Rozdział 10
- W takim razie zobaczymy. - usiadłam po turecku na podłodze i położyłam ręce na kolanach, wpatrując w chłopaka. - Ale ja i tak dobrze wiem, że ty nie jesteś Austin. - pokręciłam lekko głową.
- Ach tak? A skąd takie przypuszczenia, co? - chciał się do mnie przybliżyć, ale kajdanki mu nie pozwalały. Wychylił głowę, by mi się lepiej przyjrzeć. - A może ja jestem Austinem, ale takim, którego nie miałaś okazji spotkać.
- Coś nie sądzę, wiesz? Bo ja znam Austina. I on nigdy nie zachowywał się tak, jak ty. - pokazałam na niego palcem. - Dlatego gadaj. Kim jesteś?
- Sprytna z ciebie dziewczyna. - uśmiechnął się wrednie. - Byłby z ciebie niezły materiał na wampira, wiesz?
- Ale ja raczej podziękuję. I mów mi. Kim jesteś? - powtórzyłam wcześniejsze pytanie, krzyżując ręce.
- Masz rację. Nie jestem Austin. W pewnym sensie. Nazywam się Tyler. I jestem fajniejszą wersją twojego przyjaciela.
- Fajniejszą? - odparłam z drwiną. Prychnęłam. - Też mi coś. A niby pod jakim względem?
- Austin, w porównaniu do mnie, jest słaby. Od samego początku tak było. Bo jest on tylko nędzną podróbką wampira.
- Wcale nie! - wrzasnęłam. - Austin nie jest słaby. - wstałam. Spojrzałam na Tylera, czy jak mu tam było, z obrzydzeniem. - Jest silniejszy, niż ci się wydaje. - pokazałam na niego palcem. - A wiesz, dlaczego? Bo mimo to, że mając zaledwie sześć lat jakiś koleś na jego oczach zabił mu rodziców i zamienił go w tego, kim jest teraz, nadal umie cieszyć się życiem. Przydarzyło mu się coś tak okropnego, a mimo to umie się uśmiechać. Jest naprawdę dobrym przyjacielem, bardzo go polubiłam przez ten dość krótki okres czasu. Dlatego nie mam najmniejszego zamiaru go zostawiać w takiej sytuacji. - znów usiadłam na podłodze. Z wyższością podniosłam brodę. - Dlatego też nawet nie wiesz, o czym mówisz.
- Wow. - odrzekł z udawanym zachwytem. - Jestem pod wrażeniem. Naprawdę. Tak dobrze o nim mówisz, mimo to, że zafundował ci to. - pokazał palcem na mój policzek, na którym była rana po udrapaniu.
- Nie on mi to zafundował, lecz ty. Ty mi to zrobiłeś. Austin nigdy by mnie nie skrzywdził.
- Och czyżby? - przechylił głowę w lewo, uśmiechając się tak samo wrednie, co niedawno. - Może i jesteś sprytna. Ale i głupia, myśląc, że możesz się przyjaźnić z kimś takim, jak on. Bo z wampirem nigdy nie będziesz bezpieczna. Wcześniej, czy później, jego prawdziwa natura się ujawni, a wtedy lepiej, byś się od niego trzymała z daleka.
- Nie wygaduj głupot, dobrze? - warknęłam przez zęby. - Austin nie jest taki, jak myślisz.
- Jak ty nic nie rozumiesz... - pokręcił głową zrezygnowany. Spuścił ją. - Naprawdę. Zaufałaś wampirowi, co było głupie z twojej strony. Bardzo głupie.
- Jeśli pozwolisz... - przerwałam mu. Spojrzał na mnie wściekle. - To ja sama zadecyduję, czy coś jest głupie, czy nie.
- I będziesz tu tak siedzieć aż do świtu? - spytał nagle. - To nie jest najmądrzejszy pomysł, tyle ci powiem.
- Może i nie jest. Ale, jak już powiedziałam, nie zostawię Austina samego w takiej sytuacji. Nie ważne, co miałoby się wydarzyć.
- No to w takim razie jak chcesz. - znów próbował się do mnie przybliżyć, ale tym razem bardziej agresywnie. - Tylko uważaj. Z wampirami nie ma żartów. I choć wierzysz, że twój przyjaciel jest dobry, to w głębi ducha wiesz, że tak nie jest. I nie będzie.
- Ach tak? - odparłam sarkastycznie. - Bo ty się na tym znasz? Błagam cię. - machnęłam ręką lekceważąco. - Tak naprawdę nie masz bladego pojęcia, o czym mówisz. Z resztą... - zwróciłam głowę na okno przed sobą. Zaczęło się powoli rozjaśniać. Uśmiechnęłam się chytrze. - Już prawie świta. Dlatego też za niedługo się pożegnamy, Tyler, czy jak ci tam.
- Myślisz, że się mnie tak łatwo pozbędziesz, co? Co to to nie. Jestem częścią Austina od czasu, gdy stał się wampirem. Nie zniknę, choć możesz tak pomyśleć. I jeszcze kiedyś się spotkamy, Claire. To tylko kwestia czasu.
- Gadać to ty se możesz. - warknęłam. - Ale tak naprawdę to się nie spotkamy. I nawet się z tego cieszę, wiesz?
- Phi.
Wtedy na dworze zaczęło już prawie świtać, a promienie słońca wpadły do pomieszczenia, oświetlając fragment przy oknie. Gdy spojrzałam na Austina, wyglądał, jakby spał. Głowę miał spuszczoną, oczy zamknięte, a te lekko zakrywała grzywka.
Podeszłam do niego powoli na kolanach. Trąciłam go lekko w ramię.
- Austin? - spytałam nieśmiało.
- Claire... - brunet powoli otworzył oczy i spojrzał na mnie półprzytomnie. Wyglądał na wymęczonego.
- To naprawdę ty. - uśmiechnęłam się promiennie i cieszyłam, że to wszystko się skończyło. Podeszłam do niego bliżej, wyjęłam klucze z kieszeni i odpięłam kajdanki. Gdy to zrobiłam, chłopak podparł się o nie, ciężko oddychając. - Wszystko okej? - spytałam z troską.
Podniósł głowę i spojrzał na mnie. Jego oczy znów były takie, jakie powinny.
- T-tak. - zająkał się. Pokiwał głową. - Wszystko w porządku.
Podniósł na mnie wzrok, patrząc na moją twarz. Lekko wyszczerzył oczy, jakby z przestraszenia. Położył dłoń na moim policzku i przeszedł kciukiem po ranie.
- To ja ci to... - urwał. Zabrał rękę.
- Tak. - odrzekłam smutno. - Ale to nic poważnego. Nic mi nie będzie.
Znów spuścił głowę, tym razem trochę niżej. Ręce położył na kolanach.
Wtedy zauważyłam, że na nadgarstkach miał dość poważne poparzenia, w miejscach, gdzie były kajdanki.
- Trzeba się tym zająć. - pokazałam na jego dłonie. Złapałam go za jedną. - Chodź. - wstałam. A wtedy, z lekkimi trudnościami, również i Austin. Zaprowadziłam go do łazienki, a tam zaczęłam ostrożnie przemywać mu ręce. Ten przyglądał się temu bez słowa z cały czas spuszczoną głową.
- Przepraszam. - odezwał się nagle. Podniósł głowę.
- Nic się nie stało. Naprawdę. - otworzyłam szafkę nad umywalką i zaczęłam szukać jakichś bandarzy. Gdy je znalazłam, powoli zaczęłam obwiązywać mu nadgarstki. Gdy było po wszystkim, przyjrzał się swoim dłoniom.
- Dzięki. - odparł nieśmiało. - Nie musiałaś.
- Bez przesady. - machnęłam ręką. - Z resztą... miałam cię zostawić z tymi poparzeniami? Co to to nie.
Niecałe dziesięć minut później siedzieliśmy przy stole w kuchni, naprzeciw siebie. Austin przez cały czas przyglądał się swoim dłoniom, a ja natomiast jemu.
- Jeszcze raz przepraszam. - szepnął. Położył ręce na blacie. Podniósł na mnie wzrok.
- Nie masz za co. Nie ty mi to zrobiłeś.
- Nie powiedziałbym. - wstał od stołu i stanął do mnie bokiem, krzyżując ręce. - To byłem ja. Rozumiesz? - spojrzał na mnie. - Ja ci to zrobiłem, tylko i wyłącznie. A wiesz, dlaczego? - położył ręce na stole, patrząc na mnie. - Bo nieważne, jak uważasz, ja wiem, że to moja wina. To, co ci się stało. W końcu... - spuścił głowę. - W końcu jestem wampirem. A na te lepiej uważać.
- Nie wygaduj głupot. Nie wszystkie od razu są złe. Na przykład ty. - pokazałam na niego. - Ty nie jesteś. Bo gdybyś był, to raczej już dawno wykorzystałbyś okazję i mnie zabił. Ale tego nie zrobiłeś. Dlatego wiem, że nie muszę się ciebie bać.
- Może jednak powinnaś. - odszedł od stołu i oparł o zabudowę kuchenną. Skrzyżował ręce. - I też lepiej będzie, jeśli stąd wyjdziesz. - odwrócił ode mnie głowę. - Teraz.
- Ale...
- Żadnego ale. - prawie przyknął. - Idź stąd. Już.
- W takim razie... - spuściłam głowę. Wstałam od stołu. - Jak chcesz. Ale pamiętaj. W każdej chwili możesz do mnie przyjść, pogadać. Jeśli oczywiście chcesz. - poszłam w stronę wyjścia, po chwili wychodząc z budynku. Jeszcze na chwilę spojrzałam na drzwi, po czym odeszłam w stronę domu, ze skwaszoną miną.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro