Rozdział 38
FABIAN
Podczas drogi powrotnej ani ja, ani Tobiasz nie odzywamy się do siebie. Rzucamy sobie ukradkowe spojrzenia, wciąż analizując to, czego się dowiedzieliśmy. Zdobyte informacje mówią nam wiele, a jednocześnie kompletnie nic więcej nie zdradzają.
Skręcamy w główną ulicę targową. Przechodnie mkną w kierunku straganów, dzierżąc w rękach siatki pełne zakupów.
– Nie wiem, co o tym myśleć – stwierdzam, starając się przekrzyczeć wrzaski dzieciaków. – To nie ma sensu.
– Ma! – odkrzykuje Tobiasz. Chwyta za mój nadgarstek i odciąga na bok uliczki, żebyśmy mogli spokojnie porozmawiać. Stajemy zaraz obok straganu ze starociami. – Musimy tylko odkryć, o co w tym wszystkim chodzi. Mamy szczęście, że z fizyki jestem geniuszem, szybko to rozgryzę – dodaje, szczerząc zęby.
Uśmiech Tobiasza jest zaraźliwy. Spuszczam głowę, by ukryć wykwitające na mojej twarzy uczucia, a gdy ponownie ją unoszę, dostrzegam Aleksandra. Chłopak przedziera się pomiędzy staruszkami, uważając, by nikogo nie szturchnąć. Jego półdługie włosy falują na wietrze.
Na przestrzeni ostatnich wydarzeń zdążyłem już o nim zapomnieć. Miałem nadzieję, że on również puścił w niepamięć naszą krótką znajomość, jednak kiedy nas zauważa, podnosi swoją niebywale długą rękę i zaczyna machać.
– Świetnie – mamroczę pod nosem.
Tobiasz podąża za moim wzrokiem.
– Świetnie – powtarza za mną z przekąsem.
– Cześć! – woła Aleksander i truchtem pokonuje ostatnie metry, które nas dzielą. – Co za niespodzianka! Jesteś ostatnią osobą, którą spodziewałem się tu zobaczyć!
Co ty nie powiesz?, myślę i siłą powstrzymuję się od przewrócenia oczami.
– Twój kolega chyba mnie nie lubi – żartuje Aleksander, celując palcem w Tobiasza, który odsunął się od nas na niewielką odległość. Nawet nie stara się ukryć niechęci do Aleksandra. Z dłońmi wciśniętymi w kieszenie, uderza butem o krawędź chodnika. Nie zwraca na nas uwagi, a przynajmniej takie stara się sprawiać wrażenie. Dobrze wiem, że słyszy, o czym rozmawiamy.
– Nie zadzwoniłeś drugi raz – przypomina Aleksander, ale w jego głosie nie wyczuwam pretensji.
– Wybacz. Mam teraz niewiele czasu. Prawdopodobnie będziemy się przeprowadzać i uznałem, że to nie ma sensu. Nie jestem fanem znajomości bez przyszłości.
Aleksander kładzie rękę na moim ramieniu.
– Ja również – odpowiada. – Dziękuję, że mi to mówisz. Martwiłem się, że nie jestem w twoim typie! – krzyczy głośniej, niż było to potrzebne w zaistniałej sytuacji.
Tobiasz zamiera, po czym mamrocze pod nosem kilka niezrozumiałych słów. Po jego minie wnioskuję, że nie są to żadne miłe określenia. Odwraca się na pięcie i rusza przed siebie.
– Muszę iść – oznajmiam. – Trzymaj się! – wołam jeszcze, zanim Aleksander staje się jedynie czarną plamą w kolorowym tłumie.
Kilkukrotnie proszę Tobiasza, by zwolnił. On jednak, zamiast dostosować się do moich poleceń, zaczyna przebierać nogami jeszcze szybciej i szybciej. Łapie mnie kolka i przed wejściem do szybu muszę odczekać kilka minut. Tobiasz niezgrabnie gramoli się do wejścia i przeciska przez otwór, kompletnie ignorując to, że zipię i ledwo trzymam się na nogach.
– Wielkie dzięki! – Staję na palcach i krzyczę w otchłań. – Mogłem się udusić, dzięki za troskę!
– Mogłeś – odwarkuje Tobiasz. – Może jeszcze ci się uda! – Znika za zakrętem, a ja tracę resztki nadziei, że na mnie zaczeka.
Doganiam go dopiero w lesie. Jesteśmy w połowie drogi, kiedy staję na środku ścieżki i odbieram mu tym samym szansę na ucieczkę.
– Teraz ze mną porozmawiasz? – wysapuję, próbując uspokoić oddech.
Tobiasz odgarnia włosy z czoła. Jego spojrzenie spod przymrużonych oczu wprawia mnie w lekkie zakłopotanie. Nie widziałem, żeby kiedykolwiek był tak wściekły, ale to uczucie nie zostaje z nim na długo. Rozpływa się jak za pstryknięciem palców, zastąpione drżącymi wargami i lśniącymi oczami.
– Czemu z nim gadałeś, co? – pyta łamiącym głosem. – Nie lubię go.
Robię krok w jego stronę.
– Po prostu rozmawialiśmy – odpieram. – To nic wielkiego.
– Nic wielkiego? – powtarza z niedowierzaniem. – Obiecałeś, że więcej tego nie zrobisz! – Pociąga nosem i nawet nie kłopocze się wytarciem spływających po buzi łez.
– Jesteś taką beksą, Tobiasz.
Chłopak mruga kilkukrotnie, wyraźnie zaskoczony szorstkim tonem. Opuszcza spojrzenie.
– Dlaczego nie mogę rozmawiać z Aleksandrem? – pytam.
Tobiasz kręci na boki głową.
Wyciągam dłoń. Zanim zdążę się rozmyślić, muskam nią policzek Tobiasza. Dotyk jest delikatny, ledwo czuję pod opuszkami rozgrzaną do czerwoności skórę, ale to wystarcza, by mój oddech przyspieszył. Jeśli moje serce wybuchłoby w tej chwili, umarłbym szczęśliwy, bo pod powiekami wyryłby się obraz Tobiasza: mojego najlepszego przyjaciela, ukochanej osoby, bratniej duszy.
– Nie wiem, czemu tak się zachowuję – przyznaje Tobiasz.
– Ja wiem – odpowiadam cicho, nie opuszczając ręki. Zatapiam ją w miękkich włosach chłopaka. – Ale nie mogę ci powiedzieć.
Tobiasz nadal na mnie nie patrzy, ale ostrożnie stąpa po ziemi, pokonując kolejne dzielące nas centymetry. Chcę, żeby był bliżej, bliżej, bliżej, aż braknie pomiędzy nami wolnej przestrzeni i udusimy się swoimi ciepłymi, słodkimi oddechami.
Chłopiec zaokrągla plecy, jak gdyby nagle zapragnął schować się przed całym światem. Nigdy przedtem nie widziałem go tak bezbronnego. Kiedy wreszcie ośmiela się unieść wzrok, jego zielone oczy lądują na mnie. Przechodzą mnie dreszcze.
– Chyba byłem zazdrosny – szepcze. – Byłem zazdrosny, bo...
Wszystkie uczucie do Tobiasza nagle eksplodują i rozlewają się po moim ciele. Niewiele myślę i łapię go za kark.
Żadne wyznania nie ujrzą już światła dziennego.
Usta Tobiasza są słone od łez. Ujmuję zaróżowione policzki w swoje dłonie i kciukami wycieram ostatnie pozostałości po smutku.
Ręce Tobiasza poruszają się po wzdłuż moich ramion, aż wreszcie lądują na klatce piersiowej. Czy czuje, jak mocno bije moje serce? Zupełnie jakby chciało się z niej wyrwać i wskoczyć w ręce chłopaka, do którego od zawsze należało.
Czy jest świadomy tego, jak wiele razy walczyłem ze sobą, by nie pocałować go przez wszystkie lata trwania naszej przyjaźni?
Tobiasz chwyta za poły płaszcza i odpycha mnie z całej siły. Zataczam się do tyłu, w ostatniej chwili łapiąc równowagę.
Przełykam ślinę.
Bratnia dusza?, pytam sam siebie. Ona nie unikałaby mojego wzroku, nie odwracałaby głowy w przeciwnym kierunku i na pewno nie wycierałaby zniesmaczona ust po naszym pierwszym pocałunku.
Najwyraźniej się pomyliłem.
Popełniłem ogromny błąd. Pozwoliłem swoim uczuciom przejąć kontrolę nad ciałem, zagłuszyłem pełne wątpliwości głosy błąkające się w umyśle. Wyrzuty sumienia boleśnie obijają się o moją czaszkę.
Tobiasz się mnie brzydzi. Gardzi mną, widzę to w zniesmaczeniu, które przemyka przez jego twarz.
Kręci mi się w głowie. To nie może być prawda. Nie mogłem źle zinterpretować jego zachowania. To niemożliwe, powtarzam, nadal nadal czując ciepło warg Tobiasza.
Moja klatka piersiowa płonie. Połykam szloch, który zagnieżdża się w mojej krtani. Brakuje mi powietrza.
Och.
Uświadamiam sobie coś jeszcze. Robi mi się niedobrze.
Tobiasz wcale nie oddał pocałunku.
Kwas zalewa moje usta.
– Wiesz, Tobiasz... – wykrztuszam, łamiącym głosem. – Równie dobrze mógłbyś mi teraz wbić nóż prosto w serce, a i tak bolałoby po stokroć mniej.
Bransoletka od Tobiasza zaciska się na moim nadgarstku. Mam wrażenie, jakby paliła moją skórę i rozszarpywała wszystkie tkanki. Ściągam ją i wyrzucam za siebie. Niech leży zagrzebana w grząskiej ziemi, zupełnie jak moje nadzieje na odwzajemnioną miłość.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro