Rozdział 65
LILIANA
Podążam grząskimi ścieżkami. Brakuje mi tchu. Każdy świszczący wdech, który nabieram, pali moje płuca i krtań. Czuję się, jakbym właśnie przebiegła maraton. Chcę krzyczeć, ale nie mam na to wystarczająco sił. Moja stopa zahacza o wystający konar. Upadam. Zderzenie z ziemią nie studzi mojego zapału. Szybko wstaję i otrzepuję dłonie z brudu. Robię krok do przodu i natychmiast się krzywię. Moje kolano pulsuje. Pod wpływem adrenaliny, która nieustannie krąży w moich żyłach, szybko zapominam o bólu.
Nie wiem, jak długo przedzieram się przez las. Równie dobrze mogą być to godziny, podczas których miotam się pomiędzy wysokimi drzewami. Tego wieczora jak na złość wszystko zdaje się wyglądać tak samo. Gęsta, lepka mgła zbiera się nad glebą z jeszcze większą intensywnością. Krajobraz ginie w mlecznej poświacie.
Przypominam sobie słowa Leona. Moim ciałem wstrząsają dreszcze.
Nie, nie, nie.
Kajetan na pewno nie zrobi niczego głupiego.
Połykam szloch i wybiegam na doskonale znaną mi dróżkę. Od jeziora dzielą mnie ostatnie metry. Kiedy docieram na brzeg, okazuje się, że nikogo tu nie ma. Rozglądam się dookoła. Ocieram policzki z łez. To nie czas na użalanie się nad sobą. Nie po to tu przyszłam i na pewno nie po to dołączyłam do klubu fotograficznego. Nie pozwolę, by chwila słabości przejęła nade mną kontrolę.
Nad moją głową rozbrzmiewa przeraźliwy pisk.
Chwytam się za serce. Czuję jego bicie w gardle, zupełnie jakby chciało się wyrwać z klatki piersiowej. Zimny pot oblewa moje plecy. Unoszę wzrok. Na gałęzi siedzi sowa, która wpatruje się we mnie swoimi czarnymi ślepiami.
– Na litość wszechświata – szepczę. Nie mogę uwierzyć w to, że przestraszył mnie zwykły ptak.
Mknę bocznymi ścieżkami. W pewnym momencie śnieg zaczyna przypominać rozmokniętą papkę. Pozostali musieli tędy iść i wydeptali drogę. Idę ich śladem.
– Nie wierzę, że znowu to zrobiłaś!
Natychmiast się zatrzymuję. Próbuję zlokalizować źródło dźwięku. Przedzieram się przez gęsto porośnięte krzewy i wbiegam na niewielką polanę. Po drugiej stronie dostrzegam ruch. Na ziemi, kilkanaście metrów dalej, leży Laura. Róża siedzi na niej okrakiem. Zaciska palce jednej dłoni na szyi młodszej siostry, a drugą grzebie w kieszeni kurtki. Ostrze noża lśni, kiedy zaczyna nim wymachiwać.
Moją uwagę jednak przyciąga to, co dzieje się za nimi.
Kajetan wygląda, jakby ogarnęło go szaleństwo. Jego spojrzenie jest puste, obdarte ze wszelakich emocji. Ściska w dłoni jakiś przedmiot, ale nie widzę, co to takiego. Wyciągam szyję i mrużę oczy.
Kamień.
Czas na krótką chwilę zwalnia. Kajetan wykonuje zamach.
Nie jestem w stanie zareagować. Moje ciało przestaje należeć do mnie. Chcę wrzeszczeć, błagać, by tego nie robił, ale nie potrafię. Nie mam nad sobą żadnej kontroli.
Kajetan obiera za cel głowę Róży. Dziewczyna na ułamek sekundy zamiera, po czym chwieje się i nieudolnie próbuje odwrócić w stronę sprawcy. Ciało zderza się z ziemią.
– Laura! – krzyczy Kajetan i kuca naprzeciwko niej. – Nic ci nie jest? Przepraszam, że tak długo zwlekałem. Wyjaśnię ci to. Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że żyjesz!
Kiwam się na boki. Czekam, aż Róża się poruszy i wstanie, ale nic takiego się nie dzieje.
– O czym ty mówisz? – pyta podniesionym głosem Laura. Odwraca się i patrzy na siostrę. – Hej, Róża, jesteś cała? Nic ci nie jest, prawda? No, Róża, halo! Powiedz coś.
Tego wieczora śnieg przybiera szkarłatną barwę.
Kajetan potrząsa głową i obejmuje obie dłonie Laury.
– Jesteś moją mamą! Uratowałem cię, bo ona chciała cię skrzywdzić. Zabiłaby cię! Już raz to zrobiła, nie mogłem pozwolić, żeby to znowu się stało. Nie przeżyłbym tego. Wiem, że to moja ciotka i nie powinienem, ale damy sobie radę bez niej! Najważniejsze jest to, że w końcu jesteśmy razem...
Wydaję z siebie niemal zwierzęcy ryk. Czołgam się w stronę wykrwawiającego się ciała. Przytykam palce do zimnej szyi. Puls jest niewyczuwalny. Obserwuję nieruchomą klatkę piersiową. Róża nie oddycha. Jej twarz zastygła w przerażeniu. Nieruchome oczy skierowane są ku niebu. Muskam opuszkami palców sine powieki. Później dotykam ust. Teraz Róża wygląda, jakby po prostu usnęła.
– Skrzywdziłeś ją! – krzyczy Laura. – Nie dotykaj mnie, świrze.
– Inaczej to ona by cię zabiła! – Głos Kajetana przesiąknięty jest desperacją. – Uratowałem cię, mamo.
– O czym ty bredzisz? Nie jestem twoją matką!
Och.
Dziecko.
– Ono umrze, jeżeli jakoś go nie wyciągniemy – mówię wystarczająco głośno, aby każdy mnie usłyszał. – Musimy coś zrobić... – Celuję palcem w brzuch Róży. Wstaję i okrążam ciało. Smugi krwi spływają po długich nogach. Sunę wzrokiem w stronę spódnicy. – Nie, nie, nie... – szepczę.
Odnajduję brązowe, wpatrzone we mnie oczy.
– Czytasz dużo książek. – Podchodzę do Fabiana i łapię go za ramiona. – Na pewno coś wiesz. Musiałeś czytać coś, co pozwoli nam uratować dziecko. Damy radę, prawda?
Mimi gładzi moje plecy.
– Liliana...
– Nie – przerywam jej gwałtownie. – Damy radę, musimy tylko... – Lustruję nieruchomą kobietę. Kałuża krwi jest coraz większa. – Wykonać kilka cięć i...
– Przestań!
Mrugam i patrzę na Fabiana. Pierwszy raz widzę go w takim stanie. Jego oczy są zaszklone i najwyraźniej sam nie wie, co robić.
– Nie uratujemy dziecka. Nie potrafimy. Ja... – urywa. – Nie umiem. Nie wiem, jak to zrobić, a poza tym... Jest już za późno – dodaje znacznie ciszej. Róża nie żyje.
– Tobiasz? – pytam pełna nadziei.
Tobiasz bez słowa spuszcza głowę i odchodzi w stronę Laury. Najwyraźniej postanowił ją uspokoić. Całe szczęście, że chociaż on wydaje się myśleć trzeźwo.
Tuż za mną rozlega się zrozpaczony szept:
– Moja mama nie chce ze mną rozmawiać.
Kajetan jest ostatnią osobą, którą chcę oglądać. Powstrzymywałam płacz wystarczająco długo, ale gdy jego ramiona oplatają mnie w talii i przyciągają do siebie, pękam. Nie mam siły go odepchnąć. Moje gardło pali żywym ogniem. Pozwalam rozpaczy wyrwać się ze mnie ze zdwojoną siłą.
– Ona nie jest twoją matką – wykrztuszam. – Jesteś takim idiotą. – Uderzam go w tors. Robię to raz, ale nie jest to wystarczające. Nie pozbywam się w ten sposób pulsującej w czaszce złości, więc unoszę dłoń i pozwalam, by zaciśnięta pięść ponownie zderzyła się z klatką piersiową chłopaka. – Róża była w ciąży!
Kajetan łapie mnie za nadgarstek. Na jego twarzy błąka się niezrozumienie.
– Skoro nie Laura jest moją biologiczną mamą... A Róża jest w ciąży, to... – Błękitne oczy zachodzą łzami.
– Róża jest twoją matką. Leon namieszał w czasoprzestrzeni. Zabrał niemowlaka i przeniósł go przez portal. Dlatego pojawiłeś się w naszych czasach.
– Nie wiedziałem. – Chłopak ujmuje moje policzki w dłonie. – Nie wiedziałem, nie zrobiłbym tego własnej matce! Proszę, Liliano, musimy coś zrobić. Nie mogę was stracić. Nie mogę stracić mojej rodziny, co będzie, kiedy Oli się dowie...
– Twoja rodzina się o tym nie dowie – wtrąca bezlitośnie Fabian. – To, co zrobiłeś... Ty nigdy nie istniałeś, Kaj. Nie urodziłeś się.
Kajetan nie daje za wygraną.
– Proszę. Nie jest za późno. Liliana zawsze ma rację. Nie pozwólcie mi umrzeć. Zróbmy coś, no dalej! Błagam was, ja... – Kajetan robi się blady. Odsuwa się ode mnie, po czym wymiotuje pod swoje nogi. Słyszę, jak kaszle i płacze na zmianę. Ten odgłos rozdziera moje serce. Supeł wokół mojego żołądka staje się coraz ciaśniejszy.
Kiedy reszta członków klubu fotograficznego wymija mnie i biegnie w stronę Kajetana, ja dalej stoję w tym samym miejscu. Zaciskam powieki i nucę pod nosem zmyśloną melodię. Odganiam od siebie wszystkie myśli. Może jeśli postoję tu wystarczająco długo, okaże się, że to wszystko jest tylko sennym koszmarem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro