Rozdział 54
LILIANA
Równo o dziewiętnastej zasiadam do stołu. Na środku leży półmisek z kupnymi pierogami. Sałatka jarzynowa z supermarketu stoi w plastikowym wiaderku przykryta zielonym wieczkiem. Jabłkowa świeczka, która tli się delikatnym płomieniem, wygląda równie żenująco, co przygotowana kolacja.
Zakładam włosy za ucho. Opieram łokieć na stole i spoglądam na siedzącą naprzeciwko kobietę. Gdybym jej nie znała, pomyślałabym, że wygląda czarująco. Ubrana w najlepszą sukienkę, ze sztucznymi perłami zdobiącymi długą, smukłą szyję. Uśmiech nie schodzi jej z ust, gdy przesłodzonym głosem mówi:
– Jedz, zanim wystygnie. Nie starczyło ci czasu, żeby wziąć prysznic?
Mierzę wzrokiem zupę w proszku.
– Nie starczyło ci pieniędzy na barszcz w kartonie, czy cały się wyprzedał? – pytam, kopiując jej sztuczny uśmieszek.
Matka bierze głęboki wdech i odkrawa kawałek pieroga. Widzę, ile kosztuje ją to, aby również nie wybuchnąć.
– Kiedyś nasze święta wyglądały inaczej... – wspomina. – Udawaliśmy szczęśliwą rodzinę. – Ruchy ręki stają się mocniejsze. Boję się, że przekroi talerz. – Pewnie z nią też udawał. Jak mogła ukraść komuś męża? Całe szczęście, kochanie, że ty nigdy nie zrobisz tego, co ona. Nie wyglądasz na kogoś, kto mógłby zainteresować cudzego mężczyznę. – Matka puszcza mi oczko. – Jakiegokolwiek mężczyznę – precyzuje. – Zawsze to jakiś plus.
Zaciskam szczęki. Nie dam się sprowokować.
Kiedyś zapytała, czy wiem, dlaczego ojciec tak naprawdę odszedł. Podobno nie potrafił patrzeć na kogoś takiego jak ja. Mam jednak teorię, która odbiega od tego, co mówi matka. Myślę, że ostatecznie ojciec jedynie próbował zawalczyć o swoje szczęście. To nie jego wina, że kobieta, w której się zakochał, okazała się potworem bez cienia empatii. Nie rozumiem tylko, dlaczego pomyślał, że jestem taka sama.
Wzrok matki sunie po moim poplamionym podkoszulku. Na nogach mam kraciaste spodnie od piżamy, których również nie przebrałam.
– Szkoda, że nie umarł – stwierdza po chwili milczenia. Obojętność tych słów uderza we mnie ze zdwojoną siłą.
Sztućce z brzękiem lądują na stole. Odsuwam się i wstaję, niemal przewracając krzesło.
Matka łapie mnie za nadgarstek. Jej dotyk parzy moją skórę.
– A ty niby dokąd się wybierasz? Siadaj i dokończ kolację. Potem porozmawiamy o tym, jak się prezentujesz. Nawet w święta wyglądasz jak obdarciuch. Nie potrafisz się normalnie ubrać? Popatrz na mnie. – Drobne, przyszyte do welurowej sukienki perełki migoczą. – Czemu nie możesz być taka jak ja?
Przełykam ślinę. Gorzki posmak rozchodzi się po moim gardle i osadza na języku.
– Nigdy mnie nie pokochasz, prawda? – pytam. – Myślisz, że nie wiem, o co kłóciliście się z tatą? Normalni rodzice walczą o to, z kim zamieszka ich dziecko. Wy kłóciliście się o to, kto zostanie z problemem. Wiem, że nie planowałaś być w ciąży. – Mój głos jest zadziwiająco spokojny. – Wiem o wszystkim. Ale zostałam z tobą, więc... Czemu nie możesz udawać, że chociaż trochę mnie lubisz? Mówisz, że żałujesz, że tata nie umarł? Ja wolałabym, żebyście oboje byli martwi.
Nie czekając na jej reakcję, wychodzę z kuchni. Narzucam kurtkę, wkładam rozwalające się trampki i wybiegam, głośno trzaskając drzwiami.
Całe szczęście, drogę znam na pamięć. Ani płynące po policzkach łzy, ani śnieżyca nie przeszkodzą mi w dotarciu na miejsce.
***
Moja dłoń drży, gdy wyciągam ją przed siebie i naciskam dzwonek. Obracam się, lustrując wzrokiem stojące na podjeździe samochody. Może to jednak zły pomysł? Zaczynam się wycofywać. Każdy krok sprawia mi fizyczny ból.
Dlaczego wszechświat mnie nie powstrzymał? Mogłam zostać w domu i udawać, że jestem tam mile widziana. Czym różniłby się ten wieczór od pozostałych?
Za przeszklonymi drzwiami dostrzegam ruch. W progu staje kobieta o łagodnych rysach twarzy. Jej spojrzenie, pomimo braku pokrewieństwa, jest równie ciepłe, co w przypadku Kajetana.
– O co chodzi, kochanie? – pyta.
– Ja... – odchrząkuję i kręcę na boki głową. – Wiem, że są święta, ale... Dostałam wiadomość...
Za jej plecami zauważam zbiegającego schodami Kajetana.
– Hej, Liliana! – Posyła mi szeroki uśmiech i odchodzi. Widzę jedynie plecy, kiedy kawałek dalej zatrzymuje się i trwa w bezruchu. Po chwili gwałtownie zawraca. – Liliana! – Wychodzi na werandę, nie przejmując się tym, że temperatura na zewnątrz zbliża się do minus dziesięciu.
Szczękam zębami, widząc jego nagie stopy.
– Przeziębisz się.
Kajetan pociera ramiona. Ma na sobie granatowy sweter z psem w świątecznej czapce.
– Mamo, Liliana zmieści się przy stole, prawda?
– Oczywiście! Zawsze mamy dodatkowe nakrycie. – Mama Kajetana obejmuje mnie ramieniem i prowadzi do środka. Powietrze pachnie piernikiem i roztopioną czekoladą. – Jesteś cała przemoczona, kochanie. Przeziębisz się. Idź na górę, Kaj da ci coś na przebranie. Mamy suszarkę. Wrzucę do niej twoje ubrania, o nic się nie martw. Będą gotowe, jeśli będziesz chciała w nich wrócić.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam się tak zawstydzona.
– Przepraszam, że przeszkadzam w taki dzień – szepczę łamiącym głosem. – Naprawdę, jeżeli to problem, mogę iść...
– Kochanie. – Kobieta kładzie rękę na moim policzku i czule go głaszcze. – Problem pojawi się, kiedy wylosujesz pieroga z migdałem. Rób wszystko, żeby na niego nie trafić, bo będziesz musiała zmyć naczynia po kolacji. Żaden z moich synów raczej cię w tym nie zastąpi.
Wybucham śmiechem. Ocieram resztki łez z twarzy i posyłam jej szczery uśmiech.
– Dziękuję. To wiele dla mnie znaczy. – Będąc w połowie drogi na górę, przytrzymuję się balustrady i wyglądam ponad ramię. – Jeśli na niego trafię, podrzucę go Kajetanowi.
– Słusznie. Zrobiłam tak rok temu. Nie był zadowolony, ale nie odważył się kłócić z matką. To dobry dzieciak.
Bardzo dobry, przyznaję bez krztyny niechęci, pokonując ostatnie stopnie.
Na łóżku Kajetana leży koszula, a obok niej krótkie spodenki dresowe. Zrzucam z siebie przemoczone ciuchy. Spodenki spadają mi z bioder, więc zaciskam sznurek z całych sił. Koszulę zapinam pod samą szyję, a mimo to lekko zsuwa mi się z ramion.
Słyszę, jak ktoś szarpie za klamkę. Kajetan staje w progu i zamiera.
– Wyglądam śmiesznie – stwierdzam.
Chłopak nie zapala światła. Nie spuszczając ze mnie wzroku, odpycha się od ściany i powoli kroczy w moją stronę. Wraz ze skracającym się dystansem, zaczynam czuć jego perfumy. Całe szczęście nie używa ich na co dzień. Ostry zapach sprawia, że chce mi się kichać. Kręcę nosem.
– Strasznie cuchniesz.
Klatka piersiowa Kajetana unosi się i opada szybciej niż zazwyczaj. Chłopak zagryza policzki, jakby analizował, co może powiedzieć, a co nie. Przełyka ślinę i ochrypłym głosem mówi:
– Nigdy nie wyglądałaś piękniej. – Wyciąga rękę i ostrzega: – Możesz się odsunąć. To twoja jedyna szansa, następnej nie będzie.
Nie potrafię skleić zdania ani wykonać żadnego ruchu. Po chwili czuję, jak opuszki palców Kajetana przemykają wzdłuż mojego policzka i odgarniają za ucho wilgotne, przyklejone do mojego czoła pasma włosów.
Moje serce zaraz wybuchnie, myślę.
– Moje również – odpowiada Kajetan. Kładzie dłoń na mojej brodzie i kciukiem dotyka dolnej wargi. – Ostatnia okazja, by się odsunąć. Następnej nie będzie – szepcze, pochylając się.
Wpatrzona w błękitne oczy, kiwam głową. Zaciskam powieki i czekam. Ciepły oddech uderza moją rozgrzaną buzię. Czuję palce, które muskają szyję, a następnie przesuwają się w stronę karku, powodując dreszcze. Nie pamiętam, by kiedykolwiek serce waliło mi tak szybko.
Ktoś wbiega na piętro i zatrzymuje się przed pokojem Kajetana.
– Kaj! – krzyczy i wali pięścią w ścianę.
Pomieszczenie rozbłyskuje jaskrawym światłem. Oliwer stoi w progu i mierzy nas wściekłym spojrzeniem.
Szkliste oczy Kajetana uczepione są moich warg. Kiedy suną wzdłuż odkrytych ramion, chłopak nieoczekiwanie pstryka palcami.
– Sweter! – Rzuca się w stronę szafy i zaczyna wygrzebywać z niej kolejne łachy. – Potrzebujesz czegoś innego. Nie zejdziesz tak na dół.
Oliwer tupie nogą.
– Mama mówi, że macie się pospieszyć!
– Jesteś pewien, że to słowa mamy? – pyta ze śmiechem Kajetan i czochra włosy chłopca. Szelest wyrzucanych na podłogę ubrań ustaje.
– No dobra, to byłem ja – stwierdza bez ogródek. – Chcę już ciasto, a czekamy tylko na was.
Kajetan wręcza mi wełniany sweter w paski. Obracam go w dłoniach i zaciskam na nim palce. Nie jestem zadowolona z faktu, że do mojego ciała przez resztę wieczoru będzie przyklejony gruby, gryzący materiał.
– Czemu nie mogę iść w koszuli? – pytam.
Policzki Kajetana ponownie oblewają się rumieńcem.
– Proszę. – Łapie Oliwiera za rękę i ciągnie do wyjścia. – Załóż go, bo w tej koszuli wyglądasz jak spełnienie wszystkich moich snów – dodaje.
Z łomoczącym sercem obserwuję rozpływający się na podłodze cień.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro