3
Anno! Anno! - Przerażony mężczyzna nie przestawał krzyczeć.
- To ja Kazimierz. Słyszysz mnie?
- dotknął jej spuchniętej twarzy.
Ledwo wyczuwalny oddech muskał jego dłoń. Potrząsnął lekko żoną.
- Powiedz coś! Błagam! -Drżącymi rękoma przytulił się do bezwładnego ciała Anny.
- Odezwij się. - Szepnął do jej ucha.
Słona łza spłynęła po jego twarzy. Zagryzł wargi tak, że kropla krwi spłynęła mu po brodzie.
- Anno...- Mężczyzna chwycił kobietę i przycisnął do siebie. Zmarszczył czoł, gdy rana na jego ręcę zetknęła się z błękitnym materiałem sukni.
-Wytrzymaj kochana, niedługo Eliasz się tobą zajmie. - Kazimierz przełknął ślinę i ruszył do przodu.
Starał się iść jak najdelikatniej by nie sprawiać ukochanej większego bólu. Gałęzie zostawiały krwawe zadrapania na jego twarzy, ostre kolce uwierały przez podziurawione buty, ręka płonęła piekącym bólem brudząc materiał sukni czerwoną mazią. Nierówne podłoże i gęste krzaki utrudniały drogę. Mężczyzna stawiał powoli kroki, uważając by nie wpaść w jakiś dół lub potknąć się o korzenie drzew. Z oddali niosły się wesołe śpiewy i rozmowy. „Święty Jan, Święty Jan przynieś nam jagód dzban" powtarzało echo. Kazimierz przystanął. Nabrał powietrza i oparł się o drzewo. Anna choć zazwyczaj lekka jak piórko zaczynała ciążyć wycieńczonemu mężczyźnie. Król bił się z myślami. -Gdyby przyszedł chwile wcześniej to może by do tego nie doszło. Jednak jakby się spóźnił...- Jego rozmyślania przerwał ledwo słyszalny jęk.
- Anno? - szepnął, lecz ta nie zareagowała, gdyż nadal była nieprzytomna. Kazimierz mocniej przytulił żonę i wznowił swoją wędrówkę. Zacisnął zęby, starał się nie poddać zmęczeniu. Głosy i blask ognisk były coraz bliżej. Można już było odróżnić ludzkie sylwetki od ciemnej scenerii, ciężki oddech mężczyzny nasilał się z każdym kolejnym krokiem. Kazimierzowi zaczynał wręcz zagłuszać muzykę i śpiewy. Jeszcze jeden krok, jedno zwinne przejście nad powalonym drzewem i znalazł się na rozświetlonej blaskiem ognia polanie.
Ludzie tańczyli, śmiali się i śpiewali. Rozmarzone panny puszczały kolorowe wianki na wodzie, licząc, że złapie je jakiś przystojny młodzieniec. Przyglądały się temu szczęśliwe pary, które żwawo kibicowały młodym niewiastom. Starsi ludzie opowiadali historie rozkrzyczanej dzieciarni. Jakaś para nowożeńców okazywała sobie czułości pod drzewem. Grupka maluchów goniła się wokół ogniska nie bacząc na sprzeciwy swoich matek, szary kot łasił się do mężczyzny o siwych włosach, który wpatrywał się w błyszczące gwiazdy. Król stał chwilę w bezruchu ogarniając wzrokiem polanę. Krople potu pobłyskiwały na brudnej twarzy. - Panie w końcu do nas przysz... Panie czy wszystko dobrze? - Niemierza wstał z trawy i podszedł do Kazimierza. - Boże Święty co się stało? - Rycerz wraz z tłumem ludzi wpatrywał się teraz w mężczyznę. Nagle wszelkie śpiewy i rozmowy ucichły. Wszystkie oczy były zwrócone na króla i kobietę, którą trzymał w ramionach.
- Czy to królowa? Co się stało? Czemu król jest taki poszarpany?
- Szepty niosły się po polanie.
- Panie ! - Pełka przedzierał się przez tłum. - Co się stało? Wezwać medyka?
- Przy...przyprowadź...konia
- Odpowiedział Kazimierz drżącym głosem. - Już biegnę
- Pełka szybko się ukłonił i zniknął z pola widzenia króla. Mężczyzna powoli położył Annę na ziemi. Przyklęknął przy niej, ocierając bladą twarz małżonki. Zdjął z siebie pelerynę i okrył nią dziewczynę, chwycił za jej zimną dłoń czuł jak zadrżała.
- Spokojnie. To ja Kazimierz.
- Ludzie przyglądali się temu z wielkim zdziwieniem. Wiele niewiast uroniło łzę wzruszenia i współczucia. Sam król ledwo powstrzymywał się od płaczu.
Zamknął oczy. Nie słyszał nic poza biciem swojego serca i cichym oddechem dziewczyny. Mocno trzymał jej dłoń, jak by to była lina chroniąca przed upadkiem ze skalistego zbocza.- Nie mogę jej puścić.- Myślał Kazimierz.-Inaczej wpadnę w tą straszliwą przepaść zwaną życiem. W czarno-białe, smutne i pełne problemów życie. To właśnie ona nadaje mu kolory. Jest tą odskocznią od szarego świata, która potrafi rozwiązać wielkie problemy. Ta mała, delikatna dłoń, którą trzymał ratowała go przed tym wszystkim. Kazimierzowi wydawało się, że trwa tak wieczność, aż poczuł, że ktoś klepie go w ramię.
- Panie. Przyprowadziłem konia.
- Pełka stał nad królem wskazując na wspaniałego białego wierzchowca. Mężczyzna skinął głową, a następnie wstał i delikatnie położył żonę na grzbiecie konia. Owinął Anne swoją szatą i sam dosiadł zwierzę. Nikt z przyglądających się osób nie odważył się wypowiedzieć słowa, tylko w ciszy przyglądali się oddalającemu w galopie białemu rumakowi. Pełka dosiadł gniadego konia i natychmiast ruszył za królem.
Ciepły wiatr uderzał w twarz dwóm jeźdźcom pędzącym przez las. Kazimierz przyśpieszył zwierzę. Z ust królowej wydobywało się ciche stękanie za każdym uderzeniem kopyt o ziemię. Bezradny mężczyzna jedną ręką obejmował żonę, a drugą trzymał się puszystej białej grzywy konia, która miarowo zaczynała się barwić się na czerwono. Właśnie wtedy król zdał sobie sprawę jak bardzo paskudna jest rana na jego ręce. Wciąż krwawiła, rozcięcie szło od łokcia aż po sam nadgarstek. Kazimierz przycisnął rękę do ciała starając się zatamować upływ czerwonej cieczy. Udało mu się obwiązać ranę skrawkiem podartej koszuli.
- Panie już niedaleko !- Krzyknął Pełka dojeżdżając do króla. - Co się właściwie stało?
-Zbóje...Chcieli skrzywdzić moją żonę!- teraz Kazimierzem targał gniew. Zacisnął z jeszcze większą siłą rękę, którą trzymał się konia tak, że paznokcie wbijały się w skórę. Już nie czuł bólu, nie czuł strachu. Chciał zemsty. - Dwóch zakosztowało mojej stali, trzeci uciekł. Macie go znaleźć! Wiem, że miał kaptur. - Jutro skoro świt wyruszymy z Jaśkiem na poszukiwania... - szepnął rycerz.
- Doskonale. Ufam wam Pełko.
- odpowiedział szczerze król.
- Zrobimy wszystko co w naszej mocy. Nie zawiedziesz się, Panie.
- Rycerz skłonił nisko głowę. Król patrzył przed siebie pustym spojrzeniem. Księżyc oświetlał im drogę, która wiła się między drzewami. Tętent kopyt niósł się po lesie razem z ciężkim oddechem zziajanych jeźdźców, czasem tylko sowa zahuczała łamiąc ten monotonny układ.
- Już jest.- Widział grube mury zamku ponad wierzchołkami długich smukłych sosen. Wielkie zamczysko na szczycie wzgórza oświetlone blaskiem pochodni na pewno robiło wrażenie na każdym kto na nie spojrzał. Sam Kazimierz doświadczał zachwytu i trwogi widząc te potężne ściany, które tętniły życiem od tylu wieków.
Ile historii kryje się za tymi starymi murami? Ile ludzkich dramatów lub radości skrywają kamienne bloki? Czy przyjdzie mu się kiedyś o tym dowiedzieć? On sam jest teraz częścią tego niezwykłego świata. Czy zostanie zapamiętany na długo? Czy te mury po setkach lat będą o nim opowiadały, czy może jednak zamilkną na wieki.. - Przed nami już tylko prosta droga Panie.
- Rycerz wyrwał Kazimierza z zadumy. Faktycznie, został im tylko podjazd na wzgórze i będą u celu swej podróży. Król znów spojrzał na Annę, dziewczyna zbladła jeszcze bardziej co raczej nie było dobrym znakiem. - Anno jesteśmy już w na miejscu. Nie martw się, Eliasz Ci pomoże.
- Szepnął i pocałował ją w czoło. Dwa galopujące rumaki wpadły na dziedziniec.
- Wołajcie Eliasza! I to szybko!
- Krzyknął mężczyzna zsiadając z konia, następnie chwycił żonę w ramiona i ruszył biegiem w stronę komnat.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro