Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

II


Tego ranka Piołun nie ruszył się z łóżka. Słońce od dobrej godziny bombardowało izbę swoimi promieniami, co zwykle działało na niego lepiej niż jakikolwiek budzik. Tym razem jednak zdawał się ich nie zauważać. Leżał na boku, wpatrzony w ścianę przekrwionymi oczami. W jego głowie panował nieopisany chaos, spowodowany nie tylko kacem, który przywitał go zaraz po przebudzeniu.

Piołun jęknął cicho i zamknął oczy.

Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz miał problem z ogarnięciem rzeczywistości. Co ubiegłego dnia było realne, a co jedynie mu się przywidziało? I czy na pewno zaczęło się po wizycie w karczmie, czy może już dużo wcześniej? Czy spotkany na szlaku chłopak układający pieśń ku czci fast fooda był prawdziwy? Czy faktycznie jakieś zwierzę wykopało różę? Bo to, że je dogonił, a potem uciął sobie mało elokwentną pogawędkę z umierającym kwiatem, nie miało najmniejszego prawa się wydarzyć.

Przecież to były tylko trzy piwa... Albo cztery. Nie pamiętał dokładnie.

Piołun obrócił się na plecy i zakrył twarz dłońmi.

Czuł, że jego Yenny odeszła naprawdę. Roślina, którą ukochał najbardziej i z całego serca pragnął przywrócić ją do pełnego zdrowia. Zobaczyć jak rozkwita. Cieszyć się jej pięknem i czuć jej szczęście. A teraz wszystko przepadło...

Przetarł oczy, by pozbyć się palących łez. Musiał wziąć się w garść. Nie mógł przecież zostać w łóżku na zawsze. W ogrodzie czekały jeszcze pozostałe rośliny. Zapewne zmartwione, dlaczego nie pojawił się o stałej porze. Musiał ruszyć się dla nich, choć po raz pierwszy nie miał na to ochoty.

Przyznaj, że się boisz, stary ośle, pomyślał z goryczą.

Istotnie, bał się konfrontacji z rzeczywistością. Bał się tego, co mu dziś ukaże. Co zastanie w ogrodzie. Jak i tego, że kompletnie mu odbiło.

Powoli podkurczył nogi i zsunął dłonie z twarzy, ukazując sobie widok na własne, ukryte pod kołdrą kolana. A także coś jeszcze. Nie widział wyraźnie, bo obraz od przysłaniania oczu wciąż mu się rozmazywał, ale na pewno było zielone. I całkiem spore jak na jakiegoś owada. Do tego wyglądało, jakby przykucnęło wsparte na... Rękach? I wpatrywało się prosto w jego oczy.

- Tata?

Wysoki, niemal piskliwy głos sprawił, że oczy Piołuna natychmiast się rozszerzyły. Rozpoznał liściastą czuprynę i trzymające się pościeli, pięciopalczaste dłonie, a także chudą, powyginaną łodygę. Jedynym czego nie widział wcześniej, były dwa czarne punkciki i raz po raz otwierający się pod nimi niewielki otwór.

- Tata?

Piołun wrzasnął i jednocześnie szarpnął kołdrą, strącając z siebie roślinę, a następnie sam wyskoczył z łóżka. Nie miał pojęcia, gdzie dokładnie upadła, ale też nie miał zamiaru tego sprawdzać. Nie spuszczając wzroku z łóżka, wycofał się pod kuchnię, niemal do niej przywierając.

Serce waliło mu jak oszalałe. Czuł, jak powoli zalewa go zimny pot.

Dosypali mi czegoś, pomyślał, gorączkowo lustrując podłogę wokół łóżka. Kurwa, na pewno!

Nie mogło być innego wytłumaczenia. Niemożliwe, by miał takie zwidy po kilku piwach i to w dodatku na drugi dzień!

- Tata!

Piołun aż podskoczył, wyrwany z chwilowego zamyślenia i odruchowo przełknął ślinę. Roślina dreptała po podłodze w jego stronę, lekko kolebiąc się przy każdym kroku, wykonywanym przez dwa krótkie korzenie i pozostawiając na deskach sypkie, czarne ślady. Piołun odruchowo namacał dłonią stojącą na kuchni patelnię, rozważając jej użycie. Ostatecznie zaryzykował spojrzeniem na regał, gdzie obok książek spoczywała plastikowa doniczka. Doniczka, która była pusta.

- Ja pierdolę... - wydusił z siebie, wracając wzrokiem do zbliżającej się rośliny. - Gandziek?

- Tata, papu! - zapiszczała konopia, energicznie wymachując prawym pędem.

Piołun przyglądał się temu całkiem już ogłupiały. Gandziek jednak nie ustępował. Co więcej, zaczął nawet podskakiwać.

- Paapu!

Wciąż przytulony do westfalki Piołun obrócił nieznacznie głowę, tak by spojrzeć na to, na co próbowała zwrócić jego uwagę roślina. A wyraźnie wskazywała niewielką półkę między szafkami, gdzie stało kilka bibelotów oraz kartonowe pudełko.

- Tego chcesz? - spytał, ostrożnie biorąc do ręki przedmiot z sypką zawartością.

Konopia zapiszczała i podskoczyła, co Piołun uznał za przejaw radości. Nigdy by nie pomyślał, że zaniedbanie codziennych obowiązków może skończyć się czymś takim. Co rano wstawał wraz ze słońcem, a pierwszą czynnością związaną z roślinami było nabranie z pudełka łyżeczki nawozu i dosypanie jej do doniczki. Dziś nie zrobił tego po raz pierwszy. A skoro Mahomet nie przyszedł do góry...

Piołun bardzo powoli nachylił się i rozsypał po podłodze odrobinę proszku. Na efekt nie musiał czekać długo — roślina natychmiast podbiegła do porcji nawozu i nabierając go na liściaste dłonie, zaczęła wpychać go sobie w otwór pod czarnymi oczkami.

- Grzeczny... chłopiec... - wydukał Piołun.

Nie spuszczając wzroku z zajadającej rośliny, odstawił pudełko na blat, po czym pomału wycofał się do drzwi wyjściowych. Potrzebował się przewietrzyć. Może całodniowa praca na zewnątrz sprawi, że omamy znikną.

***

Tego dnia nic mu nie szło. Odkąd wszedł do ogrodu, miotał się między jedną czynnością a drugą, ostatecznie żadnej nie doprowadzając do końca. Ba! Nierzadko nawet do połowy. Najpierw próbował z grabiami, zaraz jednak dojrzał świeże chwasty, a gdy zabrał się za plewienie, zahaczył o suchą gałązkę, więc szybko poszedł po sekator, którego jakimś sposobem nie zabrał razem z innymi narzędziami.

Myślami wciąż uciekał, do tego co zostawił za sobą w chacie, a serce nadal krwawiło mu po wydarzeniach minionego wieczora. A mimo to w tę część ogrodu, w której rosła Yenny, nie zapuścił się ani razu, choć wiedział, że powinien coś z nią zrobić. Jednak zwyczajnie brakowało mu odwagi. W uszach znów brzmiały mu słowa wypowiadane miękkim, kobiecym głosem, których najzwyczajniej nie miał prawa słyszeć.

Oni wrócą... Musisz ich powstrzymać...

W tym głosie było coś, co faktycznie kazało się martwić. Brzmiało jak szczere ostrzeżenie. Jakby w tamtym momencie róża naprawdę martwiła się o niego.

Wiedzą o tobie...

Ale kto wie? Przed czym powstrzymać?

Skarcił się w myślach, że w ogóle zaczął się nad tym zastanawiać. Przecież to musiał być omam. Zwykły omam spowodowany zażyciem jakiegoś środka. W końcu tyle się teraz mówi o pilnowaniu własnej szklanki, gdy jest się w lokalu. A on jak dziecko dał zwieść pozornemu spokojowi miejscowej karczmy. Ludzie wszędzie są tacy sami...

Czas wlókł się niemiłosiernie, a Piołun coraz częściej łapał się na tym, że zastyga obezwładniany przez własne myśli. Przez słowa, które wciąż próbowały odbijać się echem w jego głowie. Wybudzał się wtedy nagle z tego dziwnego transu, z całych sił próbując skierować na coś swoją uwagę. Aż do kolejnego razu.

Lekki wiatr omiótł przyjemnym chłodem jego spoconą twarz. Jednocześnie coś delikatnie trącało go w ramię.

- Nie teraz - burknął, odpychając od siebie gałązkę tamaryszku.

Kolejny powiew jakby po złości wydał się silniejszy, co poskutkowało też mocniejszym pacnięciem. Już nie w ramię, a w daszek jego czapki, zsuwając mu go na oczy.

- Cholera! - warknął Piołun, poprawiając nakrycie głowy i gwałtownie odwracając się w stronę krzewu, który na pierwszy rzut oka zdawał się zarumienić ze wstydu. Jednak wrażenie to mogło być spotęgowane przez kolor jego kwiatów. - Daj mi spokój!

Od momentu, gdy wszedł do ogrodu, starał się nie patrzeć na żadną z roślin, a i one nie zaszczycały go spojrzeniem. Zupełnie jakby miały do niego głęboko zakorzeniony żal. Czuł to całym sobą. Nie wiedział tylko, czy chodziło o to, że zostawił martwą różę tam, gdzie rosła, czy może o to, że odpychał od siebie to, co mu powiedziała.

- Ale przecież nic takiego nie miało miejsca! - rzucił, błądząc wzrokiem po wszystkim, co znajdowało się w ogrodzie.

Bo to musiał być zwyczajny wypadek. Złośliwość zwierzęcia, które wdarło się tu wieczorem, być może zahaczyło futrem o kolce i w szale wyrwało krzew z ziemi, łamiąc go przy tym w kilku miejscach. Może to nawet była wina Piołuna, bo swoją obecnością spłoszył zwierzę? Nie było innego wytłumaczenia. A reszta? Reszta działa się wyłącznie w jego głowie. Skąd więc tak niecodzienne zachowanie roślin?

Piołun spojrzał na zwykle czepliwy maliniak, ale nawet on zdawał się podkurczyć pędy i patrzeć w zupełnie innym kierunku.

- I dobrze - burknął Piołun, po czym obrócił się na pięcie i ostentacyjnie wyszedł z ogrodu, porzucając w połowie rozpoczętą robotę.

Do tej pory nawet nie czuł, jaki jest zmęczony. Walka z myślami pochłaniała go do tego stopnia, że zdawał się wejść na jakiś wyższy pozom bytności, gdzie nie odczuwa się głodu, pragnienia, ani też niczego, co dzieje się wokół. Dopiero irytacja przywróciła go jako tako do rzeczywistości, wybierając na ślepo z długiej, jak łodyga słonecznika, listy potrzeb.

Kawa. Musiał napić się kawy, jeśli nie chciał ponownie wpaść w letarg, z którego jeszcze ciężej byłoby się wygrzebać. Musiał koniecznie pozostać na nogach.

Nie zdążył jeszcze dobrze dojść do drzwi, gdy z wnętrza chaty dobiegły go dźwięki. Jakby coś upadło na podłogę przy akompaniamencie brzęku sztućców.

Piołun zastygł w pół kroku, po czym zgrzytnął zębami i natychmiast zmienił kierunek. Nie miał już sił na kolejną konfrontację z halucynacjami. Kawa, jedzenie, odpoczynek. To wszystko będzie musiało poczekać. Nie oglądając się za siebie, czym prędzej opuścił Czarne Wrzosowisko, udając się tam, gdzie miał jeszcze nadzieję oczyścić umysł.

***

Szedł w górę zbocza, pozostawiając za sobą zarówno swoją ostoję, jak i majaczące w dole Jeżynowo. Świeże powietrze spływające ze wciąż ośnieżonych górskich szczytów, orzeźwiało umęczone ciało i umysł, a szum wysokich traw porastających łąki, koił zszargane nerwy.

Piołun wciągnął w nozdrza zapach doliny. W końcu był sam. Nie czuł kłębiących się wokół cudzych emocji. Nie czuł się obserwowany. Nie zwracał na siebie niczyjej uwagi. Był tylko on. Góry. I wiatr, ten niestrudzony wędrowiec, który niósł ze sobą pamiątki odwiedzonych miejsc. Temperaturę, zapachy. I dźwięki. Szum, trele ptaków, brzęczenie owadów. Brzęczenie, albo... Brzdąkanie?

Piołun obrócił głowę i wytężył słuch. Im dłużej trwał w skupieniu, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że się nie myli. Wiatr wiał z zachodu, a to oznaczało, że przynosił mu dźwięki z położonych nieco wyżej samotnych skałek. Skałek poetów.

- No nie wierzę - prychnął i mimowolnie pokręcił głową.

W sumie nie wiedział, czemu się dziwił, w końcu sam wysłał chłopaka w tamto miejsce. Może jedynie nie wierzył, że ten faktycznie go posłucha. Nie mówiąc już o tym, że jeszcze rano nie był pewny istnienia tego poety od siedmiu boleści. A jednak chłopak nie tylko był prawdziwy, ale prawdziwa była też jego piosenka do kotleta, która zaczynała rozbrzmiewać coraz wyraźniej. Na szczęście jednak nie na tyle, by Piołun był w stanie rozróżniać poszczególne słowa.

Ani chwili spokoju, pomyślał ze zgrozą i spojrzał na możliwe opcje. Dalej mógł iść już tylko w góry, a na to nie był szczególnie przygotowany. Miał na sobie zaledwie koszulkę i szorty, z których nawet nie przebrał się po przebudzeniu, a wychodząc z domu, dorzucił do nich jeszcze pas ogrodniczy, czapkę i sandały. Mówiąc krótko — do wizerunku pomylonego turysty brakowało mu jedynie białych skarpet za kostkę.

Pozostało mu pogodzić się z wizją, że tego dnia nie odpocznie psychicznie, gdy nagle brzdąkanie zupełnie umilkło. Piołun nasłuchiwał przez dłuższy czas i nawet złapał się na tym, że wstrzymywał oddech. W końcu głośno wypuścił powietrze z płuc. Czyżby jednak miał szczęście i koncert właśnie dobiegł końca? Może chłopak ponownie spieszył się do pracy i za niedługo minie go, schodząc do miasteczka?

Piołun zmierzył wzrokiem odległość, jaka dzieliła go od najbliższej ścieżki. Szanse, że chłopak znowu go zauważy, były niewielkie. I całe szczęście, bo do wysłuchiwania i rozprawiania na temat hymnu gastronomicznego miał jeszcze mniej sił niż wczoraj.

Cała wizja odzyskanego spokoju rozmyła się jednak, gdy ciszę przeszył niespodziewany krzyk. Piołun zerwał się na równe nogi i zamarł z galopującym w piersi sercem, a gdy tylko krzyk powtórzył się, puścił się biegiem w kierunku skałek.

Sandały nie najlepiej sprawdzały się na ukrytych w trawie nierównościach i Piołun kilka razy stracił równowagę, o mało nie skręcając przy tym kostki. Jednak wrzaski chłopaka, który bezsprzecznie wpakował się w jakieś kłopoty, napędzały go skutecznie i po kilku niebanalnych przekleństwach oczom mężczyzny ukazała się formacja głazów, którą dzień wcześniej wskazał na odczepnego.

Dysząc ciężko, Piołun obiegł skały, szukając wzrokiem źródła dźwięku, które jak na złość musiało umilknąć właśnie w tamtej chwili. Zapewne wziąłby całą sytuację za kolejny omam, gdyby nie jeden szczegół, który natychmiast zmroził mu krew w żyłach. U podnóża formacji leżała gitara.

- Niech to szlag - rzucił Piołun i zaczął się rozglądać, a gdy wzrok nie pokazał mu niczego prócz falujących traw i pobliskiej ściany lasu, zawołał: - Heeej! Młody, gdzie jesteś? Odezwij się!

Nagły szelest. A po nim stłumiony, gardłowy dźwięk.

Piołun zwrócił wzrok w stronę lasu, po czym wbiegł w wysoką trawę. Już po chwili zaczął dostrzegać ślad pozostawiony po czymś sporym, co albo pełzło po ziemi, albo było po niej zwyczajnie wleczone.

Dźwięk nasilał się, coraz bardziej przypominając tłumiony krzyk, aż w końcu Piołun wypadł na skraj łąki, gdzie od lasu oddzielał ją wąski strumień i zamarł, ujrzawszy scenę, której, mimo wszystkich dziwności od wczorajszego wieczora, kompletnie się nie spodziewał.

Chłopak leżał na ziemi i szamocząc się, próbował ściągnąć z twarzy coś, co szczelnie się wokół niej owinęło. Na pierwszy rzut oka przypominało węża i faktycznie mogłoby nim być, gdyby nie fakt, że ciągnęło się jeszcze kawałek za swoją ofiarą i wychodziło z czegoś, co wyglądało na dobrze wyrośniętą krwawnicę. I może to samo w sobie też nie byłoby takie dziwne, jednak widok rośliny zapierającej się korzeniami o kamień i próbującej przyciągnąć do siebie chłopaka, kompletnie zmieniał postać rzeczy.

Piołun niewiele myśląc, doskoczył w miejsce szamotaniny, nie zauważając nawet kiedy sekator znalazł się w jego dłoni. Przeskoczył nad wciąż próbującym uwolnić się chłopakiem, wziął płożący się po ziemi pęd między ostrza i zacisnął uchwyty. Poczuł, jak szczęki sekatora wbijają się w roślinę, by następnie zablokować się na jej twardym wnętrzu.

Na to Piołun przygotowany nie był, podobnie jak na uderzenie, które zbiło go z ugiętych nóg i posłało na podłoże. Nim zdołał się pozbierać, usłyszał za sobą krótki wrzask, co oznaczało, że mimo wszystko dopiął swego i uwolnił chłopaka. Nie przemyślał jednak, że weźmie na siebie całą uwagę tego...

Piołun uniósł głowę i ledwo zdusił własny krzyk. Tuż nad nim pochylał się nienaturalnie rozrośnięty, podłużny kwiatostan, który z niewyjaśnionych przyczyn rozwarł się nagle na cztery strony, ukazując długi kolec. Piołun zadziałał instynktownie — przeturlał się na bok, pozostawiając w miejscu, w którym leżał jedynie czapkę. Czapka natomiast została przebita ułamek sekundy później.

Piołun spróbował wstać, ale zaraz coś owinęło się wokół jego kostki i pociągnęło tak mocno, że na nowo stracił równowagę i grzmotnął o ziemię. Jak się okazało dość boleśnie. Widocznie w całym tym zamieszaniu miał jeszcze pecha trafić bokiem na nieduży, wąski kamień. Chyba że...

Mimo bólu Piołun sięgnął do pasa i dobył chwastownika, a następnie uderzył w trzymający go pęd. Roślina zaskrzeczała, rozluźniając nieco chwyt, jednak, zamiast się poddać, zaatakowała. Piołun nie miał zamiaru być gorszy i zdzielił maszkarę prosto w kwiatostan, odrywając jeden z jego czterech kawałków, czym rozeźlił ją jeszcze bardziej. Nim jednak zdążyła wziąć odwet, musiała skupić całą swoją uwagę na utrzymaniu równowagi, co z kolei dało Piołunowi kilka cennych sekund, które wykorzystał na ponowne przypuszczenie ataku na pęd i wyswobodzenie nogi, przez co dalej powinno pójść jak z płatka. Gdyby tylko wiedział, co należałoby zrobić.

Głośny skrzek poprzedzony długim sykiem wydobył się z ociekającego sokami kwiatostanu. Piołun nie miał czasu dłużej się zastanawiać. Stojąc już stabilnie na nogach, wpadł w dziwny trans. Dzierżąc w jednej dłoni chwastownik, a w drugiej sekator, zaczął odbijać tym pierwszym ciosy zadawane przez roślinę, a drugim ścinać cieńsze, ulistnione pędy, którymi krwawnica próbowała wybić go z rytmu.

Soki tryskały. Roślina wiła się i wydawała z siebie upiorne dźwięki, ale jej morderczy szał nie ustępował zabójczemu tańcowi Piołuna.

Mężczyzna zapomniał o chłopaku, który został gdzieś z tyłu. Nie widział otoczenia. Nie słyszał niczego prócz szumu własnej krwi, który skutecznie zatykał mu uszy. Czuł jedynie bicie własnego serca. I ostrza uderzające o tkanki monstrualnej flory.

I wtedy poczuł coś jeszcze. Ostry ból przeszył jego dłoń, sprawiając, że wypuścił sekator. Wbity w nią kolec zaczął poruszać się miarowo i zmieniać barwę z ciemnozielonej na ciemnoczerwoną. Przywodził na myśl kłujkę komara z tym że był dużo większy i zdawał się zasysać krew całą swoją powierzchnią.

Piołun wrzasnął, bardziej ze złości, bo nagły skok adrenaliny szybko stłumił ból. Wziął zamach i wbił chwastownik w nasadę kolca, przytrzymał i jednym ruchem wyswobodził rękę, po czym szarpnął narzędziem tak mocno, że wyrwał organ z kwiatostanu.

Trysnęły soki wymieszane z krwią Piołuna, a upiorny skrzek poniósł się po dolinie.

Piołun cofnął się o krok, unikając niekontrolowanych ciosów zadawanych przez pędy i trzymając chwastownik gotowy do uderzenia, odruchowo osłonił twarz krwawiącą dłonią. Promienie słońca oślepiły go tak nagle i niespodziewanie, że gdyby znajdował się bliżej, mogłoby to zaważyć na wyniku tego dziwnego starcia. Jednak utrata tej jednej sekundy nie zmieniła wiele, choć roślina, pozbawiona swojego głównego, jak sądził, aparatu nie utraciła morderczych zapędów i gotowa była zwyczajnie go udusić.

Piołun opuścił rękę i zmrużył oczy. Patrzył na uczepioną kamienia krwawnicę. Na jej łodygę, która starając się utrzymać równowagę, wysuwała się wprzód na tyle, na ile to było możliwe. Na wypuszczone nowe pędy, które pełzły po ziemi w jego kierunku. I na niesamowitą ilość soków, które lały się z uszkodzonego kwiatostanu.

I wtedy to dostrzegł. Zmutowana roślina balansowała na granicy cienia. Jedynie dolne pędy były w stanie wtargnąć do słonecznej strefy, pochwycić ofiarę i wciągnąć w mrok, gdzie czekał ją niechybny koniec. Każda część rośliny miała inne zadanie. Nawet część korzeniowa, która dawała stabilność i...

- O cholera... - powiedział Piołun niemal bezgłośnie i uskoczył przed kolejnym ciosem.

Nie było czasu na dalsze rozmyślania, bo nowe pędy nabrały wigoru i przypuściły atak. Piołun jednak nie zwracał na nie uwagi. Puścił się biegiem przed siebie, minął próbującą go pochwycić roślinę, wziął zamach i skoczył. Wiedział, że pędy lecą już za nim i że ma tylko jedną szansę. Wyćwiczonym ruchem, uderzył chwastownikiem pod właściwym kątem, wbił ostrze w muliste dno strumienia i gdy tylko poczuł, jak zawadza ono o włóknisty organ, wyszarpnął korzeń i wyrzucił go daleko poza wodę.

Obrót. Uderzenie. Skok.

Piołun nie przerwał natarcia. Zaszarżował na wijącą się i skrzeczącą krwawnicę, pozostawiając uszkodzone pędy za sobą, zawadził narzędziem o łodygę i nie przerywając biegu, wykorzystał własną masę, by zerwać roślinę z kamienia, a potem potoczył się wraz z nią prosto na skąpaną w słońcu łąkę.

Mimo że pędy zdołały pochwycić i okręcić się wokół Piołuna, czuł, jak z każdą kolejną chwilą słabną. Jak fontanna soków powoli usycha. Słyszał skrzek, który powoli przechodził w syk, aż w końcu zupełnie ucichł.

Dolina zdawała się utonąć w zupełnym milczeniu.

Piołun podniósł się powoli. Oddychał ciężko, a serce próbowało wyskoczyć mu z piersi. Mimo to zmusił trzęsące się nogi do ruchu, wlokąc za sobą wciąż uczepioną go roślinę. Chwastownik wsunął z powrotem do organizera, po czym, nie przerywając marszu, rozdarł koszulkę i owinął dłoń kawałkiem materiału.

- W porządku, młody? - wysapał, widząc siedzącego pod skałą chłopaka, kurczowo tulącego gitarę i wpatrującego się w niego szeroko otwartymi oczami.

- To... to... to... - jąkał się chłopak, powoli unosząc dłoń i wskazując na coś za Piołunem. Na twarzy wciąż miał czerwone ślady po morderczym uścisku.

- To... - zaczął mężczyzna, po czym przydepnął trzymający go pęd, który od razu zaczął się kruszyć i wyswobodził drugą nogę. - To nic.

- Potwór... - dokończył chłopak.

Piołun nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Nie miał nawet pewności, czy to wszystko dzieje się naprawdę.

- Nie, to roślina bagienna. Tylko dziwna jakaś.

- Ty walczyłeś z potworem...

Robiło się coraz dziwniej, choć Piołun jeszcze chwilę temu uważał to za niemożliwe.

- Chyba jesteś w szoku.

- Walczyłeś z potworem! - chłopak zerwał się na równe nogi. - Jesteś jak ten, no... Jak ten Biały Wilk, tylko że... - przyjrzał się dobrze głowie Piołuna. - Łysy. Łysy Wilk! A ja - dodał, układając gitarę w odpowiedniej pozycji - jestem zobowiązany ułożyć o tobie piosenkę!

Piołun uniósł brwi. Co prawda nie słyszał nigdy, by krwawnice były toksyczne, jednak w tym wypadku nie mógł tego wykluczyć.

- Chodź - powiedział, obejmując dłonią gryf, bo chłopak już zabierał się za to, by uderzyć w struny. - Podprowadzę cię do miasteczka.

- Ale...

- Jesteś w szoku i musisz odpocząć. Najlepiej jeśli udasz się prosto do swojego domu. Do łóżka - stwierdził, powoli prowadząc ich na szlak.

- A... A policja?

- Policja? - Piołun zatrzymał się i wbił wzrok w chłopaka.

- Trzeba powiadomić władze!

- Nie - Piołun pokręcił głową. - Co najwyżej lekarza, że uderzyłeś się w głowę.

- Ale... Trzeba wszystkim o tym powiedzieć!

- O czym? Że zaatakowała cię roślina wysysająca krew i że uratował cię dziwak z chaty po starej wiedźmie? Wiesz, co tym zyskasz? Badanie krwi. Albo najazd na swój dom, w poszukiwaniu narkotyków.

Chłopak milczał przez chwilę, wyraźnie próbując przeanalizować w głowie słowa Piołuna.

- Ale niczego nie znajdą. Jestem czysty. Poza tym... - przerwał, jakby coś właśnie go uderzyło i znów szeroko otworzył oczy. - Mieszkasz na Czarnym Wrzosowisku? Babcia opowiadała mi historie o tym miejscu...

- To miło, opowiesz mi przy innej okazji. A teraz chodźmy.

***

Gdy w końcu dotarł na wzgórze, padał z nóg. Szedł przygarbiony, bo zarówno obolałe mięśnie, jak i prażące słońce dawały mu się we znaki. Bez słowa minął Tymoteusza, który obserwował go już z oddali. Wiedział to, bo czuł bijące od dębu przerażenie, nim jeszcze dotarł do furtki. Pchnął ją lekko i powłócząc nogami, skierował się do chaty, nie zaszczycając drzewa nawet ukradkowym spojrzeniem.

Nie miał pojęcia co myśleć o tym o wszystkim. Rana na dłoni była prawdziwa. Chłopak z gitarą, też raczej nie był urojeniem. Czym więc było to, z czym przyszło mu walczyć? Rośliną? Zwierzęciem przypominającym roślinę? A może jedynie wytworem jego wyobraźni? Może dziurę w ręce sam sobie zrobił, wbijając w nią sekator?

Zaklął pod nosem, uświadamiając sobie, że w całym tym zamieszaniu zostawił narzędzie na łące. No nic, najważniejsze, że chłopak wyszedł z tego cało i zdrowo. Przynajmniej fizycznie, bo zdawało się, że psychicznie rozjechał się jeszcze bardziej.

- Łysy Wilk... - mruknął Piołun i zamknął za sobą drzwi.

Nie był sam, to wiedział na pewno. Wywrócił oczami, przypominając sobie o Gandźku, a potem zrzucił z siebie pas i udał się do swojej prowizorycznej łazienki, gdzie za umywalkę robiła stara emaliowana misa, a wodę pompowało się do niej ręcznie prosto ze studni. Był to jeden z dwóch wynalazków, które Piołun zamontował w chacie.

Ostrożnie odwinął materiał, przemył ranę, a następnie zdezynfekował i owinął czystym bandażem. Czując, że jego ciału również przyda się oczyszczenie, powlókł się do kuchni, by zagotować nieco wody. Ledwo przekroczył próg izby, doszło go ciche postękiwanie.

Piołun rozejrzał się, próbując zlokalizować źródło dźwięku. Na podłodze, tuż pod kuchenną szafką, dostrzegł zielony kształt. Zwinięty i na pierwszy rzut oka nieruchomy. Przypominał drzemiącego, liściastego kota. Piołun podszedł bliżej i wtedy kształt powoli się wyprostował, bujna czupryna uniosła się, ukazując zmizerowaną twarz składającą się z czarnych oczek i otworu, usadowionych w górnej części łodygi.

- Tata... - wystękała konopia głosem przypominającym piszczącą zabawkę dokonującą żywota.

Piołun uniósł brwi, po czym przeniósł wzrok z Gandźka na deski, na których zalegały resztki szarego proszku, a dalej na leżące nieopodal pudełko, które przed wyjściem z chaty odstawił na blat.

- Gandziek, ty to wszystko zjadłeś? - zawołał.

Konopia jedynie zamrugała w odpowiedzi, po czym otworzyła buzię i donośnie beknęła. Liściastymi dłońmi trzymała się kurczowo za dolną część łodygi. Dość nabrzmiałej łodygi.

- Jasna cholera - syknął Piołun i niewiele myśląc, wziął roślinę na ręce.

Nie ulegało wątpliwości, że Gandziek się przenawoził. Nie wiedząc, co robić, Piołun wrócił z nim do łazienki, posadził w opróżnionej misie, po czym pobiegł do schowka, a gdy wrócił, trzymał w rękach nawadniacz, plastikową butelkę i nożyce.

- Tata... Brzuszek... - piszczał Gandziek, tak żałośnie, że Piołunowi ścisnęło serce.

- Wiem, tata pomoże - odparł, choć nie miał co do tego pewności.

Nie marnując czasu, złapał za nożyce i odciął końcówkę nawadniacza, a następnie przykręcił go na butelkę napełnioną wodą.

- Tylko się nie ruszaj...

Mówiąc to, chwycił roślinę jedną dłonią pod pędami, a drugą wsunął nawadniacz w otwór gębowy i mocno nacisnął butelkę. Woda chlusnęła prosto do wnętrza łodygi, a gdy dotarła do jej końca, cofnęła się i zaczęła wylatywać tą samą drogą, którą weszła. Nie była już jednak krystalicznie czysta, a brudno szara.

Przytrzymywany przez Piołuna Gandziek wyrywał się i próbował piszczeć, jednak z jego wnętrza wydobywał się tylko głośny bulgot. Gdy cała woda zniknęła z butelki, Piołun odstawił przyrząd, uniósł Gandźka korzeniami do góry, pomagając mu pozbyć się resztek płynu i ponownie wziął na ręce.

- I po wszystkim - powiedział Piołun i przytulił roślinę, widząc, że ta szykuje się do płaczu. - Chyba zasłużyliśmy na odpoczynek - dodał, zapominając chwilowo o planowanej kąpieli.

Nie wypuszczając Gandźka z objęć, udał się do izby, prosto na ulubiony, wysłużony fotel. Rozsiadł się wygodnie i przeniósł wzrok na okno. Czyste przez pół dnia niebo zasnuły ciężkie, burzowe chmury. Zbierało się na porządną ulewę.

Piołun westchnął. I tak nie miał już sił, żeby wieczorem podlać ogród. Choć jedna dobra rzecz w tym pokręconym dniu.

Cichy szmer wypełnił ciszę panującą w pomieszczeniu. Piołun oderwał wzrok od okna i spojrzał na Gandźka, który pochrapywał wtulony w jego ramię. Uśmiechnął się mimowolnie.

Dwie rzeczy, poprawił się w myślach.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro

Tags: