Rozdział 10
Sam czekając w kolejce, zaskakująco długiej, w kawiarni, zobaczyła znajomą twarz. Ciemnooka brunetka o oliwkowej cerze właśnie weszła do środka. Stukot jej szpilek był ledwie słyszalny w ogólnym harmiderze. Pracownicy uwijali się przy ladzie, serwując przeważnie kawę i słodkości. Klienci rozmawiali sobie we własnych grupkach, czekając na zamówienie. O takiej porze dzielili się tylko na dwie grupy: pracownicy Skylight oraz ekskluzywnej kancelarii nieopodal.
- Cześć, Sam- odezwała się Maddie z uśmiechem, nieznacznie obciągając jej nieodłączny element, czyli sukienkę. W przeciwieństwie do Fox, ciemnowłosa stawiała na wygląd, a nie wygodę i własny komfort.
- Hej. Nie spodziewałam się ciebie tutaj o takiej porze- mruknęła Sam, odwzajemniając uśmiech. Wyczuwała świetną okazję, żeby wybadać sytuację dla Jacka. Rzecz jasna nie przekaże mu wszystkiego. Zweryfikuje informacje i przekaże mu tylko to, co uzna za konieczne.
- Faktycznie nie bywam w tej kawiarni rano. Ale cel uświęca środki, jak to mówią.
- Brzmi ciekawie. Wiesz, że nie możesz mnie trzymać w niepewności.
Maddie zaśmiała się lekko i przeczekała aż Sam odbierze swoją kawę.
- Czekanie to prawdziwy koszmar.
- Gorsza jest tylko niezaspokojona ciekawość- dopowiedziała Fox. Przełożyła kubek do drugiej ręki, gdy powoli zaczął ją parzyć w dłoń. Uznała, że ma wystarczająco dużo czasu, żeby poczekać razem z siostrzenicą Snydera.
- Chodzi o Jacka. Tylko absolutnie nic mu nie mów- poprosiła Maddie. Sam pokiwała głową z powagą. Zamierzała mu przekazać zaledwie niegroźny skrawek informacji.- Jak wiesz albo i nie, byliśmy na trzech randkach.
- I jak było?
- Wręcz perfekcyjnie. Jack jest... Świetnym facetem- odpowiedziała Maddie, a jej oczy aż zalśniły. Na jej twarzy pojawił się nieśmiały uśmiech.- Po prostu... Znamy się dość długo, zwykle bardziej z widzenia, ale jednak i dziwię się, że dopiero niedawno postanowił mnie gdzieś zaprosić. Wiesz może dlaczego, Sam?
Fox nerwowym ruchem odgarnęła pasmo włosów za ucho. Nie wiedziała czy powinna jej to mówić. Po krótkim namyśle zdecydowała się powiedzieć prawdę.
- Tylko nie miej mu tego za złe- zaznaczyła Sam.- Cóż... Wahał się ze względu na plotki dotyczące pełnej swobody i tego, że Snyder nigdy się ciebie nie czepiał. Jak doszedł do tego rozwód... Oczywiście Jack nie wierzył we wszystko i nie skreślił cię na wstępie. Po prostu wolał odnosić się do plotek... Dość sceptycznie.
- Czyli o to chodzi- skomentowała Maddie z niesmakiem. Potem podeszła do miejsca odbioru zamówień i wzięła dwie kawy w tekturowej podstawce.
Sam czekała mając nadzieję, że przedstawiła to w najbardziej przystępny, nie obwiniający Jacka sposób. Nie chciałaby spowodować między nimi kłótni.
- W każdym razie, po tym jak sprawa się wyjaśniła, nie miał najmniejszych wątpliwości, że chce się z tobą umówić. Zdradzę ci w tajemnicy, że nawet troszkę się denerwował- dodała Fox, gdy skierowały się do wyjścia.
- Okropne są te plotki. Raz ktoś coś wymyśli i powie głośno, a potem mówi o tym za twoimi plecami cała redakcja.
- Tak już jest. Jeśli mam być szczera, sama, nieświadomie rzecz jasna, je podsycałaś mówiąc o Snyderze po imieniu.
Dziennikarki rozejrzały się i kiedy było w miarę spokojnie, przeszły na drugą stronę ulicy. Maddie zrobiła zaskoczoną minę.
- I dopiero teraz mi o tym mówisz?! Następnym razem, chociaż mam nadzieję, że go nie będzie, uprzedź mnie o tym wcześniej. Dobrze?- spytała ciemnowłosa bez chociażby nutki pretensji w głosie.
- Oczywiście- przytaknęła Sam.- Nie masz pretensji, do mnie i do Jacka?
- A dlaczego miałabym mieć? Każdy z nas pada ofiarą plotek, zwłaszcza w tym zawodzie- zauważyła wręcz lekceważącym tonem Maddie.
Akurat przyjechała winda, więc do niej wsiadły. Sam zastanawiała się, co zastaną na górze. W Manhattan's Skylight każdy dzień był niespodzianką, a nawet loterią. Mogły mieć przed sobą nudny, kompletnie zwyczajny dzień lub ciekawy, przepełniony ekscytacją, chociaż ta druga ewentualność zazwyczaj dotyczyła pracy w terenie, nie za biurkiem.
- A ty co myślisz o związku?- spytała Sam, wychodząc z windy na swoim piętrze. Kontrolnie nacisnęła przycisk, żeby metalowe drzwi nie zamknęły się tuż przed jej nosem.- Twoim i Jacka. Według ciebie macie jakąś przyszłość?
- Może- wzruszyła ramionami Maddie.- Wolę nie nastawiać się na coś więcej, bo nie raz się rozczarowałam. Do zobaczenia później.
Drzwi windy zamknęły się niemal bezgłośnie, ostatecznie kończąc ich rozmowę. Sam obróciła się na pięcie i omal nie wpadła przy tym na Snydera. Zamarła w oczekiwaniu na reprymendę lub jakąś nieprzyjemną uwagę. Nic takiego się nie wydarzyło. Właściciel Skylight zdawał się w ogóle jej nie zauważać. Minął ją jakby przed chwilą wcale prawie się nie zderzyli. Jego stalowe tęczówki utkwione były w metalowych drzwiach windy.
Fox wykorzystała moment i przemknęła do swojego boksu. Wchodząc do środka, ostatni raz obejrzała się za siebie. Snyder nadal czekał na windę, a nieliczne osoby, które przed chwilą też zamierzały na nią poczekać zniknęły. Na widok szefa błyskawicznie się ulotniły.
Sam usiadła na obrotowym krześle. Mimowolnie pomyślała o Maddie, która z taką łatwością przebaczyła jej przynajmniej częściową wiarę w plotki. Poczuła lekkie wyrzuty sumienia. Okłamywała ją i nawet próbowała dociec prawdy dotyczącej sprawy, o której siostrzenica Snydera napisała już kilka artykułów. Krótko mówiąc, odbierała jej sensację, szansę na zaistnienie w świecie potocznie nazywanej prasy. To było niewybaczalne. Zdawała sobie sprawę z tego, że robiła jej prawdziwe świństwo. Wolała nie myśleć, co się zdarzy, jeśli sensacja wyjdzie na jaw. Lepiej nie wybiegać aż tak znacząco w przyszłość.
Fox była święcie przekonana, że miała powód, żeby okłamywać znajomych z pracy. Zarówno Maddie jak i Jack mogli pracować w terenie. Nie mieli też nad sobą idiotycznego programu mentorskiego, który ciążył nad nią niczym chmura burzowa. Mogli pisać o czym tylko chcieli. W jej przypadku McFarlen czepiał się nawet stylu pisania. Nie mogła postąpić inaczej. Musiała znaleźć sensację. Ta cholerna praca przy biurku doprowadzała ją do szału i już na sam widok, kiedyś taki piękny ze względu na panoramę, miała ochotę wrócić do domu.
Sam odetchnęła, utkwiwszy wzrok w strzelistych wieżowcach. Próbowała się uspokoić i odzyskać równowagę w, o ironio, najbardziej ruchliwym i pogrążonym w chaosie miejscu, jakie do tej pory widziała. Udało jej się to zaskakująco szybko. Widok tętniącego życiem miasta był dla niej kojący.
Poderwała się raptownie z miejsca. Zmrużyła oczy ze złością, przygotowując się psychicznie na kolejne starcie z mentorem. Nie zamierzała tańczyć jak jej zagra i z pokorą znosić kolejne dni, kiedy to jej artykuły lądowały jedynie na skrzynce pocztowej McFarlena. Przecież wprowadziła poprawki, co w jej mniemaniu było równe torturom! Jej teksty zasługiwały na publikację i było to bardzo obiektywne stwierdzenie.
Sam z uniesioną dumnie głową skierowała się do windy, a następnie na to przeklęte piętro, gdzie mieściło się biuro Anthony'ego McFarlena. Była gotowa na kłótnię. Zresztą, na samym początku zamierzała ją zainicjować. Jednak cały impet straciła w momencie, kiedy zauważyła Bryce,a. Blondyn pomachał jej ręką. Druga dłoń ukryta była w kieszeni kolejnego, jakże dopasowanego i pewnie strasznie drogiego garnituru.
- Witaj, Sam. Jak miło cię wiedzieć- rzucił Bryce wesoło.
W sobotni wieczór Sam doznała wręcz spektakularnego odkrycia. Kiedy Bryce jej nie podrywał ani nie rzucał dwuznacznych propozycji, był całkiem znośny. Można było z nim normalnie porozmawiać, ponarzekać, jak zresztą tamtego wieczoru zrobiła i pożartować. Dodatkowo przestał ją nazywać ślicznotką, co uważała za duży plus.
- Cześć, Bryce. Bardzo dał ci w kość ten kac w sobotę?- spytała, chcąc ostudzić nieco jego zbyt entuzjastyczny nastrój.
- Tylko trochę- machnął lekceważąco dłonią.- Mam za sobą lata praktyki, więc nie było tak tragicznie. Kiedy powtórka?
- Nieprędko. Ja akurat piję okazjonalnie.
- Zawsze można to zmienić, a poza tym w miłym towarzystwie...
Nagle drzwi do sąsiedniego biura otwarły się i w progu stanęła jakże posępna postać o chłodnym, czysto profesjonalnym spojrzeniu. Anthony McFarlen jak zwykle wyglądał do przesady profesjonalnie. Chociaż Sam musiała przyznać, że w koszuli i marynarce wyglądał obłędnie.
- Musimy porozmawiać, Samantho- rzekł jej mentor. Kiedy tylko się odezwał, pozytywne wrażenie prysło. Jego ton i postawa emanowały chłodem.
- Od razu konkrety. Czy nie mógłbyś czasami wyluzować, co Anthony?- zapytał Bryce w przyjacielskim geście poklepując bruneta po ramieniu.
- Jesteśmy w pracy, Bryce, jeśli jeszcze tego nie zauważyłeś- odparł McFarlen, strzepując jego dłoń.
- Boże, jaki ty jesteś sztywny- westchnął ostentacyjnie blondyn.- Zupełnie jakbyś miał kij w dupie. Odrobina luzu cię nie zabije.
Sam wprost nie mogła powstrzymać cisnącego się jej na usta uśmiechu. Bezwiednie zachichotała. Tymi słowami Bryce naprawdę jej zaimponował. Może oceniła go zbyt pochopnie?
McFarlen miał minę jakby chciał z miejsca, samym spojrzeniem zabić Bryce'a. Blondyn tylko uśmiechnął się z zakłopotaniem i szybko ewakuował się do swojego biura.
- Do mojego biura, Samantho- mruknął mentor, dłonią wskazując otwarte drzwi.
Fox weszła do środka i zajęła miejsce na krześle przed biurkiem. Szybko się opamiętała. Nie czas teraz na żarty. Zamierzała mu wszystko wygarnąć. Nic jej nie powstrzyma, nawet ten chłód, którego tak nienawidziła.
- To nie jest w porządku. Od początku tego jakże wspaniałego programu- zaczęła Sam tonem ociekającym ironią.- Na stronie Skylight nie pojawił się żaden mój artykuł. Nawet ten po gruntownych poprawkach, z którymi, nawiasem mówiąc, kompletnie się nie zgadzam. Nie dam się tak traktować. Staram się, robię wszystko co należy do moich obowiązków, ale wyników mojej pracy nie widzę. Jeśli chcesz wybić się moim kosztem, to nie zamierzam ci tego ułatwiać...
- Samantho- wszedł jej w słowo brunet tym swoim wręcz nienaturalnie spokojnym tonem, co tylko ją rozjuszyło. Jak śmiał jej przerwać?! Przecież ona dopiero się rozkręcała!- Musimy sobie wyjaśnić pewne rzeczy, a żeby to zrobić musisz dopuścić mnie do głosu.
- W takim razie milczę jak grób. Proszę mów- wycedziła Fox, starając się brać przykład z rozmówcy. Kompletnie jej to nie wychodziło. Jakim cudem człowiek siedzący przed nią potrafił zachować kamienną twarz przez cały czas?
- Nie chcę ci robić na złość. Staram się zachowywać profesjonalnie i bynajmniej nie wstrzymuję twoich artykułów, żeby jak to ujęłaś wybić się twoim kosztem- zapewnił brunet.
Sam uniosła powątpiewająco brew. Takie wyjaśnienia mógł zachować dla Snydera. Ona się na to nie nabierze.
- W takim razie, dlaczego nie dałeś do publikacji żadnego z moich artykułów?- spytała wyzywająco.
Anthony westchnął, po raz pierwszy dając widoczne oznaki kotłujących się w nim emocji. Zmrużył nieznacznie oczy z irytacji.
Fox była zaskoczona. Pozytywnie oczywiście. W końcu udało jej się wydobyć z niego coś ludzkiego. Powoli zaczynała myśleć, że miała do czynienia z niezwykle zaawansowanym robotem jedynie przypominającym człowieka.
- Już ci to mówiłem. Twój styl jest zbyt ostry i bezkompromisowy. Od razu wydajesz na kogoś wyrok, nie pozostawiając na nieszczęśniku suchej nitki. Rozumiesz co mam na myśli?
Sam zamyśliła się na moment. Owszem, jej styl był mocny, ale w West uważano to za jej atut. Osobiście też tak myślała, bo każda sytuacja, którą opisywała była dokładnie sprawdzona. Nie było mowy o pomyłce. Nie w jej przypadku, dlatego nie widziała nic złego w prawdzie ujętej przez bezwzględne słowa.
- Tak. Jednak mam na ten temat odmienne zdanie. Wszystko co piszę jest szczerą prawdą, więc nie rozumiem w czym problem.
- Jesteś strasznie uparta, Samantho.
- Uznam to za komplement- oznajmiła Fox, krzyżując ręce na piersi. McFarlen przyjrzał się jej badawczo swoimi niemal czarnymi tęczówkami. Jego spojrzenie było na tyle intensywne, że Sam poczuła się nieswojo. Mimo wszystko, nie spuściła wzroku, przyjmując to nieme zaproszenie do pojedynku na spojrzenia. Kontakt wzrokowy przerwał mentor. Anthony wstał bez słowa, zrobił kilka kroków aż znalazł się tuż przy przeszkolonej ścianie. Wbił wzrok w horyzont, a następnie odwrócił się w jej kierunku.
- Zbieramy się- rzekł McFarlen.- Za dwadzieścia minut masz być na dole, przed wieżowcem. Weź wszystkie swoje rzeczy. Prawdopodobnie już nie wrócimy dzisiaj do Skylight.
Sam zmarszczyła brwi, obrzucając pytającym spojrzeniem nieprzeniknioną twarz rozmówcy.
- Ale jak to?- wymknęło się dziennikarce.- Przecież nie możemy tak po prostu wyjść z pracy.
- Załatwię to. Nie musisz się niczym przejmować. Po prostu przyjdź we wskazane miejsce w odpowiednim czasie. Poza tym dalej będziemy pracować, tylko w plenerze- powiedział McFarlen, wskazując jej ruchem głowy drzwi. Sam zamrugała powiekami z zaskoczenia, ale posłusznie udała się do wyjścia. Wiedziała, że nie wyciągnie z rozmówcy ani słowa więcej.
Z jednej strony trawiło ją palące uczucie ciekawości. Z drugiej aż bała się pomyśleć, na jaki jego zdaniem genialny pomysł wpadł. Biorąc pod uwagę jego charakter, nie mogło jej się to spodobać. To musiało być coś przeraźliwie nudnego i kompletnie niepotrzebnego. A jednak czy miała jakikolwiek wybór? Odpowiedź była przecząca. Jednak z dwojga złego, mogło się to okazać ciekawsze niż siedzenie w boksie, chociaż towarzystwo pozostawiało wiele do życzenia.
Sam w swoim boksie zastała Jacka, który ze znudzeniem wodził wzrokiem dookoła. Na jej widok wyraźnie się ożywił i zerwał z miejsca.
- W końcu- powiedział z uśmiechem.- Gdzie ty byłaś?
- U McFarlena- odparła Fox, pakując swoje rzeczy, na co Jack zmarszczył brwi. Po chwili szatyn otwarł szerzej oczy i zamaszystym gestem odtrącił jej dłoń, kiedy chciała schować laptopa.- Co ty robisz?!
Sam kompletnie nie rozumiała jego reakcji. Co mu odwaliło?
- Nie zostawimy tak tej sprawy. Przecież nie mogą cię wyrzucić z pracy...- mówił śmiertelnie poważnie Jack, gdy Fox wybuchnęła śmiechem. Zielonooki spojrzał na nią z niezrozumieniem wypisanym na twarzy.
- Nie wyrzucił mnie z pracy- zauważyła Sam.- Ale to miłe, że tak zareagowałeś. Jeśli w przyszłości jednak do tego dojdzie, to będę wiedziała do kogo się zwrócić, żeby rozpętać awanturę.
Jack przyłożył dłoń do czoła.
- Serio? A już myślałem... Nie strasz mnie tak więcej.
- Ale ja nic nie zrobiłam. Zwyczajnie zbierałam swoje rzeczy- rzuciła Fox z uśmiechem, który nie schodził jej z ust. Wiedziała, że zawsze mogła liczyć na Jacka. Dzięki jego reakcji tylko w tym się utwierdziła.
- Jeszcze nie ma nawet dziesiątej. Uciekasz z pracy?- spytał z wyraźnym powątpieniem, unosząc jedną brew.
- Jadę gdzieś z McFarlenem. Od razu uprzedzę twoje pytanie, nie mam pojęcia gdzie. Wiem tylko tyle, że to dotyczy pracy i nie wrócę już dzisiaj do Skylight.
- Nie byłbym taki pewien czy to faktycznie dotyczy pracy- mruknął Jack z dwuznacznym uśmiechem. Sam aż zachłysnęła się powietrzem z wrażenia. Czy on właśnie zasugerował, że szła na randkę z McFarlenem?! Przecież to niedorzeczne! Ona i ta ożywiona rzeźba lodowa?! Prędzej piekło zamarźnie niż coś takiego wydarzy się naprawdę!
- Zwariowałeś?!- wykrztusiła Sam. Nagle przyszedł jej do głowy świetny pomysł na zmianę tematu. To się mogło udać.- Zanim to powiedziałeś zamierzałam opowiedzieć ci o tym co usłyszałam od Maddie. Ale teraz mam wątpliwości...
Dziennikarka udała minę wyrażającą głębokie zamyślenie. Jack posłał jej pytające spojrzenie.
- Wygrałaś. Chwilowo odpuszczę ten temat, ale jestem bardzo ciekawy jak będzie wyglądało to wasze spotkanie w sprawach służbowych oczywiście- oznajmił Jack, ostatnie słowa wypowiadając głosem wręcz ociekającym sarkazmem. Sam zbyła tę uwagę milczeniem, chociaż posłała mu mordercze spojrzenie. Zaczynała żałować, że cokolwiek mu powiedziała. Może powinna w ogóle mu niczego nie mówić?- Więc co z Maddie?
Jego ton uległ diametralnej zmianie. Teraz wydawał się przepełniony szczerą nadzieją. Sam momentalnie przestała się na niego gniewać. Musiała mu bardzo zależeć, a ona chciała, aby był szczęśliwy.
- Masz szansę. Nie zmarnuj jej.
- Tylko tyle mi powiesz?
- Nie mogę ci powiedzieć wszystkiego- uprzedziła Fox, wzruszając ramionami.- W każdym razie, zależy jej na tobie. To jak potoczy się dalej sytuacja, zależy wyłącznie od was.
Jack uśmiechnął się szeroko.
- Dziękuję ci, Sam. Jestem twoim dłużnikiem. Gdyby nie ty, pewnie nigdy bym nie zaprosił Maddie na randkę.
- Nic wielkiego nie zrobiłam. Trzymam za was kciuki- powiedziała Sam, zerkając na godzinę. Przeklęła pod nosem.- Muszę iść. Pogadamy innym razem. Już jestem spóźniona.
Jack pokiwał głową ze zrozumieniem, a potem z rozbawieniem przyglądał się, jak w pośpiechu krzątała się po boksie. Sam nie widziała w tym nic zabawnego. A co jak McFarlen zmieni ją w kostkę lodu samym spojrzeniem? Groziła jej śmierć przez zamarznięcie!
*****
Josie Brown spacerowała po mieście. Nie wiedziała, co ze sobą zrobić, bo do domu z pewnością nie zamierzała wracać w najbliższym czasie. Czuła się niezrozumiana, wściekła i sflustrowana. Miała ochotę krzyczeć. Drzeć się bez opamiętania do momentu aż straci głos i ściśnięte bólem gardło odmówi jej posłuszeństwa.
Nikt jej nie rozumiał. Absolutnie nikt i to doprowadzało ją do szału. Czemu większość ludzi myślała, że do szczęścia potrzebne są trzy rzeczy? Świetne studia, podczas których masz ochotę wypruć sobie żyły, dobrze płatna praca, która nie da ci ani grama satysfakcji i co najgorsze, cholerne poczucie stabilizacji. To przeczucie mogło objawiać się w różnej postaci. Najbardziej powszechną był oczywiście związek, potem ślub i na końcu gromadka dzieci, dla których nie masz czasu, ponieważ pracujesz. Tak właśnie wyglądała powszechna definicja szczęścia. Tyle że dla Josie to były bzdury. Chore i popieprzone po całości.
Czym jej zdaniem były studia? Cholerstwem albo nawet chorobą cywilizacyjną. Nie miała nic przeciwko instytucji, która sama w sobie miała bardzo dobre założenia. To ludzka interpretacja była tutaj problemem. Niby nikt nie nakazał, że każdy musi je mieć, ale w praktyce bez studiów miało się spore ograniczenia. Nauka pędziła do przodu, bez opamiętania. Wprowadzano coraz to nowsze wynalazki czy teorie, w efekcie czego wymagania osiągnęły wręcz niemożliwy do realizacji poziom. A ludzie, konkretnie studenci próbowali za tym nadążyć, zaczynając dość powszechne zjawisko, jakim był potocznie zwany wyścig szczurów. Zamiast zatrzymać się i zastanawić czy starania faktycznie były tego warte, ślepo brnęli do przodu.
Natomiast praca jest drugim przekleństwem tego świata. Nie ma w niej nic złego, jeśli robisz to co lubisz. Gorzej jest w sytuacji, gdy twój wymarzony zawód jest uważany za coś głupiego i mało opłacalnego. Wtedy wszyscy próbują cię od tego odwieźć, nie zważając na opinię, bo i po co to komu? Indywidualna opinia różna od tej powszechnej okazała się czymś złym, godnym wyśmiania. Tak właśnie wyglądała sytuacja. Jeśli jesteś inny, możesz zasłużyć jedynie na ostracyzm społeczny. Nie masz najmniejszych szans na szacunek, bo po co pomagać ludziom, którzy mogliby coś zmienić? Przecież świat jest piękny. Nie ma czego, do kurwy nędzy, zmieniać! Brown była temu, rzecz jasna, przeciwna. Całym sercem, a przynajmniej tym co z niego zostało.
A rodzina... To dopiero był syf. Z jednej strony potrzebny, ponieważ trzeba pomnażać nasz jakże wspaniały gatunek. Olać fakty, które mówią, że niszczymy przy tym naszą planetę i środowisko życia tysięcy, a nawet miliardów różnych istnień. Przecież jesteśmy tacy wspaniałomyślni, popijając kawę z papierowych, a nie plastikowych kubków. W teorii, rzecz jasna, to coś pięknego. Miłość, wzajemne wsparcie, poczucie przynależności i bezpieczeństwa... Bzdury. Cholerne idiotyzmy. W praktyce jest mnóstwo rodzin, które bynajmniej w ten sposób nie funkcjonują. Patologie w rodzinach stawały się coraz bardziej powszechne, ale mimo wszystko, musimy się rozmnażać i wydawać na ten okrutny świat kolejnych potomków, żeby mogli przeżyć własne piekło. Dajmy im szansę, żeby przeżyli kilka przyjemnych chwil i znaczenie więcej tych krzywdzących, które powoli niszczyły ich od środka i przyspobiały do życia w zepsutym społeczeństwie.
Josie widziała te wszystkie, negatywne strony życia i one zdecydowanie przeważały te pozytywne. Nie chciała być jak inni, tkwić w systemie i udawać, że jej to odpowiadało. Chciała żyć po swojemu, ale świat jej to uniemożliwiał w każdy możliwy sposób. Dusił ją i próbował stłamsić, a ona się temu opierała. Coraz mniej skutecznie, bo zwyczajnie nie widziała alternatywy. Powoli popadała w obojętność i apatię. Co ją obchodzi niesprawiedliwość na świecie, skoro była wobec tego bezsilna? Nie chciała popadać w ten stan, ale też nie potrafiła temu zapobiec.
Dobijało ją to, do cholery i nic, kurwa, nie potrafiła z tym zrobić!
W pewnym momencie Brown zatrzymała się raptownie. Rozejrzała się. Zauważyła jedynie znane jej okolice Broadwayu. Jej uwagę przykuł pewien mężczyzna. Poruszał się jak stary człowiek, chwiał się przy każdym kroku jak pieprzona galaretka. Miał ciemne okulary przeciwsłoneczne, skrywające jego oczy, będące pewnie wątłe, słabe i otępiałe.
Starość, to dopiero cholerstwo. Ludzie rodzili się z myślą, że najlepsze jeszcze przed nimi. Jednak wraz z upływem lat ograniczenia rosły, nierzadko dotyczyły one ciała, które starzało się i marszczyło. Na końcu, jeśli ktoś dożywał podeszłego wieku, samo ciało stawało się jednym wielkim pieprzonym więzieniem. Ale ludzie dalej pragną żyć jak najdłużej. Josie kompletnie ich nie rozumiała. Po co przedłużać cierpienie?
Życie było niekorzystnym zrządzeniem losu. Było jak rosyjska ruletka. Ludzie bezustannie naciskali spust, mając nadzieję, że tym razem jednak nie trafią na nabój, a jedynie na pustą komorę. Niestety zaskakująco często mieli pecha i obrywali kulką w łeb.
Josie szła przed siebie bez żadnego konkretnego celu. To zupełnie jak przez całe swoje życie, pomyślała z żalem. Po chwili zatrzymała się przy ciemnej uliczce. Zobaczyła gościa palącego zapewne trawkę. Może miał jeszcze jednego? Była gotowa zapłacić, a w przypadku niebezpieczeństwa, bo zawsze na taką ewentualność trzeba było się przygotowywać, mogła go potraktować gazem pieprzowym. Miała go w torebce. Zawsze. Nie wychodziła bez niego z domu.
Jednak ćpun, gdy się zbliżyła, obrzucił ją pełnym pogardy spojrzeniem i minął ją bez słowa. Z jej ust wydobyła się siarczysta wiązanka przekleństw, ale nie zatrzymała nieuprzejmego typa. Pozwoliła mu odejść. Kawałek dalej zobaczyła schorowanego staruszka, na co machnęła ręką i poszła dalej.
Miała tak wielką ochotę zapalić. Dałaby się za to, kurwa, pokroić. Oddałaby za to wszystko. Pieprzone lata edukacji, które w znacznej mierze nie były jej do niczego potrzebne. Właściwie oddałaby wszystko, żeby tylko zaciągnąć się nikotyną albo narkotykiem. Było jej to, do cholery, obojętne.
W końcu Josie klapnęła na ławce w Central Parku. Otaczali ją pojedynczy, jedynie mijający ją ludzie i drzewa. Tylko to drugie ją nie irytowało. Przyroda była piękna. Jej zdaniem, nikomu nie zawadzała. W dodatku była pierwsza. Pojawiła się na ziemi znacznie wcześniej niż ludzie, dlaczego więc traktowano ją jak intruza, którego trzeba wyciąć jak najwięcej, żeby zbudować kolejny wieżowiec czy centrum handlowe? Brown tego nie rozumiała.
Nagle usłyszała chrzęst zarośli tuż za nią. Brzmiał jakby ktoś puścił się biegiem, przedzierając się przez niczemu niewinną roślinność. Odwróciła się do tyłu. Była gotowa, żeby opieprzyć osobę, która to zrobiła. Jakież wielkie było jej zaskoczenie, kiedy zamiast rozwydrzonego dzieciaka zauważyła tego samego staruszka co wcześniej. Nie zdążyła ani krzyknąć, ani sięgnąć po gaz pieprzowy. Dłoń mężczyzny brutalnie zacisnęła się na jej szczęce, przyciskając do ust chusteczkę nasączoną bliżej nieokreślonymi chemikaliami. Próbowała walczyć, odtrącić staruszka, który okazał się wyjątkowo silny. Jego uścisk był jak imadło, a ręce miał zimne, wręcz lodowate niczym trup.
Josie nie była w stanie niczego zrobić. Substancja powoli zmieniała jej myśli w papkę, sprawiała, że stawała się coraz bardziej senna. To był jej pieprzony koniec. Odpłynęła w stan nieświadomości. W tamtym momencie nie wiedziała, że koniec był dopiero przed nią. To co się wydarzyło było zaledwie przedsmakiem okropności jakie miał dla niej w zanadrzu mężczyzna.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro