Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

"Drżące dłonie" - FrauBootsmann [opowiadanie]

Autor: Tatiana Kokot (FrauBootsmann)
I miejsce w kategorii opowiadania

~*~

Dłonie zadrżały ponad wysłużoną klawiaturą. Opuszki palców dotknęły wypolerowanego,

białego drewna. Pierwszy dźwięk przybył sam, jakby sam uwolnił się z potężnych, złotych piszczałek.

Był cichy, spokojny, jakby wydobywał się od niechcenia. Nacisnął klawisze. Zewsząd rozlewała się

boska harmonia. Biel i złoto spowiły go, a on zaskoczony, odsunął się.

Odetchnął głęboko i dopiero wtedy przysiadł z powrotem. Musiał czuć drżenie instrumentu.

Musiał słyszeć idealne piękno. Musiał grać.

Spojrzał przed siebie. Wierni już dawno opuścili kościół. Ksiądz zamknął wszystkie drzwi. Tak,

był całkiem sam. Naprzeciw niego, nad tabernakulum świeciła się mała lampka. To był znak obecności

samego Boga. Stwórca nie potrzebuje potężnych świątyń. Stwórca nie potrzebuje pochwalnych pieśni.

Stwórca nie potrzebuje nikogo. Ludzie o tym wiedzą, a jednak tworzą i żyją ku Jego chwale.

Spuścił wzrok. Wszystko, co stworzył, było dla Niego. Grał piękno, którym zachwycali się

ludzie, ale to było dla Boga. Tworzył z miłości do Niego. Tylko dla Niego.

Położył obie dłonie na manuale. Znowu otoczyły go dźwięki pochodzące od samego Boga. Nie

miał co do tego zastrzeżeń. Perfekcyjna harmonia uderzała o zimne mury, tworząc echo. Nacisnął jeszcze

raz. Białe, złote i szare dźwięki zawładnęły symfonią. Przeplatały się ze sobą, wirowały w suchym

powietrzu. Mężczyzna zamknął oczy. Dusza buzowała, pragnąc wyrwać się z nieczułego ciała. Miał

wrażenie, że duch chce dołączyć do tańca dźwięków. I pozwoliłby jej na to, ale wtedy melodia zgaśnie.

Na to nie mógł się zgodzić.

Było mu zimno. Czuł działającą na nim muzykę. Chciał, żeby właśnie tak było. Błogi chłód był

wstępem, swoistym preludium. Vivaldi musiał zacząć od zimy. Tylko wtedy wiosna byłaby tak pełna

życia.

Białe, śnieżne brzmienie otulało go chłodnym oddechem. Czuł je wyraźnie na karku, ale nie

przestawał grać. Płatki śniegu wirowały dookoła, z każdym oddechem wydychał chmurę pary. Ale to

jeszcze nie było to. Przyśpieszył. Palce przeskakiwały po klawiszach. Zdawało mu się, że gra Toccatę.

Albo przynajmniej próbuje. Piszczałki wyzwalały akrylową, lepką fonię. Kwarty, kwinty i oktawy

zaczęły się zlewać. Zimno zaczęło doskwierać. We włosach czuł śnieg. Będzie chory. Albo już jest. To

teraz nie było ważne.

Złapał oddech i ze szczerym uśmiechem zatopił się w melodii. Szybciej, coraz szybciej.

Spadający śnieg zamienił się w wichurę. Tak wygląda zima. Na chwilę podniósł wzrok. Kościół był pełen

nieskalanej niczym bieli. Sople zwisały z figurek rubasznych aniołków i świętych. Freski były oblepione

warstwą szronu. Ławki zniknęły pod zaspami. Tylko ołtarz pozostał nieskalany. A wraz z nim

tabernakulum.

Obraz się załamał. Muzyka ucichła. Coś było nie tak. Mężczyzna spojrzał na dłonie. Okropnie

drżały. To pewnie z zimna. Zaraz będzie lepiej, musi być lepiej. Poprawił się na ławce, wyprostował i

kontynuował. Coś tak pięknego nie mogło zostać zatrzymane albo zaprzepaszczone. Nawet jeżeli nie uda

mu się tego rozpisać, to zagra to do końca. Chociażby to miało być ostatnią rzeczą, jaką zrobi w życiu.

Tym razem spod palców wyłoniła się żółć i czerwień. Nie rozumiał. Opuszki palców przesunęły

się po stole gry, grając dalej. On już tego nie kontrolował. Piszczałki zahuczały groźnie, wyłaniając

pokłady czarnego dymu. Zimno ustąpiło ciepłu, które w krótkim czasie zmieniło się w gorąco. Doskonała

harmonia przybrała inny wyraz. Brzmienie stało się głośniejsze. Dur zmienił się w mol. Gorąca czerwień

wyzwoliła w nim energię. Docisnął pedały, ciemnoszare buczenie aż zadrżało balkonem.

Coś przejmowało ster. Zamiast boskich współbrzmień, do symfonii wdarł się tryton. Brunatne

kłęby smogu zbierały się pod sufitem i wirowały, zwiększając swoją objętość. Zadudniły gromy sekund i

septym. Nie tak miało być. Powietrze przecięły tercje i seksty. Bóg odwrócił wzrok.

- Nie! - krzyknął.

Diabolus in musica zadudnił z przerażającą mocą. Organy wykrztusiły z siebie okropne

brzmienie, czarny popiół opadał niczym wcześniej śnieg. Tlenu było coraz mniej. Kłęby dymu dryfowały

coraz niżej, burza rozpętała się na dobre. Czerwone tembry dusiły go, ale grał dalej. Pomarańczowe

pogłosy muskały go niczym języki ognia. Czuł się jak w piekle.

Mężczyzna podniósł głowę. Ołtarza nie było. Na jego miejscu stało przejście, dokładnie takie jak

w wyobrażeniach Dantego. To nie mogła być prawda. Próbował odejść, ale nie potrafił. Musiał grać dalej.

Musiał to dokończyć.

Zaśmierdziało spalonym mięsem. Dym dusił okropnie. Palce bolały. Słyszał potworne brzmienia.

Koszula lepiła się od potu. Widział bezeceństwa, którym daleko było do Boga. Dusza ukryła się głęboko

wewnątrz ciała. Nie tak miało być. Nie potrafił wrócić do doskonałych interwałów odzwierciedlających

Stwórcę i boskie stworzenie.

Tempo zwolniło. Aż sam się zaskoczył. Szesnastki i ósemki samoistnie przerodziły się z

ćwierćnuty i półnuty. Zniknęły kwarty zwiększone i kwinty zmniejszone. Odetchnął z ulgą. Tony nadal

przybierały czerwone barwy, ale nie były już tak ostre. Nie wżynały się w człowieka. Zdawały się

wyblakłe, nie do użytku. Odzyskał władzę nad dłońmi. Niestety nadal drżały.

Czyżby piekło zamarzło? Oczy same zawędrowały wyżej. Kościół stał jak na początku. Był

wielki i nieugięty. Obracał głowę, przysłuchując się pojedynczym, przezroczystym dźwiękom. Dzieło

potrzebowało rozładowania emocji. To było przejście do ostatniej, najważniejszej cody. Zniekształconego

postludium. Szkoda tylko, że nikt nie może go usłyszeć.

Palce przeskoczyły na niższą klawiaturę i stuknęły w klawisze. Piszczałki zabrzmiały słodkim,

zamglonym dur. Różowa tercja stała się biała, ustępując miejsca błękitnej prymie. Unison trwał w

przestrzeni, zatrzymując czas. Rozbolała go głowa. Zmarszczył brwi, ale grał dalej. Nie mógł tak tego

zostawić.

Granatowy pogłos rozległ się po kościele. Tuż za nim rozpędziły się jasnożółte nuty. Jeden z

pedałów zatrzeszczał żałośnie i wydobył z instrumentu bielusieńką poświatę. Czyżby Bóg raczył na

chwilę spojrzeć? Obdarzyć go ulotną uwagą? Docisnął mocniej klawisze. Tak, Bóg na pewno go usłyszy i

zwróci uwagę. Musi! To wszystko było dla niego! Jego walka i miłość!

Pastelowe barwy otuliły go muślinową otoczką. Widział coraz gorzej, wszystko zlewało się w

całość. Muzyka nadal grała, nadal żyła, ale on słyszał ją coraz słabiej. Ciemne, bezchmurne niebo zawisło

nad nim, a dźwięki zatrzymały się w powietrzu niczym gwiazdy. Mężczyzna uśmiechnął się błogo.

Chciało mu się płakać, ale nie potrafił. Chciał rozczulić się nad pięknem dzieła dla samego Stwórcy, ale

był zbyt słaby. Rozbolało go serce. Odsunął się od klawiatury. W jednej chwili stracił równowagę i upadł

na podłogę z głuchym dźwiękiem. Nie próbował już wstać. W uszach słyszał swoją muzykę. Słyszał

zakończenie, którego nie dokończył. Ale to nie było już ważne. On wiedział, jak to miało się skończyć.

Bóg też musiał to wiedzieć. Właśnie dlatego już nie wstał.

Ostatnie, co usłyszał, to dźwięk syreny wydobywający się karetki. Tak bardzo nie pasował do

symfonii. Ale on już się tym nie przejmował. Jedynie wyciągnął dłoń ku górze, czekając jak Adam, na

ostateczne pojednanie z Bogiem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro