Rozdział 30
FABIAN
Wszystko po drugiej stronie wygląda z pozoru tak samo, ale gdy przyglądam się budynkom, w ich brzydocie dostrzegam coś pięknego. Szare blokowiska z mokrymi zaciekami ciągnącymi się wzdłuż betonowych płyt, balkony zabite kolorowymi siatkami, pożółkłe, koronkowe firany wiszące w oknach. Nie wiem, dlaczego ten widok tak na mnie działa, ale uśmiecham się, dostrzegając staruszkę wychylającą się z okna. Zapala papierosa i obserwuje naszą grupę, dopóki nie znikamy za zakrętem w jednej z bocznych uliczek. Zaplatam ręce i unoszę je góry. Rozciągam obolałe mięśnie, nie mogąc powstrzymać ziewnięcia.
– Ciężka noc? – pyta zaczepnie Tobiasz.
Nawet nie zauważyłem, kiedy znalazł się obok. Pozostała trójka idzie z przodu. Mimi śmieje się z czegoś, co powiedział Kajetan. Na pewno nie było to nic mądrego, sądząc po uniesionych brwiach Liliany.
– Czytałem – odpowiadam, przecierając oczy. – Też nie wyglądasz najlepiej.
– Och! – Tobiasz prostuje się i wypina klatkę piersiową. – Ja też czytałem. Calusieńką noc. Nie zmrużyłem oka ani na chwilę. Nie pytaj, ile kawy w siebie wlałem. Chyba wolę nie wiedzieć. Kofeina opanowała mój umysł – opowiada, chaotycznie machając rękoma wokół głowy.
Posyłam mu pytające spojrzenie.
– Od kiedy czytasz?
Tobiasz wzrusza ramionami.
– Jakiś czas temu byłem u ciebie w pokoju. Zobaczyłem pewną książkę, spodobał mi się jej opis i... – Tobiasz posyła mi szeroki uśmiech. – Przeczytałem ją.
Marszczę brwi. Nie wydaje mi się, abym miał na półkach cokolwiek, co będzie w stanie go zainteresować. Poza tym Tobiasz raczej nie jest osobą, która miałaby głębsze refleksje po lekturze moich ukochanych dzieł. Powinienem cieszyć się, że nie zabrał którejś z książek Mimi. To byłaby istna tragedia, gdyby zaczął czytać głupkowate romanse z równie durnymi bohaterkami.
– Więc? – dopytuję. – Co takiego przeczytałeś? Zaskocz mnie.
– „Arystoteles i Dante". Przepiękna okładka.
Parskam z politowaniem.
– Naprawdę? Podobała ci się okładka? To fantastycznie – mówię uszczypliwym tonem.
– Nie traktuj mnie protekcjonalnie – rzuca. – Nie mam dużej wiedzy na temat książek i literatury. Nie wiem nic o pisaniu, a ty pewnie chowasz pod łóżkiem notesy, w których napisałeś najpiękniejsze rzeczy, jakie kiedykolwiek powstały. Zdaję sobie sprawę, że jestem beznadziejny, ale starałem się, okej? Mógłbyś to docenić. – Zaplata ramiona na piersi i odwraca wzrok. – Zrobiłem to, bo myślałem, że jest to dla ciebie ważne.
Kroki Tobiasza stają się coraz szybsze. Powstrzymuję się przed kolejnym parsknięciem. Tobiasz potrafi być istną królową dramatu, jeśli tylko ma na to ochotę. Łapię go za łokieć. Zrównujemy się, znowu maszerując w podobnym tempie.
– Przepraszam – szepczę. – Nawaliłem. Jestem po prostu... nieco zaskoczony. – Drapię się po potylicy. – Skąd wiedziałeś, gdzie trzymam moje tajne zeszyty z planem na zagładę świata? Zaglądałeś tam?
Tobiasz stara się zachować kamienną twarz, ale zerka w moją stronę i wypuszcza spomiędzy zaciśniętych ust zduszony chichot.
– Nie wygłupiaj się – wykrztusza.
– Wracając do głównego tematu – ciągnę. – Co ci się w niej podobało? Porozmawiaj ze mną, to wielki dzień. Otwierają się przed tobą drzwi do wspaniałego świata. To ekscytujące!
Obejmuję go ramieniem i przyciągam do siebie. Tobiasz nie protestuje, co uznaję za dobry znak. Nie umie się złościć. Nie na mnie. Pozwalam mu wyswobodzić się z uścisku, chociaż niedługo potem wstrząsa mną dziwna pustka.
– Poza piękną okładką i gwiazdami na okładce... – wymienia. – Podobało mi się, że bohaterowie byli przyjaciółmi. Zanim zacząłem ją czytać, zobaczyłem kilka opinii w internecie, i pomyślałem, że to historia o nas.
Moje serce przyspiesza.
– Tak – śmieję się nerwowo, czego Tobiasz zdaje się nie zauważać – ale Artystoteles i Dante na końcu książki byli w związku.
– Tak! – Tobiasz ożywia się, a jego policzki przybierają najwspanialszy odcień różu. – To było w tym wszystkim najlepsze! Najpierw byli nieznajomymi, potem przyjaciółmi, a dopiero potem zaczęli być razem. Idealna historia miłosna, nie uważasz?
– Nie jestem pewien – odpieram obojętnie. – Chyba nie jestem fanem takich wątków.
– Ale ten jest wyjątkowy! Do samego końca myślałem, że to historia o nas – powtarza.
Przełykam ślinę.
– A co pomyślałeś, kiedy skończyłeś ją czytać? – pytam cicho.
Tobiasz przykłada palec do brody i stuka w nią kilka razy. Spogląda na niebo i ze zmarszczonymi brwiami intensywnie myśli nad tym, co powiedzieć. Czyżbym przesadził? Zapędziłem się i Tobiasz domyśla się wszystkiego. Powie, że nie możemy się dalej przyjaźnić, że powinienem oddać mu bransoletkę, którą dostałem od niego kilka lat temu, że na święta nie upiecze mi bananowego chlebka i już nie będę mógł przyjść na wspólny, rodzinny obiad, bo traktował mnie jak brata, a ja dopuściłem do czegoś tak obrzydliwego.
– Pomyślałem, że nasza relacja jest równie wyjątkowa – odpowiada, a jego oczy odnajdują moje. – Za nic bym jej nie zmienił.
Brakuje mi tchu. Biorę głęboki wdech i powoli wypuszczam powietrze nosem, by Tobiasz nie zauważył, jak ogromna panika zaczyna panoszyć się w moim ciele. Wycieram dłonie o spodnie. Nie powinienem się denerwować, a mimo to moje serce bije i bije, bije tak szybko, że lada moment wyskoczy z klatki piersiowej. Pocieram czoło, mając nadzieję, że nie zemdleję.
– Dobrze się czujesz? – pyta i odgarnia grzywkę, która wpada mi do oczu.
Jego palce stykają się z moją rozgrzaną skórą. Przymykam powieki i delektuję się tym uczuciem, bo kto wie, czy kiedykolwiek będzie mi dane ponownie zaznać dotyku przyjaciela. Zapach Tobiasza dostaje się do moich nozdrzy. Pozwalam mu zawładnąć moim umysłem.
– Nie – przyznaję. Krajobraz dookoła zaczyna wirować. – Możesz mnie przytulić?
Tobiasz wydaje z siebie krótkie, zaskoczone sapnięcie. Otwieram usta, by wydukać, że żartowałem, że wcale chcę, by ktokolwiek się do mnie zbliżał, ale ramiona Tobiasza niemal natychmiast oplatają mnie na wysokości talii. Kładę ręce na jego barkach i otulam szyję swoim przerywanym oddechem. Świat się uspokaja. Moje serca powraca do normalności, lecz jedynie na krótką chwilę, bo zaraz uświadamiam sobie, co robimy i ponownie czuję pulsujący gorąc na policzkach.
Tobiasz miał rację. Mam zapisane dokładnie trzy grube bruliony, ale nie trzymam ich pod łóżkiem, a w biurku. Upchnąłem je pod stosami nudnych podręczników, aby mieć pewność, że niepożądane oczy przenigdy tam nie zajrzą. Kartki wypełniają przemyślenia dotyczące rzeczy, które darzę szczególnym uczuciem. Sympatią. Uwielbieniem. Czasem nienawiścią. Zapachowi Tobiasza poświęciłem dwanaście stron. Miłość zasługuje na liczbę parzystą.
– Już dobrze – chrypię, wyplątując się z uścisku. Mija chwila, a ja mam ochotę z powrotem przylgnąć do Tobiasza i zaciągać się wonią róży, wanilii oraz bergamotki, aż rozboli mnie głowa i zacznę się dusić, i zemdleję, a jedyne, co będę pamiętać, to siedem pieprzyków na twarzy Tobiasza i jego wygięte w półuśmiechu czerwone usta, które muszą być miękkie, a przynajmniej na takie wyglądają, i jego zielone oczy wpatrujące się we mnie z troską, bo chyba coś mówi, ale nie jestem w stanie mu odpowiedzieć, bo przysięgam, jedyna rzecz, jaką chcę teraz zrobić, to pocałować go, i całować tak długo, aż braknie nam tlenu i razem pogrążymy się w ciemności.
– Masz siłę, żeby jeździć na wrotkach? – pyta nagle, a ja orientuję się, że od kilkunastu minut stoimy przed ogromnym budynkiem. Żółte napisy na witrynie układają się w napis „Wrotka!"
– O! – Udawany entuzjazm nie ucieka uwadze Tobiasza. – Cóż za fantastyczny pomysł.
Tobiasz kręci głową. Chwyta mnie za rękę i nie przejmując się ludźmi, którzy patrzą na nas, jak na dwójkę dziwolągów, ciągnie mnie w stronę wejścia. Szepcze coś Kajowi na ucho, po czym odchodzimy. Nasze palce pozostają splecione. Czy Tobiasz wie o moich uczuciach i bawi go to, że toczę wewnętrzną walkę, by nie rzucić się na niego w tym momencie? W moim umyśle rozpętało się istne tornado i nie zapowiada się, żeby w najbliższym czasie miało się uspokoić.
Wchodzimy do obskurnego baru mlecznego. Na zielonej wykładzinie widnieje mnóstwo odcisków butów i plam o rozmaitych kształtach. Na stolikach leży obrzydliwa cerata w odcieniu zgniłych liści. Drewniane krzesełka zabite są pomarańczową tapicerką. Siadam na jednym z nich, modląc się, by przypadkiem nie rozpadło się pod moim ciężarem.
Tobiasz wraca do stolika po upływie kwadransa. Stawia przede mną dwa szejki: jeden waniliowy i jeden czekoladowy. Doskonale wiem, który jest dla mnie. Sięgam po wysokie naczynie. W moich ustach rozlewa się słodki smak.
– Uwielbiam wanilię – mamroczę z pełnymi ustami.
– Chcesz poznać tajemnicę? – pyta Tobiasz. – Kiedyś, jak byliśmy dzieciakami, widziałem, jak wąchałeś moją koszulkę. To było zaraz po tym, jak mama przyniosła mi świeże pranie i chciała, żebym włożył je do szafy. Wracałem z łazienki i zatrzymałem się w progu, a ty wyglądałeś, jakbyś chciał ją zjeść. Wyglądałeś komicznie! – śmieje się tak głośno, że sam również zaczynam chichotać. – Od tamtej pory nie pozwoliłem mamie zmienić płynu do płukania. –Wzrusza ramionami od niechcenia i nakrywa słomkę wargami. Rozumiem, że nie ma zamiaru powiedzieć nic więcej.
Całe szczęście, bo kolejne słowa Tobiasza mogłyby doprowadzić do eksplozji mojego serca. Spuszczam spojrzenie i zaczynam bawić się swoją słomką. Wbijam ją w górkę bitej śmietany, która powoli rozpuszcza się w mlecznym napoju. Tobiasz kopie mnie pod stołem, a kiedy ośmielam się unieść głowę, mówi:
– To najlepszy dzień w całym moim życiu! Zgodziłeś się zrobić coś nieodpowiedzialnego, pierwszy raz rozmawialiśmy o książce, którą razem przeczytaliśmy – wymienia, odginając kolejne palce – poszliśmy na pyszne szejki...
– Właśnie! – Uderzam palcami wskazującymi o blat. – Skąd miałeś na nie pieniądze?
– Zwędziłem babci – mamrocze ze wstydem w głosie. – Okazało się, że miała jakieś pamiątkowe nominały.
– Ukradłeś swoją pamiątkę rodzinną? – powtarzam z niedowierzaniem. – Nieźle.
Stopa Tobiasza wciąż jest blisko. Nasze odkryte kostki stykają się ze sobą. Czuję gorącą skórę Tobiasza i w myślach przyznaję mu rację. To najlepszy dzień, jaki kiedykolwiek nam się przydarzył.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro