ojca przebijał się przez resztę rozmów. To może i okropne, ale zdawałoby się, że jemu śmierć Kate wyszła na dobre. Zostawił wódkę w spokoju i zaczął żyć. Potem lekarze mówili, że to on był dla Annelie złym wzorem, a ona ich słuchała. W końcu nienawidziła ojca, jak więc słodko było zrzucić całą winę na niego.
Sięgnęła ręką do kieszeni, wyczuwając kilka drobniaków. Serce zabiło jej mocniej. Wiedziała, skąd pochodzą, Hope jeszcze nie potrafiła się doliczyć. Spojrzała w lustro, zrobiło jej się niedobrze. Ścisnęła pięść, zamierzając je zbić, uderzyć osobę po drugiej stronie, roztrzaskać jej twarz.
Opuściła rękę, gdy znów zauważyła Jankę. Przysiadła na uchylonym oknie i patrzyła w jej stronę, okiem z uszkodzoną powieką. Taką ją znalazła, najwyraźniej jako pisklę musiała wypaść z gniazda, obijając sobie głowę. Annelie długo nie mogła uwierzyć, że w ogóle przeżyła. Była jej cudem, jej sensem życia, jej pierwszym dzieckiem. Z nią nie myślała ani o matce, ani o Kate, ani o ojcu. Może to przez to, że czuła się za kogoś odpowiedzialna? Wystarczyło, że była, że codziennie budziła ją dziobaniem w nos, że ćwierkała w rytm najpodlejszych, letnich hitów radia, że zasypiała na jej dłoniach. Była taka ciepła, temperatura ciała ptaków sięga ponad czterdziestu stopni.
Annelie zrozumiała sens wiary w Boga, gdy Janka umarła. Nie doznała objawienia, po prostu myśl, że już nigdy miałyby się nie spotkać, była zbyt bolesna, by móc z nią żyć.
To nieprawda, że czas leczy rany, pomyślała. A przynajmniej, częściowo nieprawda. Bo przecież, po nich zostają blizny. Okropne, brzydkie blizny. Można odwracać od nich wzrok, ale one zawsze tam będą. Jako nowa część ciebie. I w pewnym momencie, widać potwora, zamiast człowieka.
Wyciągnęła dłoń w stronę Janki, jakby zapominając o panującej tu zasadzie. Gdy tylko się zbliżyła, wróbel odleciał. Zawiał wiatr, ktoś zaczął ją wołać. Cofnęła rękę, tłumiąc tęsknotę i odwróciła się w stronę drzwi.
Beżowa farba na korytarzu zastąpiła wcześniejszą, chirurgicznie białą. Na ścianach powieszono dziecięcy rysunek, przedstawiający coś, co w domyśle miało być jednorożcem.
– No, idź do mamy. – Usłyszała głos Ethana z salonu. Małe stópki zatupotały niezgrabnie po podłodze, a Hope wyłoniła się zza rogu.
Podbiegła do matki i przytuliła się mocno, patrząc na nią dużymi, ufnymi oczami. W tych czasach Hope jeszcze traktowała ją jak bóstwo. Podziwiała, wielbiła, uznawała za najwyższy autorytet. Annelie pogłaskała córkę po głowie, jak robiła to kiedyś jej własna matka.
– Zobacz, co narysowałam – powiedziała Hope i ruszyła z powrotem do pokoju, by chwycić rysunek.
Annelie chciała wykorzystać ten moment, by uciec na górę, wrócić do poszukiwań jutra, ale coś przykuło ją do tego miejsca. Spojrzała jeszcze raz na swoje dziecko, na męża, który robił wszystko, by Hope mogła się rozwijać, dorastać w cieple i miłości.
Mała przybiegła do niej z powrotem, pokazując kolejny obrazek. Annelie starała się uśmiechnąć, jednak zaraz potem, zrozumiała absurd sytuacji. To już się wydarzyło, nie zmieni swojej reakcji. Nie sprawi, że córka znów ją pokocha, nie wymaże słów, które wtedy powiedziała, i nie doda tych, których wypowiedzieć nie zdołała. To, co się zdarzyło, jest permanentne, a jeśli chce nazywać się osobą dorosłą, musi zmierzyć się z konsekwencjami, choć czasem się zapominała, poddając złudnej nadziei, że wszystkie błędy da się naprawić.
Odtrąciła dziecko i bez słowa ruszyła na górę, czując pod stopami zimny marmur. Sporo na niego wydali, jednak jej matce się podobał. Doszła do drzwi sypialni i pociągnęła klamkę.
Miała teraz trzydzieści cztery lata, wiedziała to po zaplamionym kitlu leżącym na podłodze i okropnym bólu głowy. To wciąż nie tu, pomyślała, czując ukłucie paniki. Powinno już być.
Świat wokół wirował, a ona za nim nie nadążała. To była ta noc. Chwiejnym krokiem podeszła do kitla, potykając się o puste butelki po winie, usiłując nie zwymiotować. Wiedziała gdzie szukać, lewa kieszeń po wewnętrznej stronie. Gdyby wtedy wypiła mniej, gdyby tylko bardziej uważała... może wyczułaby delikatny ciężar, ciągnący kitel w dół a razem z nim, jej życie. Może odłożyłaby pojemnik na miejsce i nic by się nie stało. Do dziś nie pojmowała, jakim cudem wyszła wtedy z laboratorium, wynosząc niepozorną fiolkę. Dlaczego nikt jej nie zaczepił, żaden z ochroniarzy, sprzątaczy czy współpracowników. Gdzieś z tyłu głowy miała odpowiedź. Po prostu była trzecia rano, komu by się chciało.
Obejrzała uważnie zawartość pojemniczka. Wypełniała go zielono-żółta narośl. Nowy gatunek grzyba, wydobyty z głębinowej jaskini, połączony jeszcze z kilkoma innymi. Miał być cudownym lekiem, uratować wiele istnień. Jak coś tak małego, mogło narobić tylu szkód? Oczywiście słyszała o króliczym potopie w Australii i gatunkach inwazyjnych, ale to było nic w porównaniu z tym, co teraz miała w ręce. To był prawdziwy wysłannik piekła, czterech jeźdźców apokalipsy w jednym, ślepy, niesprawiedliwy sędzia.
Włożyła fiolkę z powrotem do kieszeni. I tak nic już z tym nie zrobi, grzyb rozniesie się po świecie i zmieni go na zawsze. Jutro wstanie na potężnym kacu i przypadkowo nadepnie na szklany pojemniczek, a ten pęknie i puszka Pandory się otworzy.
Wstała z klęczek, by ruszyć dalej. Nigdy tak długo nie przebywała w tym świecie, choć wraz z wiekiem ciężej jej było go opuścić.
Wróciła na korytarz, natychmiastowo czując znajomy ból w kolanie. Wciągnęła mocniej powietrze, filtrowane przez maskę i rozejrzała się po niewyraźnym korytarzu. W powietrzu unosiły się miliony zarodników, barwiąc je na żółto-zielono. Spojrzała na swoją dłoń. Po obrączce został już tylko ślad na palcu. Była blisko, lecz to wciąż nie tutaj. Coś jest nie tak, pomyślała.
Przez chwilę przemknęła jej w głowie absurdalna myśl, że zostanie tu już na zawsze. Serce zabiło mocniej, ale się uspokoiła. Znajdzie wyjście, zawsze znajduje.
Ruszając ociężale, skierowała się po marmurowych schodach na parter. To był dobry zakup, pomyślała, wytrzymały aż do tego dnia. Gruby strój krępował jej ruchy, starość ciągnęła do tyłu. Musiała złapać się poręczy, ale w końcu udało jej się zejść. Na korytarzu dostrzegła Hope. Przeszukiwała szafkę przy wejściu, tak zniszczoną, że sypała się w jej rękach. Bardzo wydoroślała, była teraz dużo wyższa od niej, ale rysy twarzy miała Ethana.
Córka odwróciła się na dźwięk łamanej deski pod nogami Annelie. Spojrzała na nią z tą samą pogardą, z którą ona sama kiedyś patrzyła na swojego ojca.
– Wracaj do schronu – rzuciła jej, kontynuując przeglądanie zniszczonych rzeczy.
– Chodź ze mną. – Annelie miała nadzieję, że spędzi z córką choć trochę czasu.
– Musi gdzieś tu być. Nie zostawię tak tego, to jedyna pamiątka po tacie.
– Nie nosił tej obrączki od dawna, nie wiadomo, czy w ogóle tu jest. Cała góra porosła grzybem, wracajmy.
– Nie, dopóki jej nie znajdę. Idź, jak chcesz, w końcu co cię to obchodzi?
Annelie podeszła powoli i uścisnęła córkę. Poczuła jak sztywnieje, napina mięśnie. To nic, powtarzała sobie. To nic.
Hope powoli odwróciła głowę, napotykając wzrok matki. Jej ręce zadrżały i powoli, z oporem, ścisnęła jej ramię. Annelie poczuła napływające do oczu łzy.
– Przepraszam – wyszeptała. – Przepraszam, Hope.
Jej córka odziedziczyła upór Kate, jednak błyskotliwość umysłu, miała po matce. Nazywali ją nadzieją ludzkości i Annelie w to wierzyła. Jeśli była jakaś szansa, choćby najmniejsza, na powstrzymanie apokalipsy, to dzierżyła ją Hope. Teraz jednak porzuciła swoją nadzieję, puszczając dziecko i otwierając drzwi wejściowe. Zamknęła oczy, czując przyjemny powiew wiosny.
Stała sama, pośrodku ulicy, na której niedawno widziała truchło psa. Znów była młoda, miała może osiem lat, a świat uśmiechał się do niej, pieszcząc zimnym blaskiem księżyca. Była w swojej ulubionej piżamce, pamiętała swój płacz, gdy podarła go o krzak malin. To wciąż nie tu. Panika przekradła się do jej serca, nie była w stanie już jej powstrzymać. Była zmęczona, z niechęcią spojrzała na kolejne drzwi, kolejne przejścia. Czy to kara? Czy jest skazana na wieczną tułaczkę między fragmentami jej życia? Zadrżała z zimna, w bose stopy boleśnie wbijał się ostry kamień. Spojrzała za siebie, ale po domu nie został ślad. No tak, jeszcze go nie zbudowano.
Nie miała pojęcia co dalej, chciała tylko ułożyć się i zasnąć, jednak wiedziała, że nie da rady, dopóki nie odnajdzie jutra. To już się wydarzyło, nie ma prawa tu wracać. Zacisnęła piąstki, czując bicie serca.
Wtedy usłyszała ćwierkanie. Nie pomyliłaby go z żadnym innym, głos Janki różnił się od innych wróbli. Spojrzała na gałąź. Mimo mroku dobrze widziała sylwetkę ptaka. Podeszła bliżej, zatrzymując się na wyciągnięcie ręki. Jak zwykle, Janka odleciała, jednak tym razem zatrzymała się na pobliskim płocie, ćwierkając, jakby ją wołała. Annelie odpowiedziała jej tym samym, po czym ruszyła w jej stronę. Znów odleciała i znów się zatrzymała.
Annelie przyspieszyła, biegnąc ile sił w małym ciele. Skręciła w bok, potem w leśną ścieżkę. Powoli zaczynała rozumieć, gdzie przybrana córka prowadzi. Był w lesie taki mały domek, obok niego rósł dziki krzew mirabelki. Tam też ją pochowała.
Zatrzymała się na skraju polanki, na której stał budynek. Janka siedziała na gałęzi dokładnie nad swoim przyszłym grobem. Annelie bała się podejść, ponieważ powoli domyślała się, dlaczego nie może znaleźć jutra. Dla niej ono nie istniało. Zadrżała, sama nie wiedząc, czy to z zimna, czy ze strachu. Spojrzała na stare, przegniłe drzwi do chatki. A więc tak to wygląda.
Nagle ściągnęła brwi, zaciskając zęby, z trudem powstrzymując łzy. Nie, jeszcze nie. Nie teraz i nie tak. Pamiętała noc, która miała być jej ostatnią. Poszła spać po kolejnym samotnym dniu, spędzonym wśród ludzi. W zatłoczonym schronie ciężko było o prywatność. Tyle spraw pozostało niedomkniętych, tyle słów niewypowiedzianych. Wzrok Hope nigdy się nie zmienił, a obrączka Ethana zaginęła bezpowrotnie. Chciała chociaż jej poszukać, jeśli nie dla siebie, to dla córki. Chciała znowu zapuścić włosy. Jeszcze wszystko da się naprawić, wystarczy trochę chęci! Odwróciła się plecami do Janki, mając zamiar znaleźć jutro za wszelką cenę.
Powstrzymało ją ćwierkanie. Samotne wołanie, mające dodać jej odwagi. Spojrzała na wróbla, czując, jak opuszczają ją siły. Postąpiła pierwszy krok w stronę domku. Świat wokół się zmienił, jako nastolatka szła teraz wśród kwitnących pąków. Kolejny krok i była młodą, obiecującą studentką, zapatrzoną w pracę, a letnie niebo skrzyło się gwiazdami, jakby gdzieś w górze trwała uczta. Kolejny, drzewa wokół niej nabrały głębokiej zieleni, na palcu pojawiła się obrączka, a brzuch nabrał okrągłych kształtów. I kolejny, liście zaczęły żółknąć, ból głowy powrócił. Zachwiała się, ale usłyszała ćwierkanie, takie bliskie i tęskne. Następny, liście zawirowały wokół niej, a wiatr porwał laboratoryjny kitel. I dalej, uderzył ją deszcz, a gdzieniegdzie dostrzegła ślady żółto-zielonego grzyba. Nabrała tempa, na barkach ciążył jej kombinezon, a twarz zakrywała maska tlenowa. Płatki śniegu lepiły się do materiału, spadając z nieba. Krok, brnęła teraz po pas w śniegu, ledwie idąc. Czuła się stara i zmęczona, ale drzwi były na wyciągnięcie ręki. Gdy do nich dotarła, nadchodziła odwilż, a powietrze zgęstniało od zarodników grzyba. Zrozumiała, że nie zobaczy już kwitnących kwiatów na krzewie mirabelki, ale nie czuła żalu.
Janka przyleciała na jej ramię, pierwszy raz od tylu lat mogła ją dotknąć. Ściągnęła grubą rękawicę, by poczuć na skórze małe pazurki i delikatny puch piór. Zrozumiała, że czekała na to od dawna.
Uśmiechnęła się przez maskę i obie przeszły przez drzwi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro