"Drżące dłonie" - FrauBootsmann [opowiadanie]
Autor: Tatiana Kokot (FrauBootsmann)
I miejsce w kategorii opowiadania
~*~
Dłonie zadrżały ponad wysłużoną klawiaturą. Opuszki palców dotknęły wypolerowanego,
białego drewna. Pierwszy dźwięk przybył sam, jakby sam uwolnił się z potężnych, złotych piszczałek.
Był cichy, spokojny, jakby wydobywał się od niechcenia. Nacisnął klawisze. Zewsząd rozlewała się
boska harmonia. Biel i złoto spowiły go, a on zaskoczony, odsunął się.
Odetchnął głęboko i dopiero wtedy przysiadł z powrotem. Musiał czuć drżenie instrumentu.
Musiał słyszeć idealne piękno. Musiał grać.
Spojrzał przed siebie. Wierni już dawno opuścili kościół. Ksiądz zamknął wszystkie drzwi. Tak,
był całkiem sam. Naprzeciw niego, nad tabernakulum świeciła się mała lampka. To był znak obecności
samego Boga. Stwórca nie potrzebuje potężnych świątyń. Stwórca nie potrzebuje pochwalnych pieśni.
Stwórca nie potrzebuje nikogo. Ludzie o tym wiedzą, a jednak tworzą i żyją ku Jego chwale.
Spuścił wzrok. Wszystko, co stworzył, było dla Niego. Grał piękno, którym zachwycali się
ludzie, ale to było dla Boga. Tworzył z miłości do Niego. Tylko dla Niego.
Położył obie dłonie na manuale. Znowu otoczyły go dźwięki pochodzące od samego Boga. Nie
miał co do tego zastrzeżeń. Perfekcyjna harmonia uderzała o zimne mury, tworząc echo. Nacisnął jeszcze
raz. Białe, złote i szare dźwięki zawładnęły symfonią. Przeplatały się ze sobą, wirowały w suchym
powietrzu. Mężczyzna zamknął oczy. Dusza buzowała, pragnąc wyrwać się z nieczułego ciała. Miał
wrażenie, że duch chce dołączyć do tańca dźwięków. I pozwoliłby jej na to, ale wtedy melodia zgaśnie.
Na to nie mógł się zgodzić.
Było mu zimno. Czuł działającą na nim muzykę. Chciał, żeby właśnie tak było. Błogi chłód był
wstępem, swoistym preludium. Vivaldi musiał zacząć od zimy. Tylko wtedy wiosna byłaby tak pełna
życia.
Białe, śnieżne brzmienie otulało go chłodnym oddechem. Czuł je wyraźnie na karku, ale nie
przestawał grać. Płatki śniegu wirowały dookoła, z każdym oddechem wydychał chmurę pary. Ale to
jeszcze nie było to. Przyśpieszył. Palce przeskakiwały po klawiszach. Zdawało mu się, że gra Toccatę.
Albo przynajmniej próbuje. Piszczałki wyzwalały akrylową, lepką fonię. Kwarty, kwinty i oktawy
zaczęły się zlewać. Zimno zaczęło doskwierać. We włosach czuł śnieg. Będzie chory. Albo już jest. To
teraz nie było ważne.
Złapał oddech i ze szczerym uśmiechem zatopił się w melodii. Szybciej, coraz szybciej.
Spadający śnieg zamienił się w wichurę. Tak wygląda zima. Na chwilę podniósł wzrok. Kościół był pełen
nieskalanej niczym bieli. Sople zwisały z figurek rubasznych aniołków i świętych. Freski były oblepione
warstwą szronu. Ławki zniknęły pod zaspami. Tylko ołtarz pozostał nieskalany. A wraz z nim
tabernakulum.
Obraz się załamał. Muzyka ucichła. Coś było nie tak. Mężczyzna spojrzał na dłonie. Okropnie
drżały. To pewnie z zimna. Zaraz będzie lepiej, musi być lepiej. Poprawił się na ławce, wyprostował i
kontynuował. Coś tak pięknego nie mogło zostać zatrzymane albo zaprzepaszczone. Nawet jeżeli nie uda
mu się tego rozpisać, to zagra to do końca. Chociażby to miało być ostatnią rzeczą, jaką zrobi w życiu.
Tym razem spod palców wyłoniła się żółć i czerwień. Nie rozumiał. Opuszki palców przesunęły
się po stole gry, grając dalej. On już tego nie kontrolował. Piszczałki zahuczały groźnie, wyłaniając
pokłady czarnego dymu. Zimno ustąpiło ciepłu, które w krótkim czasie zmieniło się w gorąco. Doskonała
harmonia przybrała inny wyraz. Brzmienie stało się głośniejsze. Dur zmienił się w mol. Gorąca czerwień
wyzwoliła w nim energię. Docisnął pedały, ciemnoszare buczenie aż zadrżało balkonem.
Coś przejmowało ster. Zamiast boskich współbrzmień, do symfonii wdarł się tryton. Brunatne
kłęby smogu zbierały się pod sufitem i wirowały, zwiększając swoją objętość. Zadudniły gromy sekund i
septym. Nie tak miało być. Powietrze przecięły tercje i seksty. Bóg odwrócił wzrok.
- Nie! - krzyknął.
Diabolus in musica zadudnił z przerażającą mocą. Organy wykrztusiły z siebie okropne
brzmienie, czarny popiół opadał niczym wcześniej śnieg. Tlenu było coraz mniej. Kłęby dymu dryfowały
coraz niżej, burza rozpętała się na dobre. Czerwone tembry dusiły go, ale grał dalej. Pomarańczowe
pogłosy muskały go niczym języki ognia. Czuł się jak w piekle.
Mężczyzna podniósł głowę. Ołtarza nie było. Na jego miejscu stało przejście, dokładnie takie jak
w wyobrażeniach Dantego. To nie mogła być prawda. Próbował odejść, ale nie potrafił. Musiał grać dalej.
Musiał to dokończyć.
Zaśmierdziało spalonym mięsem. Dym dusił okropnie. Palce bolały. Słyszał potworne brzmienia.
Koszula lepiła się od potu. Widział bezeceństwa, którym daleko było do Boga. Dusza ukryła się głęboko
wewnątrz ciała. Nie tak miało być. Nie potrafił wrócić do doskonałych interwałów odzwierciedlających
Stwórcę i boskie stworzenie.
Tempo zwolniło. Aż sam się zaskoczył. Szesnastki i ósemki samoistnie przerodziły się z
ćwierćnuty i półnuty. Zniknęły kwarty zwiększone i kwinty zmniejszone. Odetchnął z ulgą. Tony nadal
przybierały czerwone barwy, ale nie były już tak ostre. Nie wżynały się w człowieka. Zdawały się
wyblakłe, nie do użytku. Odzyskał władzę nad dłońmi. Niestety nadal drżały.
Czyżby piekło zamarzło? Oczy same zawędrowały wyżej. Kościół stał jak na początku. Był
wielki i nieugięty. Obracał głowę, przysłuchując się pojedynczym, przezroczystym dźwiękom. Dzieło
potrzebowało rozładowania emocji. To było przejście do ostatniej, najważniejszej cody. Zniekształconego
postludium. Szkoda tylko, że nikt nie może go usłyszeć.
Palce przeskoczyły na niższą klawiaturę i stuknęły w klawisze. Piszczałki zabrzmiały słodkim,
zamglonym dur. Różowa tercja stała się biała, ustępując miejsca błękitnej prymie. Unison trwał w
przestrzeni, zatrzymując czas. Rozbolała go głowa. Zmarszczył brwi, ale grał dalej. Nie mógł tak tego
zostawić.
Granatowy pogłos rozległ się po kościele. Tuż za nim rozpędziły się jasnożółte nuty. Jeden z
pedałów zatrzeszczał żałośnie i wydobył z instrumentu bielusieńką poświatę. Czyżby Bóg raczył na
chwilę spojrzeć? Obdarzyć go ulotną uwagą? Docisnął mocniej klawisze. Tak, Bóg na pewno go usłyszy i
zwróci uwagę. Musi! To wszystko było dla niego! Jego walka i miłość!
Pastelowe barwy otuliły go muślinową otoczką. Widział coraz gorzej, wszystko zlewało się w
całość. Muzyka nadal grała, nadal żyła, ale on słyszał ją coraz słabiej. Ciemne, bezchmurne niebo zawisło
nad nim, a dźwięki zatrzymały się w powietrzu niczym gwiazdy. Mężczyzna uśmiechnął się błogo.
Chciało mu się płakać, ale nie potrafił. Chciał rozczulić się nad pięknem dzieła dla samego Stwórcy, ale
był zbyt słaby. Rozbolało go serce. Odsunął się od klawiatury. W jednej chwili stracił równowagę i upadł
na podłogę z głuchym dźwiękiem. Nie próbował już wstać. W uszach słyszał swoją muzykę. Słyszał
zakończenie, którego nie dokończył. Ale to nie było już ważne. On wiedział, jak to miało się skończyć.
Bóg też musiał to wiedzieć. Właśnie dlatego już nie wstał.
Ostatnie, co usłyszał, to dźwięk syreny wydobywający się karetki. Tak bardzo nie pasował do
symfonii. Ale on już się tym nie przejmował. Jedynie wyciągnął dłoń ku górze, czekając jak Adam, na
ostateczne pojednanie z Bogiem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro