Rozdział 10
KAJ
Kiedy wreszcie nastaje weekend, cieszę się chwilą wytchnienia, ale nim zdążę nadrobić zaległe odcinki serialu, przychodzi niedziela, potem mija też poniedziałek i dużymi krokami zbliża się kolejne zebranie klubu fotograficznego.
Przez cały poranek czuję, jakby wokół mojego żołądka owinięta była lina, która robi się ciaśniejsza na samą myśl o Lilianie. Naprawdę mam nadzieję, że nie pomyślała o mnie, jak o kimś niemiłym i niewychowanym. Wyciągam telefon i otwieram aplikację notatnika.
Coś ciężkiego spada z moich barków i klatki piersiowej. Dopiero teraz mam wrażenie, że mogę swobodnie oddychać. Tak, to powinno wystarczyć. Babeczki zawsze pomagają. Zwłaszcza jeśli będą czekoladowe.
Wchodzę do pokoju Oliwiera i zatapiam dłoń w jego ciemnych włosach. Czochram je, aż chłopiec nie odpycha mojej ręki i nie chowa się pod kołdrą. Chwytam za materiał poszewki i odciągam ją od zaspanej buzi brata.
– Jesteś okropny – mamrocze, po czym ziewa i gryzie mnie w rękę.
– Auć. – Zerkam w kierunku nadgarstka. Na skórze zostały ślady zębów. – To nie było koniecznie.
– Było. Nie ciepię poranków. Chciałbym urodzić się sową.
Jak na siedmiolatka, Oli jest bardzo pewien dwóch rzeczy: swojej nienawiści do wczesnego wstawania oraz miłości do sów. To pewnie dlatego mi przypadła rola jego prywatnego budzika. Nikt inny nie ma tyle cierpliwości do tego dzieciaka, co ja.
Zastanawiam się, czy gdyby w naszych żyłach płynęła ta sama krew, bylibyśmy do siebie bardziej podobni. Różni nas wszystko. Począwszy od wyglądu, bo Oliwier ma bladą karnację, ciemne włosy oraz oczy, skończywszy na jego charakterze taplającym się w morzu pesymizmu.
Gdy Oliwier kończy myć twarz, biorę szybki prysznic. W kuchni zauważam gotowe drugie śniadanie.
Miłego dnia. Pamiętaj, że nowy dzień to nowe możliwości! Kocham i całuję, Mama :)
Zgniatam kartkę i chowam ją do tylnej kieszeni spodni. Odkąd zostałem przygarnięty przez tę rodzinę, mama stara się okazywać miłość na każdym kroku. Często powtarza mi, że czekałem w domu dziecka specjalnie na jej przybycie. Podobno od razu wiedziała, że to mam być ja. Wystarczyło, że ujrzała moje duże, niebieskie oczy, które tęsknie wypatrywały czegoś za brudną szybą i postanowiła, że dostanę prawdziwy dom. Miałem wówczas kilka lat. Proces adopcyjny, przynajmniej z tego, co mówi, przebiegł sprawnie i nie musiałem długo czekać, aż postawiłem nogę w nowym miejscu. Czuję, że nigdy nie będę w stanie odwdzięczyć się za to, co dla mnie zrobili.
Uśmiecham się do taty, który smaży jajka z bekonem.
– Zjesz?
– Nie, dzięki – odpowiadam. – Muszę lecieć. Dziś mamy spotkanie klubu fotograficznego. Muszę się przygotować.
– Powodzenia! – krzyczy za mną.
Jestem spóźniony. Na przystanek docieram w ostatniej chwili, kiedy autobus o numerze dwanaście ma już odjeżdżać. Wchodzę ostatnimi drzwiami i macham kierowcy w geście podziękowania. Nie musiał czekać, aż pokonam ostatnie metry, a i tak to zrobił. Pomimo zaciętej walki o życie, uśmiecham się resztkami sił i opadam na wolne siedzenie. Moje wargi są całe spierzchnięte. Żałuję, że nie zabrałem ze sobą wody.
Unoszę spojrzenie i zamieram. Dwa rzędy dalej siedzi Liliana i wierci w moim czole dziurę. Jej zaciekły, nieustępliwy wzrok podąża tam, gdzie moje oczy i wiem, że robi to specjalnie. Chce, żebym poczuł się przytłoczony, żebym zmiękł i podszedł do niej, błagając o wybaczenie. Ostatecznie udaje jej się osiągnąć cel.
Wstaję, przytrzymując się barierki. Powoli docieram na tył pojazdu i czekam, aż Liliana zabierze swój plecak i zrobi mi miejsce. Kiedy siadam, nasze uda na krótką chwilę stykają się ze sobą, ale dziewczyna przesuwa się w stronę okna i kieruje swoje kolana w przeciwnym kierunku. Wiercę się tak długo, aż nie znajdę wygodnej pozycji.
– Cześć – odzywam się jako pierwszy. – Nigdy nie jeździłaś tym autobusem.
– Ale ty nim jeździsz – odpowiada, jakby było to najoczywistszą rzeczą na świecie. – Musimy pogadać. – Odwraca głowę i po raz kolejny mierzy mnie nieodgadnionym spojrzeniem. Nie mam pojęcia, co myśli, ale podejrzewam, że nie jest to nic dobrego. – Lepiej zrobić to teraz, kiedy twoja świta nie może nam przeszkodzić.
Parskam pod nosem. Kto tak mówi?
– Nie uważam, żebym powiedziała coś zabawnego. Chcesz coś powiedzieć? Nie? Świetnie, więc kontynuujmy. Nie wiem, czemu zachowujecie się tak dziwnie, ale nie pozwolili mi na zmianę klubu. – Otwieram usta, ale ona macha lekceważąco ręką. – Tak, pytałam o to. Stary pryk nie chciał mnie słuchać i powiedział, że jeśli nie będę na nie uczęszczać, wezwą moją matkę do szkoły. Nie mogę do tego dopuścić, więc przykro mi... – Rozkłada ramiona, a po jej ironicznym uśmieszku widzę, że wcale nie mówi szczerze. –... ale jesteśmy na siebie skazani.
– W porządku. – Biorę głęboki wdech, starając się opanować kołatające serce. – Witaj w klubie, Liliano. – Chcę uścisnąć jej rękę, ale ona odsuwa się jeszcze bardziej, a po jej minie przemyka doskonale widoczna niechęć, zupełnie jakbym poprzez dotyk chciał przekazać jej śmiertelną chorobę.
Autobus wjeżdża w dziurę. Podskakujemy. Liliana mamrocze coś pod nosem, po czym zakłada słuchawki, a ja domyślam się, że to koniec naszej jakże przyjemnej rozmowy.
Przesiadam się z powrotem na swoje miejsce. Liliana opiera głowę o szybę i przymyka oczy, a ja odblokowuję telefon.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro