Rozdział 53
KAJ
W wigilijny poranek krajobraz za oknem wygląda czarująco. Śnieg padał przez całą noc. Przykrył domy i podwórka sąsiadów grubą warstwą puchu.
Narzucam koc na ramiona i otwieram drzwi balkonowe. Rześkie powietrze otula moje nozdrza. W złotych promieniach słońca ziemia wygląda, jakby ktoś obsypał ją drobnym brokatem. Biorę głęboki wdech, napawając się widokiem.
Jest jednak pewna osoba, która zaprząta moje myśli i nie pozwala w pełni delektować się tą chwilą.
Myślę o niej, biorąc prysznic. Myślę o niej, ubierając się w stary, wyciągnięty dres. Myślę o niej nawet podczas marnych prób odrabiania pracy domowej, a także, gdy zbiegam na dół, by pomóc mamie w przygotowaniach do kolacji.
Siadam na szczycie schodów.
Czy to, co planuję zrobić, jest słuszne? Co, jeśli moja propozycja zostanie źle odebrana? Co, jeśli się zbłaźnię?
Przypominam sobie rozmowę z Lilianą. Wiem, że jej relacje z mamą nie wyglądają tak, jak powinny.
Ostatecznie pozwalam uczuciom zagłuszyć każdą z obaw.
Zaciskam usta.
Wzdycham głośniej, niż powinienem.
– Czemu jesteś takim idiotą, Kaj? – szepczę.
Wpatruję się w jedną strzałkę, która szybko zamienia się w dwie, świadczące o tym, że Liliana odczytała wiadomość.
Moje serce przyspiesza wraz z pojawieniem się wielokropka.
No dalej, poganiam dziewczynę w myślach.
Czy brzmiałem jak desperat?
Zamykam oczy, czekając, aż w telefon w mojej dłoni zacznie wibrować. Nic takiego jednak się nie dzieje.
Moje nadzieje na wspólny wieczór znikają, podobnie jak trzy kropki przy imieniu dziewczyny.
Dudniąca muzyka staje się coraz głośniejsza z każdym pokonanym stopniem. Przystaję w progu i obserwuję mamę, która kołysze się w rytm świątecznych piosenek. Miesza chochlą w pięciolitrowym garze pełnym zupy grzybowej. Na jej twarz buchają kłęby pary. Ma rumiane policzki, a uśmiech nie schodzi jej z ust.
– Gotujesz dla wojska? – pytam.
Mama unosi spojrzenie.
– Tak się czuję. Jak tylko wpadną tu twoi kuzyni, będę musiała założyć kłódkę na lodówkę. No i na wszelki wypadek oblec ją łańcuchami.
– Myślę, że wtedy wynieśliby ją w całości – podsuwam ze śmiechem.
Dociera do mnie zapach cynamonu, kardamonu i czarnej herbaty. W jednym z garnków mama przyrządza zimowy napar. Na powierzchnię wypływają plastry pomarańczy.
– Co mam zrobić?
Mama sugestywnie kiwa głową w stronę stołu. Blat obsypany jest mąką. Na drewnianej desce leży wałek. Zaraz obok zauważam ogromną miskę z serowym farszem.
– Tylko nie to – jęczę. – Co roku to samo.
Oliwer siedzi na krześle, machając w powietrzu nogami.
– Czekałem na ciebie, braciszku – chichocze. – Mama pozwoliła mi pracować razem z tobą!
Szerokim uśmiechem odwzajemniam jego entuzjazm.
– To dobrze, że mam pomoc! – Klaszczę w dłonie. – Ale miejmy to już za sobą – dodaję znacznie ciszej.
Osiemdziesiąt cztery pierogi później palce odmawiają mi posłuszeństwa.
– Dobrze się spisałeś – stwierdza mama. – W nagrodę możesz zjeść dwa krokiety na śniadanie.
Wydymam usta.
– I sałatkę?
Mama reaguje śmiechem.
– Środkowa półka, metalowa miseczka.
Wychodząc z kuchni, zlizuję z krawędzi garnka żurawinową marmoladę. W ostatniej chwili uchylam się przed chochlą i w akompaniamencie głośnego śmiechu Oliwera biegnę do pokoju.
Kładę telefon na biurko. W ciszy wpatruję się w czarny ekran, zupełnie jakbym wzrokiem był w stanie zmusić Lilianę do odpowiedzi. W odbiciu widzę jedynie swoją zawiedzioną twarz.
Dochodzi godzina piętnasta. Telefon wciąż milczy. Odsuwam go na bok i zaczynam przygotowania do wieczora. Jeśli Liliana do tej pory nie odpowiedziała na żadną z moich wiadomości, już tego nie zrobi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro