2 | Strzały w kształcie serc
- Draco? Co się dzieje? - spytał Harry drżącym głosem kiedy gnaliśmy rozpędzoni po wątpliwej jakości torach w środku opuszczonego Wesołego Miasteczka. Spod małych, metalowych kół tryskały strumieniami złowrogie iskry, kiedy tory opadały stromo w dół, przyprawiając nas o mdłości.
Harry kurczowo trzymał się mnie za rękę, co chwila pokrzykując. Ja starałem się zachować zimną krew, ale nie było to łatwe kiedy twarda ziemia momentami zdawała się być zdecydowanie zbyt blisko, albo, co gorsza, zbyt daleko.
Jak szaleni pędziliśmy pokręconymi torami, a zza czerwonego wagonika sypały się iskry o takim samym kolorze.
- C- co jest, o co chodzi? - spytałem sam siebie, usilnie starając się przytrzymać metalowego pręta, mającego służyć za barierkę.
- Boję się... - załkał Potter, zaciskając zęby i chwytając mnie tak mocno, że jego knykcie zrobiły się prawie białe. Nie zwracałem na to uwagi - w tym momencie bolące ciało nie należało do najważniejszych problemów.
Pionowy zjazd, wyglądający mniej więcej tak samo przerażająco jak w filmach przyprawił mnie o silne mdłości. Twarz Harry'ego także zrobiła się zielonkawa i teraz obydwoje modliliśmy się tylko o to, aby w końcu znaleźć się na ziemi.
Za sobą, pomiędzy skrzypieniem wagonika a piskiem, jaki wydawał ocierając się o tory usłyszałem dziecięce, złośliwe śmiechy.
Zdziwiony obejrzałem się za ramię i zrobiło mi się jeszcze bardziej niedobrze.
Ku nam zmierzała armia pół nagich dzieci ze skrzydłami i łukami ze strzałami w kształcie serc, wymierzonymi prosto w nas - wydawało mi się jednak,że śmiechy Amorków nie zwiastują nic dobrego.
Latające dzieci zbliżały się wyjątkowo szybko, co zaniepokoiło też Harry'ego, który zobaczył wrogów zaraz po mnie. W jego oczach zebrały się łzy, a usta wykrzywiły się w podkówkę.
- J- ja nie chcę b-być zastrzelony! - płakał, wtulając się we mnie, a ja starałem się go obejmować jak najmocniej umiałem, aby dodać mu choć odrobinę otuchy.
- Zginiecie, Zginiecie! - wtkrzykiwały amor, napinając strzały. Dopiero teraz zauważyłem, że zamiast normalnych tęczówek i źrenic ich gałki oczne były całkowicie czerwone, jak płatki róży albo... albo coś gorszego. Cholera,musieliśmy uciekać.
Rozejrzałem się szybko, starając się ignorować dźwięki wydawane przez kolejkę, groźby Amorków i płacz wtulonego we mnie bruneta.
Niedaleko torów znajdował się dom strachów w formie labiryntu. Przygryzłem nerwowo wargę. Dom strachów nie wydawał się najlepszym pomysłem, ale chyba był choć odrobinę lepszy niż śmierć z rąk pólnagich dzieci ze skrzydełkami.
- Harry! Harry, posłuchaj mnie! - powiedziałem, potrząsając go za ramię. Całkowicie się rozkleił i nie byłem pewien, czy mnie zrozumie.
- Już niedługo będziemy przejeżdzać koło Domu Strachów. - powiedziałem, starając się przekrzyczeć wiatr towarzyszący jeździe. Obok mnie coś świstnęło i zrozumiałem, że gdyby moja twarz znajdowała się dokładnie milimetr bliżej twarzy Harry'ego, oberwałbym strzałą amora. Świetnie.
- Harry, na mój znak skaczemy i biegniemy. - powiedziałem ostro, chociaż sam nie byłem pewien, czy to dobry pomysł. Starałem się nie patrzeć na Pottera, który w trudnych chwilach potrafił tylko płakać i się mazać.
Wagon nadal ocierał się o tory produkując iskry i wydając przy tym nie miłosierny dźwięk.
Chwyciłem bruneta mocno za rękę, dodając mu otuchy.
- Na mój znak. - powiedziałem, stając w wagoniku i wypatrując odpowiedniego momentu. Harry stanął koło mnie. Cały drżał i nie mógł złapać oddechu. Szczerze powiem, że spodziewałem się, że będzie trochę bardziej... męski i... zdecydowany?
- Raz... dwa... - widoki przed moimi oczami pędziły jakieś milion kilometrów na godzinę - TRZY! - wrzasnąłem, ciągnąc za sobą Harry'ego. Przeturlikaliśmy się i nieźle poobijaliśmy na twardej ziemi. Amorki nie leciały za nami. Z rozwścieczonymi minami i dłońmi ściśniętymi w pięści groziły nam, fruwając nerwowo nad torami i prezentując swoje serduszkowe strzały. Z jakiegoś powodu nie były w stanie przekroczyć granicy tworzonej przez tory. W oddali usłyszeliśmy huk i wszyscy- łącznie z amorkami- sporzeliśmy w stronę z której dochodził dźwięk. Wagonik którym jechaliśmy właśnie... wybuchł. Znad blach z których był zbudowany unosił się dym, a sam metal był muskany przez ogniowe języki, prawdopodobnie wytworzone z iskier. Przełknąłem ślinę. Gdybyśmy nie wyskoczyli, nasze ciała paliłyby się żywcem, roznosząc wokół woń palonych zwłok i wędzonego mięsa. Nasze wrzaski byłyby słyszalne chyba na całej północnej półkuli, a ból, który byśmy wtedy czuli... Wzdrygnąłem się na samą myśl tego doświadczenia. Spojrzałem na drżąc ego Harry'ego, który szeroko otwartymi oczami spoglądał raz na płonący wagon, a raz na rozzłoszone Amorki. Wyglądał, jakby miał zaraz zemdleć. Podbiegłem do niego,przytulając go mocno, a on wybuchnął płaczem, jak nigdy wcześniej. Czułem się trochę dziwnie pocieszając go w tej specyficznej scenerii, jednak nie miałem wyboru. Nie mogłem zostawić mojego chłopaka samego.
- Spokojnie, Harry... ja... ja nie wiedziałem, że tak wyjdzie... to wszystko jest chore - powiedziałem do niego, wycierając zimne łzy z jego policzków. Naprawdę nie wiedziałem, co właśnie się stało. Nie potrafiłem znaleźć żadnego logicznego wytłumaczenia na to, co nas spotkało. Latające, krwiożercze Amorki? Gdybym wiedział, że istnieją, nigdy bym się nie wybrał na randkę do ich królestwa. W oddali, w miejscu gdzie wagonik wykitował zobaczyłem unoszącą się chmurę czarnego dymu.
Objąłem Pottera i pociągnąłem go w stronę domu strachów, rzucając Amorkom jeszcze jedno spojrzenie. Nie było innego wyjścia. Byli otoczeni przez tort, a tam z pewnością oberwaliby którąś z serduszkowych strzał- z jakiegoś powodu Draco nie chciał sprawdzać, czy broń ma za zadanie zabijać, czy szerzyć miłość.
Westchnął ciężko i wymienił spojrzenie z Harrym.
Obydwoje wiedzieli, że nie mają innego wyjścia.
Musieli wejść do opuszczonego domu strachów. To mogła być ich jedyna droga do wyjścia... z miasteczka albo ze świata.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro