I
Piołun ujął w dłoń czarną rękojeść i nieznacznie uniósł rękę. Równie czarne, zakrzywione na końcu ostrze błysnęło złowieszczo, muśnięte promieniem słońca nieśmiało przebijającym się przez gęste listowie.
- Nigdy nie macie dość, co? - syknął mężczyzna, powstrzymując się od splunięcia na ziemię. - Zarazy przebrzydłe!
Przekręcił nadgarstek, ustawiając tym samym oręż pod właściwym kątem, po czym zastygł w zupełnym bezruchu, posyłając nieproszonym gościom nienawistne spojrzenie. Jakby chciał dać im jeszcze szansę na wycofanie się.
- Nigdy więcej...
Wycelował.
- Nie...
Wbił ostrze w miękką strukturę.
- Zbliżajcie się...
Poczuł, jak ostrze bezlitośnie zahacza o włóknisty organ.
- Do niej!
Ostatnie słowa niemal wykrzyczał. Jednocześnie szarpnął ręką, jednym płynnym ruchem wyrywając korzeń spod ziemi i posyłając chwast daleko za siebie.
Nie przerywając morderczego szału, Piołun powtórzył sekwencję. Cios za ciosem pozbawiał intruzów oparcia w upatrzonym kawałku gleby, skazując ich tym samym na nieuniknioną zagładę na szczycie kompostu i jednocześnie dając im przy tym szansę na zadośćuczynienie poczynionych szkód, gdy tylko reinkarnują się pod postacią odżywczego nawozu.
Mężczyzna odetchnął głęboko i kilkoma zwinnymi ruchami palców zakręcił chwastownikiem, po czym wsunął go z powrotem do organizera przy pasie. Spojrzał z troską na oczyszczony kawałek ziemi; wyrastający z niej, na wpół uschnięty krzew kurczowo trzymał się starej, mocno pordzewiałej bramki. Jakby wiedział, że bez niej nie będzie w stanie utrzymać się w pionie, choć ona sama wisiała już tylko na jednym zawiasie.
- Już dobrze, kochana - powiedział Piołun. - Już jesteś bezpieczna.
Przesunął opuszką palca po chropowatej łodydze i smętnie pokręcił głową. Wiedział, że to konieczne, ale w tym jednym przypadku przychodziło mu to z wielkim trudem. Powoli sięgnął do organizera po sekator i najdelikatniej jak potrafił, ujął w dłoń jeden z martwych pędów. A potem odciął go szybkim ruchem tak, jak zrywa się ze skóry stary plaster - zadając dość intensywny, ale za to krótkotrwały ból.
Zapatrzył się w suchą gałązkę i westchnął, licząc w pamięci, ile takich zdążył usunąć, odkąd przejął opiekę nad ogrodem. Gdy przeszło rok temu kupował dom na Czarnych Wrzosowiskach, nigdy by nie pomyślał, że będzie przejmował się tak nieistotnymi dla siebie, przynajmniej w tamtym okresie, rzeczami. W końcu zrobił to z zupełnie innych pobudek. Chciał się gdzieś zaszyć. Z dala od miejskiego zgiełku. Z dala od ludzi. Problemów. Od wszystkiego.
Chatka u podnóża gór zdawała się być do tego najlepszą kandydatką. W dodatku była dość tania. Nic w sumie dziwnego - stara, drewniana konstrukcja ledwo trzymała się na fundamencie i właściwie bardziej nadawała się do rozebrania niż do zamieszkania, ale w tamtej chwili nie widział w tym najmniejszego problemu. Grunt, że chatka miała izbę z łóżkiem i starą kaflową kuchnią, a także dach, który chronił od deszczu. No, nie licząc miejsc, w których przeciekał, ale to również nie stanowiło większej przeszkody i Piołun uporał się z tym w pierwszej kolejności.
Kolejną niedogodnością był brak toalety, nie licząc drewnianego wychodka przytulonego do jednej ze ścian chatki, ale i z tą mężczyzna szybko sobie poradził. Właściwie pierwsze tygodnie spędził nie wystawiając nosa z domu, o ile nie musiał udać się do miasta po materiały remontowe, czy zwyczajne zakupy. Dnie i noce upływały mu na naprawie tego, co jeszcze dało się w chacie naprawić, by przedłużyć jej żywot choćby o następnych kilka lat. Było to wtedy lekarstwem na jego stan. W pracy fizycznej znajdował ukojenie.
W końcu któregoś dnia poczuł się jak wampir - blady z braku słońca i dodatkowo biały od kurzu, postanowił zaczerpnąć nieco powietrza i przy okazji rozejrzeć się po obejściu, bo poza wychodkiem nie zwracał na nie do tej pory szczególnej uwagi. To chata miała być jego ostoją. Tu, na osłoniętym z jednej strony ścianą lasu wzgórzu, miał zamiar ukryć się przed światem. Dosłownie. W czterech starych, drewnianych ścianach.
Podwórko za domem nie miało w sobie nic szczególnego. Ot zwykły kawałek zaniedbanego trawnika, kilka beczek na deszczówkę, rozsypująca się komórka, resztki wozu z dyszlem i kilka kopczyków, które Piołun początkowo wziął za robotę kreta. A wszystko to okalał zmurszały płotek, sugerując koniec działki. Jednak bezpośrednio za płotem znajdował się niewysoki mur. Dość dziwaczne, biorąc pod uwagę to, co mówił agent, a ten twierdził, że wszystko jak okiem sięgnąć, aż do ściany lasu, przynależy do budynku. Po co więc grodzić teren podwójnym ogrodzeniem?
Mur był z kamienia i wyglądał na dość stary. Może nawet starszy niż sama chata. I może to, co znajdowało się za nim, należało kiedyś do kogoś innego? Piołun nie miał pojęcia i w tamtej chwili niewiele go to obchodziło. Był za to ciekawy, co znajdowało się tuż za nim, bo zaaferowany domem, nieszczególnie wsłuchiwał się w wyuczoną przez agenta opowieść o działce. Zwinnie przesadził mur, zdumiony własnym zapałem i po chwili już tego żałował, lądując w rozłożystym krzewie. Maliniak? Być może. Jedno było pewne - drobne kolce natychmiast wpiły się w jego skórę oraz materiał odzieży i Piołun musiał się nieźle natrudzić, by wyswobodzić się z objęć rośliny, która za nic w świecie nie chciała odpuścić. Dosłownie jakby uznała go za intruza.
Gdy w końcu stanął na ścieżce, z dala od wszelkich pędów, poraniony stłumił ostatnie przekleństwo i zaczął rozglądać się po mało przyjaznym terenie. Ogród. Zwyczajny ogród. Gdzie nie spojrzał, widział kwiaty, krzewy i drzewa. Niektóre kwitły, inne usychały z braku ręki, która by o nie dbała.
Piołun zmełł w ustach kolejne przekleństwo i machinalnie zaczął dłubać w skórze na dłoni, czując, że drapieżny maliniak zostawił w niej jeden ze swoich kolców. Właściwie nie wiedział, co tak naprawdę spodziewał się ujrzeć za tym murem. Pozostałości po dawnych ludach zamieszkujących te tereny? Kawałek historii rozrzuconej gdzieś po krzakach?
Nie bądź śmieszny, pomyślał i skupił wzrok na tkwiący pod skórą cierniu, który ani myślał dać się wydłubać. I gdy tak walczył z nieznośnym zadziorem, naraz spadło na niego niemiłe uczucie. Zupełnie jakby ktoś go obserwował. Zdumiony niespodziewanym doznaniem, uniósł głowę i rozejrzał się. Zdawało mu się, że nawet ptaki umilkły na ten jeden moment, dając mu szansę usłyszenia choćby najmniejszego szelestu, bo oczy zawiodły go po całości, nie dostrzegając zupełnie nikogo.
A jednak uczucie go nie opuszczało. Czyżby zaczynał wariować? Złapał się na tym, że wciąż drapie skórę na dłoni, wrócił więc do przerwanej czynności, próbując zignorować gęsią skórkę, która wykwitła na jego przedramionach i niezrażona pięła się dalej ku plecom, stawiając po drodze na baczność wszystkie włoski.
- No dalej, wyłaź - mruczał do siebie, chcąc zagłuszyć to, co podpowiadały mu zmysły.
W końcu nie wytrzymał. Uniósł wzrok jeszcze raz, chcąc namierzyć przyglądającego się mu nieproszonego gościa i... I wtedy to dostrzegł. Czyżby naprawdę zwariował? To miejsce. Ten ogród... To ogród się mu przyglądał! Był tego pewien. Czuł to. Czuł na sobie niezmierzone ilości spojrzeń, choć nie dostrzegał ani jednej pary oczu. A jednak te wszystkie rośliny patrzyły na niego i mógłby przysiąc, że robiły to z ciekawością.
Ciarki przeszły mu po plecach. Spróbował przełknąć ślinę, choć czuł, że w gardle urosła mu sporych rozmiarów gula. Niczym kompletny wariat zaczął powoli się wycofywać. Jakby bał się, że ciekawość roślin przerodzi się nagle w żądzę krwi.
Kompletne szaleństwo, pomyślał, ale nie przestał się cofać. Przynajmniej do momentu, gdy po obu bokach wyrósł mu nagle kamienny murek.
Piołun zamrugał kilkakrotnie, nie dowierzając temu, co właśnie miało miejsce. Stał w przejściu. W sporym ubytku w murze, który łączył ogród z podwórkiem za chatą. Jakim cudem wcześniej go nie zauważył? Uniósł głowę, gdy zorientował się, że stoi pod metalową pergolą, a z góry spoglądają na niego drobne, żółtawe róże.
Wtedy nie wytrzymał. Puścił się biegiem w stronę domu, wpadł do środka i zatrzasnął za sobą drzwi z takim impetem, że te ledwo utrzymały się we framudze. Miał ochotę zrobić to samo z oknami, a następnie wsunąć się pod pled na łóżku i nie wychodzić z niego do końca dnia. Ostatecznie wziął kilka głębszych oddechów i zaczął zbierać porozrzucane po podłodze narzędzia, próbując zapomnieć o osobliwym miejscu za domem.
Mijały minuty, godziny, w końcu minęły też dzień i noc, a myśli Piołuna wciąż krążyły wokół ogrodu. Nie potrafił się ich pozbyć. Co więcej, zaczynał odczuwać zażenowanie własną reakcją, a także coś, co zdziwiło go jeszcze bardziej - było mu zwyczajnie żal tych roślin. Tego miejsca. Wyobraźnia podsuwała mu obrazy, w których poprzedni właściciel włożył całe swoje serce w stworzenie ogrodu. Dbał o kwiaty i krzewy niczym o własne dzieci. Pielęgnował, chronił przed przesuszeniem oraz inwazją chwastów. A teraz go zabrakło...
Piołun pokręcił głową, próbując pozbyć się natrętnych myśli. Zupełnie nie rozumiał, dlaczego w ogóle zaprzątał sobie nimi głowę. W życiu nie miał w domu choćby kaktusa, raz, że nie czuł takiej potrzeby, dwa - nie miał do tego ręki i nawet roślina przystosowana do życia w skrajnych warunkach, w końcu wyschłaby u niego na wiór.
Szybko zajął czymś ręce, z nadzieją, że umysł również podąży w tym kierunku. Otworzył drzwiczki pieca i sięgnął po ułożone obok gałęziówki. Suchutkie. Z pięknej, liściastej brzozy...
Piołun burknął coś sam do siebie. Odczekał, aż ogień zajmie bierwiona, po czym ułożył na palniku patelnię i podszedł do szafki, by wyjąć z niej jajka. Wiejskie. Od wolnych kur. Żywiących się robakiem. I zieloną trawką...
Uderzył pięścią o blat, o mało nie zgniatając trzymanych w niej jajek. Opanował się na tyle, by odłożyć je na bok i rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś innego do jedzenia. Miał jeszcze kawałek chleba. I słój miodu zakupiony od sąsiada. Z własnej pasieki. Z nektaru z okolicznych kwiatów...
- Na ognisty podmuch!
Tym razem grzmotnął pięścią na tyle mocno, że jajka sturlały się z blatu i rozbiły o deski, tworząc surową wersję tego, co Piołun początkowo zamierzał zjeść. Cała wiązanka przekleństw cisnęła mu się na usta, jednak gdy w końcu je otworzył, wydobyło się z nich jedynie ciche westchnięcie.
- Poddaję się - rzucił w eter i nie bacząc, że wciąż jest w piżamie, wyszedł z chaty.
Jego wzrok automatycznie padł na wyrwę w murze. Wciąż tam była. Nie wiedzieć czemu, kolejne kroki Piołun skierował prosto do starej komórki. Wysunął ze skobla duży, zardzewiały gwóźdź i otworzył drzwi. Pierwszym co rzuciło mu się w oczy, była duża metalowa konewka, jakby to właśnie ją spodziewał się tam znaleźć. Bez zastanowienia wziął ją do ręki, podszedł do najbliższej beczki i nabrał deszczówki.
Uzbrojony w życiodajny płyn, przeszedł przez wyrwę i obrzucił spojrzeniem znajdujące się w ogrodzie rośliny, jednocześnie starając się nie zwracać uwagi na to, że one robiły dokładnie to samo. Szybko obrał w myślach trasę i zabrał się do roboty. Po wielu kwadransach i równie wielu kursach, które z racji ograniczonej wody w beczkach musiały wydłużyć się o drogę do studni, udało mu się zwilżyć każdy skrawek ziemi, z którego coś wyrastało. Nie oznaczało to jednak końca pracy. Podczas podlewania notował w głowie kolejne czynności, które czekały go w różnych częściach ogrodu. Od pielenia, przez grabienie, do kosmetycznego podcinania pędów.
Od tamtej pory był stałym bywalcem tego osobliwego zakątka, a ogród okazywał mu swoją wdzięczność, z dnia na dzień stając się coraz piękniejszym. Uczucie, które na początku przyprawiało Piołuna o gęsią skórkę, z czasem zniknęło zupełnie. Zastąpiła je wzajemna radość, którą czerpali ze swojego towarzystwa. Rośliny dosłownie jadły mu z ręki. Pozytywnie reagowały na każdy z zabiegów, którego dokonywał, by pomóc im dojść do siebie. Wszystkie rośliny wprost kwitły w oczach. Wszystkie. Z wyjątkiem krzewu róży, który rósł w jednym z rogów kamiennego muru.
Piołun zsunął z głowy czapkę i przetarł dłonią łysinę poznaczoną bladymi bliznami. Po kolei wyliczał w myślach wszystkie sposoby, których się uchwycił, by przywrócić różę do pełnego zdrowia, a które nie dały zbyt wiele. Nie miał pojęcia, co mógłby jeszcze zrobić.
- Widać będę musiał uciec się do metod innych niż te babcine - powiedział w końcu i wstał z klęczek. Trzaski jednego stawu po drugim uświadomiły mu, jak długo ślęczał w tej pozycji, wspominając dawne dzieje. - Nie poddawaj się, coś wymyślę - rzucił na odchodne i ruszył w stronę chaty.
Zmarnowany krzew nawet za nim nie patrzył.
***
Wnętrze pachniało drewnem. Był to jeden z tych zapachów, które działały na Piołuna kojąco; otulały niczym ciepły koc, dawały poczucie bezpieczeństwa i przynależności. Zaciągał się nim za każdym razem, gdy przekraczał próg chaty. Był to ten sam rodzaj uzależnienia, co wąchanie nowych książek.
Nie odmówił sobie tego i tym razem. Nabrał w płuca porządny haust powietrza i powoli zaczął je wypuszczać, gdy znowu to poczuł. Znał to doskonale. Wiedział, że zwrócił na siebie czyjąś uwagę. Uśmiechnął się półgębkiem i podszedł do starego regału, gdzie na jednej z półek samotna, plastikowa doniczka strzegła rzędu książek. Z doniczki spoglądała na Piołuna długa i nieco pokraczna roślinka. Jej dwa boczne pędy sterczały niczym rozłożone i gotowe do uścisku ramiona, kończące się pięciopalczastymi liśćmi. Pozostałe liście znajdowały się jedynie na czubku łodygi, przywodząc na myśl bujną czuprynę, przez co całość przypominała małego, zielonego człowieczka.
- No co tam, Gandziek? - zagaił Piołun, delikatnie pstrykając palcem w liściastą dłoń. Mógłby przysiąc, że roślinka wyglądała na rozpromienioną. - Tatuś też się cieszy.
Doskonale pamiętał swoje zdziwienie, gdy pewnego dnia ujrzał Gandźka wśród innych roślin. Początkowo wziął go nawet za chwast. Dopiero gdy szykował się do usunięcia go z gleby, spostrzegł, że ma do czynienia z niewielkim, samotnym gatunkiem konopi. Nie miał pojęcia skąd wzięła się w ogrodzie, ani dlaczego wcześniej jej nie zauważył, jednak nie miał zamiaru szczególnie nad tym rozmyślać.
Niewiele myśląc, wbił łopatkę w ziemię i wydobył z niej pokraczną roślinę, a następnie uniósł na wysokość oczu, by lepiej się jej przyjrzeć. Wyglądała, jakby coś poszło nie tak podczas jej rozwoju; łodyga nie należała do najprostszych, do tego brakowało jej kilku pędów bocznych. Może odgryzło je jakieś robactwo, albo drobne gryzonie?
Piołun uśmiechnął się pod nosem na myśl o myszach będących na haju, po czym wrócił do chaty wraz z rośliną konopi. Od tamtej pory Gandziek towarzyszył mu w domu i choć urósł nieznacznie, nigdy nie przestał wyglądać mizernie. Piołun jednak dbał o niego najlepiej, jak potrafił, traktował jak małego kumpla, a także jako osobisty talizman. Gandziek był symbolem jego małego zwycięstwa nad samym sobą.
- Tatuś musi poszperać w zapiskach - stwierdził Piołun i zdjął z regału kilka pozycji. Rozłożył je na stoliku pod oknem, a sam przysiadł na fotelu okrytym baranią skórą.
Książki i dzienniki, z których przez ostatni rok czerpał wiedzę o roślinach, nie należały do niego. Natrafił na nie przypadkiem, gdy pewnego dnia podczas jego nieobecności do chaty zakradła się kuna i pałaszowała mu po szafkach, a gdy wrócił i przypadkiem ją nakrył, zostawiła na jednym z dywanów brzydką niespodziankę, po czym uciekła przez uchylone okno.
Piołun zacmokał z dezaprobatą, uprzątnął nieczystości, a następnie przeprał dywan. I tak miał w końcu to zrobić, ale zajęty ogrodem przez całe dnie, zwyczajnie nie znajdował ku temu dobrego pretekstu. Aż do tamtej chwili. Gdy tylko uporał się z robotą, zwinął dywan z zamiarem wyniesienia go na zewnątrz i wtedy spostrzegł, że część desek w podłodze, na które nachodziło łóżko, została wycięta w niewielki prostokąt.
Zaintrygowany podszedł bliżej i jeszcze bardziej odsunął mebel. Klapa, tak jak przypuszczał. Tylko czemu agent nie wspomniał, że chata ma piwniczkę? Przecież niemożliwe, żeby o tym nie wiedział.
Piołun ujął w dłoń metalowy uchwyt i uniósł klapę, odkrywając przed sobą sekretne wejście pod podłogę i wzbijając przy okazji tumany kurzu, których nie zdążył jeszcze pozbyć się z domu. Przez chwilę patrzył w ciemny otwór, jakby chciał się upewnić, że ze środka nic na niego nie wyskoczy, po czym sięgnął po kieszonkową latarkę, która jak zawsze dyndała przy jego pasie i rozświetlił piwniczny mrok.
Nadal nic. Żadnych potworów, pomyślał Piołun z wesołością, choć serce galopowało mu w piersi.
Przysiadł na krawędzi i zsunął do środka nogi, a następnie resztę siebie. Pomieszczenie było dość płytkie, ledwie zdołał się w nim wyprostować. Nie zawierało też zbyt wielu rzeczy; nieduży regał z glinianymi butelkami i słoikami, stary gąsior i drewniany kufer. Żadnego stołu ze świecami i wymalowanym kredą pentagramem, ani też ksiąg z zaklęciami, oprawionych w ludzką skórę.
Piołun pokręcił głową, nie dowierzając, co też horrory potrafią wyczyniać z ludzkim umysłem. Rozbawiony własnymi wizjami uchylił wieko skrzyni i poświecił latarką na jego zawartość. Książki, stare notatniki. Nic poza tym. Piołun z jednej strony poczuł się rozczarowany, z drugiej zaś zaciekawiony. W końcu miał przed sobą cały dorobek poprzedniego właściciela i to spisany na papierze. Idealna lektura na samotne wieczory.
Nie pomylił się. Część książek rozprawiała o ziołach i ziołolecznictwie. Inne o ogólnej uprawie roślin. Jeszcze inne o lokalnych wierzeniach. Z prywatnych zapisków dowiedział się wiele o domowych sposobach na mszyce, chwasty oraz jak warzyć naturalne mikstury ogrodowe. Mówiąc krótko - całą wiedzę o roślinach zdobył dzięki jednej wyprawie do ukrytej piwniczki.
Co prawda były też notatki, których za nic nie potrafił przeczytać, bo znaki na papierze kompletnie nie przypominały liter. Z rycin również niewiele potrafił wywnioskować. Niby większość przypominała rośliny, jednak Piołun nie umiał rozpoznać ani jednej. Ostatecznie odłożył dziennik na półkę i więcej do niego nie zaglądał, jednak sama postać byłego właściciela zaciekawiła go na tyle, że zaczął wypytywać o nią w pobliskiej miejscowości.
Najlepszym źródłem informacji okazała się być lokalna karczma. Ludzie po kilku piwach stawali się bardziej chętni do rozmów o Czarnym Wrzosowisku niż na trzeźwo. Głównie mężczyźni. Kobiety z jakiegoś powodu za każdym razem nabierały wody w usta.
I tak Piołun dowiedział się między innymi tego, że zajął chatę po samotnej starowince, uchodzącej za młodu za miejscową zielarkę, a na starość zaś - za miejscową wariatkę, która praktycznie nie opuszczała ogrodu, a na kilka lat przed jej śmiercią w ogóle przestano widywać ją w wiosce. Gadano również, że babka gusłami zaczęła się zajmować, także ludzie przestali zapuszczać się w tamte rejony, zwłaszczazwłaszcza że o samych Czarnych Wrzosowisk również krążyły niezbyt dobre legendy.
Chętnych na chatkę po starowince też ponoć nie brakowało. Choć nie wśród miejscowych oczywiście. Jednak nikt, kto przyjechał oglądać włości, nie zdecydował się na ich kupno. Mówiono, że każdy, w najlepszym wypadku, wyjeżdżał stamtąd z gęsią skórką.
Cóż, to tłumaczyło niską cenę nieruchomości.
Słuchając tych rewelacji, Piołun jedynie kiwał głową. Ani razu nawet nie zająknął się o tym, czego sam doznał, przebywając na Czarnym Wrzosowisku, choć ludzie, mniej lub bardziej taktownie, próbowali to z niego wyciągnąć. Po czasie jednak znudzili się tematem i raz po raz widując Piołuna robiącego zakupy, najwyraźniej uznali, że wszystko z nim w porządku, a miejscowe historyjki o chatce na wzgórzu były jedynie bajaniem. Choć nie zdarzyło się, by w ciągu roku ktokolwiek odwiedził go choć raz. Ale może to i lepiej.
Piołun podniósł wzrok znad zapisków i spojrzał na Gandźka, który z zaciekawieniem przypatrywał mu się z regału.
- Im mniej wiedzą, tym lepiej - powiedział i puścił oko do rośliny. - Za to ja będę musiał zasięgnąć języka w ogrodniczym, bo babcia Stania chyba niewiele już tu pomoże.
Mówiąc to, odłożył dziennik na stolik i przeczesał palcami ciemną brodę.
- Musimy znaleźć dla Yenny inne lekarstwo.
***
Dzień był piękny, psuł go jedynie odgłos piły dochodzący z oddali. Piołun usłyszał go zaraz po przekroczeniu progu chaty. Przystanął zdegustowany, choć podobne dźwięki nie były tu ostatnimi czasy niczym nadzwyczajnym. Jeden z sąsiadów konsekwentnie pozbawiał swojej działki wszelkich drzew i choć mieszkał kilkaset metrów dalej, to wiatr uporczywie przynosił na wzgórze wieści o jego poczynaniach.
Piołun zacmokał i nieznacznie przekręcił głowę, rzucając spojrzenie wiekowemu dębowi, który wyglądał na zaniepokojonego. W sumie nie dziwił mu się, odkąd zamieszkał w chacie sam, miewał ciarki od podobnych dźwięków.
- Spokojnie, Tymoteuszu - powiedział, siląc się na uśmiech. - Tutaj jesteście bezpieczni.
Dąb w odpowiedzi zaszumiał jedynie liśćmi, ale Piołun nie wyczuł w nim szczególnej zmiany nastroju. No cóż, nie zawsze udawało mu się być przekonującym, zwłaszcza jeśli chodziło o rośliny, które widziały w życiu więcej od niego.
Mężczyzna wzruszył ramionami i ruszył ścieżką wiodącą do Jeżynowa, gdzie miał nadzieję pozyskać ratunek dla krzewu, który z każdym dniem usychał coraz bardziej. Nie potrafił odpuścić, choć czuł, że ta walka od dawna jest już przegrana.
Szedł szybkim krokiem, bo droga była dość daleka, a miał nadzieję wrócić jeszcze przed zmierzchem. Z każdym pokonanym metrem odgłos piły coraz bardziej wwiercał się w jego mózg, nie dając pozbierać myśli. Powoli zaczynał dostrzegać majaczące w oddali osiedla, a oczami wyobraźni widział już nawet uwijającego się przy wycince mężczyznę. Piołun zbliżył się na wysokość pierwszego domu i zapatrzył się w niknący powoli lasek, który jeszcze rok temu był całkiem okazały.
Wzdrygnął się, słysząc, jak piła ponownie wżyna się w gruby pień, po czym skręcił w pastwisko. Nie miał ochoty iść przez osiedle, zwłaszcza że droga prowadziła wokół jednego z mniejszych wzgórz, przez co była może mniej stroma, ale za to o wiele dłuższa. Do Jeżynowa szybciej dojdzie na przełaj, a już na pewno zrobi to, ciesząc się ciszą i spokojem.
Odetchnął głęboko, gdy jedynymi dźwiękami, jakie dochodziły do jego uszu, były śpiew ptaków i szemrzący gdzieniegdzie strumyk. Na skraj przywitał go widok na położone u stóp wzgórza miasteczko szczelnie zamknięte z prawej strony pasmem górskim. Było to jedno z ulubionych miejsc Piołuna; poza sezonem rzadko uczęszczane przez ludzi, choć położone nieopodal jednego z głównych szlaków. Idealne, by oczyścić umysł, wsłuchując się w niczym niezmącone odgłosy przyrody...
W chrupiącym chlebie ukryte skarby,
Twoje mięso soczyste, jak marzeń barwy...
Piołun zamrugał kilkakrotnie. Nie był pewny czy właśnie usłyszał niezbyt udaną piosenkę, czy też wiatr postanowił zrobić sobie z niego żarty.
Warzywa kolorowe, jak kwiaty w ogrodzie,
Tworzą symfonię smaku, której brakuje w modzie...
Nie, to nie mogło być przesłyszenie.
Piołun ruszył w stronę ścieżki, nie wiedząc właściwie czemu, zboczył z trasy. Nigdy jednak nie słyszał czegoś podobnego; absurdalne słowa wyśpiewywane przy akompaniamencie instrumentu strunowego. Po prostu musiał zobaczyć, kto wpadł na tak niedorzeczny pomysł, by zadręczać tym przyrodę.
Wznosimy hołd, pełni wdzięczności,
Za te chwile delektacji, niebiańskie przyjemności...
Piołun parsknął mimowolnie. W życiu nie słyszał chyba niczego głupszego. Powoli zbliżył się do szlaku, gdzie na jednym z głazów przysiadł młody, na oko dwudziestoletni chłopak i z miną dumnego poety raczył śpiewną paplaniną okoliczne łąki. Choć sam przed sobą musiał przyznać, że grał dobrze, a i głos też miał niczego sobie.
- Dzień dobry!
To wyrwało Piołuna z zamyślenia. Nawet się nie zorientował, że chłopak go zauważył.
- Piękny dzień, prawda?
- Yyy, tak... - odparł Piołun zupełnie zbity z tropu.
- Idealny, by ułożyć piosenkę.
Piołun zakasłał, ale po chwili pokiwał głową.
- Podoba się panu? - Chłopak ani myślał na powrót zapomnieć o jego obecności.
- Słucham?
- Piosenka. Czy podoba się panu?
- Yyy... - Piołun niezręcznie podrapał się w tył głowy. - Jest dość... Nietypowa.
- Od rana chodzi mi po głowie, ale nie mogłem znaleźć odpowiedniego miejsca, by mogła wybrzmieć w swej pełnej okazałości.
Piołun bezwiednie uchylił usta, po czym dokładnie przyjrzał się chłopakowi. Nie wyglądał na obłąkanego. Do tego ubrany był schludnie w czyste, jasne rybaczki i ciemny t-shirt, a jego długie, sfilcowane włosy były starannie upięte z tyłu głowy.
- Tylko z refrenem nie mogę sobie poradzić - ciągnął chłopak, niezrażony przyglądaniem się nieznajomego. - Pan posłucha:
Kebabie, kebabie, niech rozbrzmiewa ta pieśń smakowa,
Twoje aromaty niech nas uwiodą jak najpiękniejsza oda.
Nastała niezręczna cisza, przerywana jedynie podmuchami wiatru. Chłopak wpatrywał się w Piołuna wyczekująco, a ten czuł coraz więcej kropel potu występujących mu na skórze.
- Wiesz, ja niezupełnie znam się na współczesnej poezji - odparł po chwili, choć podejrzewał, że taka odpowiedź może nie wystarczyć, a mina chłopaka zdawała się to potwierdzać. - Ale wiesz, tu niedaleko - wskazał kierunek przeciwny do miasteczka - znajduje się formacja zwana potocznie skałkami poetów. Może tam pójdzie ci lepiej?
Oblicze chłopaka rozpromieniło się.
- Nie wiedziałem, dziękuję! - zawołał, po czym spojrzał na zegarek i dodał: - Ale następnym razem, dziś już nie zdążę przed robotą.
Piołun patrzył zbity z tropu, jak chłopak ponownie zaczyna uderzać w struny i powoli zatracać się w swoim dziele. Nie czekając na upragniony przypływ weny, który najwyraźniej miał dziś nie nadejść, obrócił się i odszedł, nie spoglądając już więcej za siebie. Za to niesione wiatrem słowa piosenki towarzyszyły mu jeszcze długo.
***
- Nie łam się, człowieku. To pewnie nie pierwsza i nie ostatnia, która nie chciała przy tobie żyć.
Piołun westchnął. Śmieszne, ale sprzedawca w ogrodniczym powiedział mu mniej więcej to samo, z tym że tamten wiedział, że chodziło o roślinę. Mimo przeszło trzydziestu pięciu wiosen na karku Piołun nigdy z nikim się nie związał. Jego miłością w poprzednim życiu była praca. W obecnym - ogród. Wraz z usychającą Yenny...
- Znajdziesz następną - dopowiedział dobrze już wstawiony dekarz i poklepał go po ramieniu.
Nie taką, pomyślał Piołun i podniósł kufel do ust. Co prawda otrzymał produkt, po który przybył do Jeżynowa, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że gość sprzedał mu go bardziej z litości, niż z wiary w jego cudowne właściwości.
- Żeby to tylko takie problemy mieć - ciągnął dekarz, choć Piołun nie odrywał wzroku od złotego trunku. - Patrz ile to ostatnio nieszczęść w okolicy.
Dopiero na te słowa brwi Piołuna uniosły się, a on sam spojrzał na mówiącego. Nie był na bieżąco z tym, co działo się w okolicy. A właściwie ze wszystkim, co działo się gdziekolwiek na świecie. W chacie nie miał prądu, więc posiadanie telewizora było zbędne. Z radia wydobywały się jedynie trzaski, a w miasteczku bywał niezwykle rzadko, więc siłą rzeczy nie czytał też gazet. Dopiero w karczmie Pod Srebrną Turnią mógł dowiedzieć się tego i owego. Nawet jeśli wcale o to nie pytał.
- Najpierw był ten, no, Mietek z masarni, co mu się bagiennych grzybków zachciało i do rezerwatu się kopnął. Miesiąc już będzie, jak do domu nie wrócił. Licho go tam jakie wzięło.
- Żadne licho, tylko do bagna po pijaku wpadł, ot co - wtrącił karczmarz, zacięcie polerując kufel. - Dlatego ciała nie znaleźli. Musieliby cały teren osuszać.
- Po... pijaku? - beknął dekarz. - Z rana?
- Wystarczyło, że przez noc pił - karczmarz machnął ścierką. - Jak ten, co go w jeżynach znaleźli, gdy już zalatywać zaczął. Do dziś nikt tam owoców zbierać nie chce.
- No a biznesmen ten, co ostatnio inwestycji doglądać przyjechał? - odezwał się nagle Staszek ze spożywczaka, siedzący przy sąsiednim stole. - Ten od tego jebitnego hotelu na starym stoku. To dopiero dziwna historia. Cała limuzyna zmiażdżona...
- Tego to chociaż nie szkoda - karczmarz znów niedbale machnął ręką. - Przyjeżdża tu taki, co mu się wydaje, że kasą może wszystko i szpecące molochy stawia. I co? I kasa nie uratowała go przed śmiercią. Przynajmniej w tym jednym przypadku wszyscy jesteśmy równi.
- Taa - westchnął Piołun, któremu głowa zaczynała już puchnąć od nawału informacji. Zanadto przyzwyczaił się do ciszy i spokoju, jakie panowały w jego samotni.
- Widzisz, synek - dekarz znów poklepał go po ramieniu. - Nie przejmuj się babą i ciesz się życiem, bo nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie twoja kolej.
***
Do domu wracał nieco później, niż planował. Do tego wypił też więcej, niż zamierzał, więc na wszelki wypadek darował sobie drogę przez łąki. Ulica zdawała się być lepszym oparciem dla miękkich nóg, niż trawiaste zbocza, po których w każdej chwili można było się stoczyć. Choć w tamtym momencie chyba już bardziej stoczyć się nie mógł.
Piołun ziewnął przeciągle i spojrzał na czubki drzew, gdzie malowały się jeszcze pomarańczowe promienie zachodzącego już słońca. Ależ były piękne. Wszystko wokół było piękne. Nawet osiedle, przez które tak bardzo starał się nie chadzać. I te migające w oddali, niebieskie światełka.
Piołun przystanął na chwilę, po czym otrzeźwiał na tyle, by przyspieszyć kroku. Nie słyszał niczego, prócz łomoczącego mu w piersi serca. Nie śpiewały ptaki. Nikt nie prowadził żadnych rozmów. Nie było słychać piły.
Wóz strażacki stał obok policyjnego, dokładnie w miejscu, w którym się ich spodziewał. Przed ogrodzonym terenem krzątało się paru funkcjonariuszy. Sąsiada nigdzie nie było.
Piołun przełknął ślinę, po czym odwrócił wzrok, nie chcąc wyjść na wścibskiego gapia i skierował się prosto na Czarne Wrzosowiska.
Ciesz się życiem...
W uszach wciąż pobrzmiewał mu głos dekarza.
Ścisnął mocniej trzymany w rękach karton z preparatem na choroby róż, a gdy w końcu dotarł do domu, udał się prosto na tylne podwórko. Gdy tylko minął kamienny mur, poczuł, jak coś chwyciło go za nogawkę, nie dając zrobić kolejnego kroku.
- Nie teraz, Trisz - powiedział, próbując uwolnić nogę od kolczastego uścisku maliniaka. - Teraz muszę zająć się...
Urwał, słysząc nagły szelest w dalszej części ogrodu. Spróbował wytężyć wzrok i przebić się nim przez szarówkę, która zdążyła już rozgościć się na wzgórzu. Nie dostrzegał jednak niczego prócz roślin, które zamarły wraz z nim. Czuł ich przerażenie i sam zaczynał nabierać ochoty na ucieczkę do chaty, gdy nagle szelest powtórzył się, tym razem głośniejszy, a towarzyszyło typowy trzask łamanej rośliny. Suchej rośliny.
- Yenny! - zawołał i puścił się biegiem w przeciwległy róg ogrodu.
Dostrzegł to, nim jeszcze dobiegł na miejsce. Ciemny kształt tuż przy samej ziemi, umykający na zewnątrz przez otwartą bramkę. Piołun zatrzymał się na ułamek sekundy, wypuszczając z rąk pudełko. W rogu ogrodu została jedynie rozgrzebana ziemia.
- Nie... - wykrztusił i niewiele myśląc, rzucił się w pogoń za intruzem.
Wciąż słyszał go przed sobą - uciekał skrajem lasu dość szybko, ale nie na tyle, by rozjuszony Piołun nie był w stanie go dogonić. O miękkich nogach dawno już zapomniał.
- Stój! Zostaw ją!
Kształt jakby zareagował na krzyki Piołuna. Wyraźnie zaskoczony pościgiem, niezdarnie uskoczył w las, zahaczając po drodze o jedno z drzew, po czym rozpłynął się w mroku.
Piołun zatrzymał się i ciężko oddychając, próbował namierzyć go wzrokiem, jednak ten skutecznie zniknął mu z oczu. Zostawił jednak to, po co wdarł się do ogrodu. Wśród traw leżał połamany i niemal całkowicie uschnięty pęd.
Miękkość nóg wróciła ze zdwojoną siłą. Nie potrafiąc wykrztusić z siebie żadnego słowa, Piołun podniósł z ziemi roślinę i nie bacząc na raniące go w dłonie kolce, zawrócił w stronę muru. Szedł wolno, co chwilę potykając się o nierówności podłoża i powstrzymując napływające do oczu łzy.
- To nie miało tak być... - wybełkotał. - Kupiłem ci lekarstwo... Miało pomóc... Na pewno pomoże...
Już za późno, Piołunie.
Mężczyzna oparł się o wiszącą bramkę, próbując zachować resztki równowagi. Musiało być z nim naprawdę źle, skoro zaczynał słyszeć głosy.
Musisz mnie wysłuchać...
Piołun powoli wypuścił powietrze. Głos niby wybrzmiewał w jego głowie, a jednak... A jednak miał wrażenie, że dochodzi gdzieś z dołu.
Wysłuchaj mnie...
Spojrzał na swoje ręce. Na kwiat, który się w nich znajdował. Piękny, czerwony. Zupełnie niepasujący do uschniętych pędów, a jednak żywy i patrzący mu prosto w oczy.
Wygnani wrócili. A teraz wiedzą o tobie.
- Co?
W głowie miał istny mętlik i był okrutnie zmęczony. Ale czy naprawdę wypił aż tyle, by słyszeć głos płynący z kwiatu?
Oni wrócą. Wiedzą, że ty tu jesteś. Musisz ich powstrzymać.
- Że co proszę? Kogo? I jak?
Musisz odszukać tego, który przemawia ustami...
- Yenny...
Kwiat zaczął blednąć, a jego płatki powoli się kurczyć, aż w końcu usechł jak pozostała część rośliny.
Piołun długo jeszcze tkwił w miejscu oparty o bramkę. W końcu jednak bez słowa odłożył różę na pusty kawałek ziemi, a potem powoli udał się do chaty, nie spoglądając już na żadną z roślin.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro