Rozdział 29
LILIANA
Kajetan jest potwornie blady. Jego wiecznie uśmiechnięta twarz zastygła w przerażeniu, na policzkach osiadły zaschnięte łzy, włosy kleją mu się do czoła i niczym nie przypominają burzy loków, która okala jego głowę na co dzień. Przyciska plecy do ściany i obejmuje nogi na wysokości łydek. Zgarbiony kołysze się na boki. Mój wzrok przyciągają okaleczone kolana, z których sączy się krew zmieszana z żółtą wydzieliną.
Kucam przed Kajetanem i szepczę:
– Wszystko w porządku?
– Ktoś tam był – charczy w odpowiedzi. – Ktoś był w środku i szedł za nami.
Fabian zagląda do szybu i kręci głową.
– Pusto – oznajmia, po czym dodaje znacznie ciszej do stojącego obok Tobiasza: – Zwariował.
– Naprawdę ktoś tam był. – Kajetan wciąż nie otwiera oczu. – Słyszałem... wydawało mi się, że ktoś coś mówił. Bałem się, że umrę – mówi drżącym głosem i pociąga nosem. – Boli mnie serce. Nie wiem, co się dzieje.
Uśmiecham się smutno, bo doskonale zdaję sobie sprawę z tego, co czuje.
– Masz atak paniki – tłumaczę. – Nie umrzesz. Wyglądasz okropnie, ale nie umrzesz. Możesz mi zaufać.
Kajetan wciska głowę pomiędzy rozszerzone kolana i dyszy. Słyszę jego przerywany oddech i jakieś pojedyncze słowa, które szepcze do siebie. Jego ciało chwieje się na boki, wyraźnie wyczerpane tym, co przeżył. Mamrocze coś, jednak nie jestem w stanie zrozumieć, co dokładnie. Pochylam się i stukam go w ramię palcem.
– Możesz powtórzyć?
–...Was...
– Co?
– Wołałem was!
Spoglądam na pozostałą trójkę, która także nie ukrywa zdumienia. Fabian poprawia okulary, Tobiasz drapie się po skroni, a Mimi uchyla usta, ale zaraz potem je zamyka.
Uśmiecham się kpiąco. Czyli nikt nie ma zamiaru się odezwać. Świetnie. To ja mam zająć się uspokojeniem rozdygotanego nastolatka. Nie mam pojęcia, jak w normalnych warunkach obchodzić się z ludźmi, nie wspominając o osobach, które są na skraju załamania.
– Nic nie słyszeliśmy – przyznaję. – Gdybyśmy wiedzieli, co się z tobą dzieje, zawrócilibyśmy. Nie zostawiłabym osoby w takim stanie – dodaję znacznie ciszej. – Czy ktoś może przynieść wodę? Najlepiej zimną.
– Musiał skręcić w zły korytarz – szepcze Fabian.
– Chodził tamtędy dziesiątki razy. Dlaczego akurat dziś miał wybrać złą drogę? – odpowiada mu Tobiasz.
– Jeżeli miał atak paniki, nie myślał racjonalnie – wtrąca Mimi i cała trójka opuszcza pomieszczenie.
Nie musieliście wyjść wszyscy, myślę, wywracając oczami.
Siadam pod ścianą. Kajetan trzęsie się, a ja nie wiem, co mogłoby go uspokoić. Pomiędzy nami pozostają ostatnie centymetry wolnej przestrzeni.
– Wiesz – zaczynam łagodnie, przyciągając do siebie kolana – często miewałam ataki paniki. Zaczęły się, kiedy mój tata od nas odszedł. Czasem widziałam albo słyszałam rzeczy, których tak naprawdę nie było. Były momenty, gdy trafiłam oddech i miałam wrażenie, że zaraz się uduszę.
Chłopiec unosi spojrzenie, a jego lśniące od łez oczy wpatrują się we mnie. Zaciskam usta. Czuję bijące od niego ciepło. Nie przywykłam do takiej bliskości. Pomimo moich obaw, że przysunie się jeszcze bliżej lub, co gorsza, postanowi mnie dotknąć, nic takiego się nie dzieje.
Postanawiam kontynuować, bo oddech Kajetana powoli wraca do normalności.
– Na początku nie rozumiałam, co się dzieje. Wiesz, jednego dnia mój tata był z nami, a drugiego pakował walizki i ustawiał je w rządku na korytarzu. Nie mogę powiedzieć, żebym miała z rodzicami dobry kontakt. Tak naprawdę nie czuję, żeby którekolwiek z nich mnie rozumiało lub było ze mnie dumne. Myślę, że tak naprawdę nawet mnie nie lubią. – Wzruszam ramionami niby od niechcenia, ale coś dziwnego pęka we mnie, kiedy wypowiadam te słowa na głos. Upchnięte dotychczas myśli wypływają na powierzchnię. – Nie dogadywaliśmy się. Chyba nigdy nie rozmawiałam z rodzicami tak... po ludzku, jak normalni ludzie. Zazwyczaj unikaliśmy konfrontacji. Dlatego lubiłam spędzać czas z ojcem, on po prostu mnie ignorował, czasem się uśmiechał, kiedy czuł, że powinien to zrobić, i dawał mi kieszonkowe. A matka ciągle narzeka i mam wrażenie, że jestem dla niej wielkim zawodem. Bo widzisz, córki jej koleżanek są tak perfekcyjne – kończę z przekąsem. – Noszą sukienki, zachowują się jak prawdziwe dziewczyny i przyprowadzają do domu chłopców.
– Zawsze możesz przyprowadzić mnie – wtrąca Kajetan. Jest opuchnięty od płaczu, ma mokre, sklejone rzęsy, sińce pod oczami, jego ręce wciąż drżą, a mimo to postanawia rzucić głupim żartem i uśmiechnąć się w moją stronę, choć widzę, jak wiele go to kosztuje.
– Rozumiem, że czujesz się już lepiej? – parskam, unosząc brew.
– Czuję się fatalnie – odpowiada, na powrót chowając twarz pomiędzy nogami i dodaje z udawaną nutką dramatyzmu: – Mów dalej.
Wzdycham, nie próbując ukryć uśmiechu. Kajetan i tak go nie dostrzeże. Odchrząkuję i kontynuuję:
– Doskonale wiem, jak to jest, kiedy zaczynasz się dusić i brakuje ci powietrza. Masz wrażenie, że już nigdy nie będziesz w stanie oddychać. Kręci ci się głowie, a słysząc szybkie bicie serca, zaczynasz panikować jeszcze bardziej. Coś złego się z tobą dzieje, wmawiasz sam sobie. Umierasz. Z kolejnymi minutami, na twojej szyi zaciska się niewidzialna pętla i błagasz o to, by ten oddech był ostatnim, bo już nie dajesz rady.
– Wcale się tak nie czułem – odpowiada mi zachrypnięty głos. – To znaczy, w większości tak, ale nie prosiłem o to, by umrzeć.
Błękitne oczy Kajetana błądzą po mojej zdezorientowanej twarzy. Podnosi rękę. Nie, nie, nie. Nie dotykaj mnie, proszę. Nie możesz zmuszać mnie, bym kompletnie pękła.
– Prosiłem o to, żeby żyć dalej – kontynuuje. – Kiedy miałem wrażenie, że za chwilę umrę... Byłem przerażony. Chciałem dziś coś zrobić i nie mogłem przestać myśleć o tym, że straciłem jedyną okazję.
Ręka Kajetana zastyga w powietrzu i ponownie rusza w moim kierunku. Zamykam oczy. Zaraz dotknie twojego policzka, szepcze cichy głosik w mojej głowie. Pali mnie skóra, chociaż jeszcze nie czuję na niej ciepłych palców. Mój oddech przyspiesza. Gdy unoszę powieki i napotykam lśniące, szare oczy wpatrujące się we mnie z niezwykłą czułością, drzwi klubu fotograficznego z głośnym hukiem odbijają się od ściany.
– Ups. – Tobiasz wygląda na przerażonego. – Chyba uszkodziłem ścianę – mówi, podchodząc w naszą stronę. – Łapcie. – Butelka z wodą turla się w moją stronę. – Prosto z lodówki. Nie pytajcie, skąd ją mamy.
– Ukradł ją – wtrąca Fabian. – Mimi zagadała sprzedawcę, a ja stanąłem za nią, żeby nie było widać, jak Tobiasz otwiera lodówkę, zabiera wodę i wychodzi. Nie dziękujcie.
– Fabian! – Usta Tobiasza układają się w perfekcyjne kółko. W okamgnieniu robi się cały czerwony. – Błagam, nie mówcie tego mojej mamie. Zabiłaby mnie. Nie jestem złodziejem. To znaczy, wiem, że zmusiły mnie do tego warunki, więc czysto teoretycznie...
Przewracam oczami. Przestaję słuchać wywodu Tobiasza. Przesuwam wzorkiem po ścianie. Całe szczęście, nie uszkodził jej. Odkręcam butelkę i podaję ją Kajetanowi. Nasze palce stykają się w locie.
– Pij – mówię. – Wypłakałeś więcej, niż ta butelka jest w stanie pomieścić. Musisz się dziś nawadniać.
Kajetan unosi brew. Widzę, że chce powiedzieć coś żartobliwego, bo kąciki jego ust zaczynają drgać.
Unoszę palec.
– Mówię poważnie. Musisz pić. Brakuje nam tego, żebyś zasłabł. – Kiwam brodą w stronę odkręconej butelki z wodą. – Pij.
Udaję, że nie widzę, jak Mimi usilnie wpatruje się w naszą dwójkę, próbując zwrócić na siebie moją uwagę. Nie przyznam jej racji. Kajetan nie chce się ze mną umówić. Nic nas nie łączy i nie będzie łączyć. Nieważne, jak wygląda to z boku. Pomogłam osobie w potrzebie, to tyle.
– Dziękuję – szepcze do mnie Kajetan, gdy opuszczamy budynek szkoły. – To, że się przede mną otworzyłaś, wiele dla mnie znaczy.
Kiwam głową. Mam nadzieję, że brak odpowiedzi zniechęci go do dalszej rozmowy.
– Wiesz – ciągnie dalej – wracając do tego, o czym mówiłem wcześniej. Chciałem dziś coś zrobić. Coś, co myślałem, że jest dobrym pomysłem. Chciałem się z tobą umówić.
Otwieram szeroko oczy i zatrzymuję się. Kajetan robi to samo. Widząc moją minę, wybucha śmiechem.
– Czas przeszły, Liliano. C h c i a ł e m się z tobą umówić.
– Och – parskam, a moje ciało oblewa fala ulgi. – Całe szczęście. To byłoby niezręczne.
– Tak, byłoby – przytakuje. Rusza dalej, a gdy dostrzega, że wcale go nie gonię, wygląda do tyłu. – Dlatego najpierw sprawię, że się we mnie zakochasz, a dopiero potem zaproszę cię na randkę. – Wraz z końcem zdania, posyła mi szczery uśmiech, który zwieńczony jest dwoma dołeczkami w policzkach, i odchodzi.
Na litość wszechświata.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro