Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 19

FABIAN

– Kaj będzie wściekły.

Przewracam oczami, bo Tobiasz zdążył powtórzyć to co najmniej dziesięć razy, odkąd opuściliśmy klub fotograficzny, a następnie wyszliśmy poza mury szkoły.

– Naprawdę się zdenerwuje – mówi, a ja zaciskam pięści.

Chaotyczny monolog Tobiasza dopełnia stukot naszych butów. Łokieć chłopaka uderza mnie w ramię po raz pierwszy.

– Obiecaliśmy, że nie zrobimy niczego głupiego – dodaje.

Odsuwam się w bok. Wargi Tobiasza zaciskają się w wąską linię i wiem, że zaraz wybuchnie. Moje kroki są powolne i wyważone. Nasze łokcie zderzają się ze sobą po raz drugi.

– To był fatalny pomysł. Mówię ci... – Tobiasz rozmasowuje bruzdę pomiędzy brwiami.

Dreszcz przebiega wzdłuż mojego kręgosłupa, gdy dociera do mnie pojedyncze westchnięcie. Nasze łokcie po raz trzeci wpadają na siebie.

– Mówię ci! – Chłopak łapie mnie za nadgarstek, a ja, zamiast patrzeć na jego wściekłą twarz, wpatruję się w nasze splecione dłonie. – To jest okropny pomysł. Mieliśmy poszukać czegoś o tej dziewczynie.  Serio, musimy zawrócić.

– Nie zmuszaj mnie do tego, żebym znowu cię spoliczkował – odpowiadam spokojnie. Tobiasz odrzuca moją rękę, a ja przewracam oczami. – Jesteś jak dziecko. Co stało się z tym odważnym chłopcem, który skakał po drzewach i niczego się nie bał?

– Nadal tu jest – mamrocze urażony Tobiasz.

– To przestań zachowywać się jak dzieciak. Nic ci nie będzie. Kaj o niczym się nie dowie.

– Nie chodzi o mnie. Boję się, że Kaj będzie zły na ciebie.

Nie spowalniam kroku, chociaż mam ochotę zatrzymać się na środku chodnika i analizować usłyszane słowa do końca dnia.

– Więc martwisz się o mnie? – pytam przesłodzonym głosem i przyspieszam. Nie oglądam się za siebie, bo wiem, że Tobiasz dogoni mnie szybciej, niż zdążę pstryknąć palcami.

– Oczywiście, że się o ciebie martwię.

Rzucam mu zaskoczone spojrzenie. Wiem, że jestem dla niego ważny, ale przenigdy nie mówiliśmy sobie takich rzeczy i tak bardzo, jak próbuję ukryć emocje, odnoszę porażkę. Z szeroko otwartymi oczami wpatruję się w pęknięcia na kostce, którą wyłożono drogę, swoje stopy i palce u dłoni. Wodzę wzrokiem po wszystkim, unikając przy tym Tobiasza, bo moje serce eksploduje, jeśli zobaczę jego zielone ślepia i łobuzerski uśmiech na twarzy.

– No co? – Tobiasz unosi brew i ciągnie spokojnym tonem: – Przecież jesteś moim przyjacielem. – Obejmuje mnie ramieniem. – Kumple na zawsze, co nie?

– Kumple na zawsze – powtarzam z kpiną.

Czasem myślę, że gdyby słowa mogły przyprawić kogoś o zawał serca, leżałbym zakopany pod ziemią już w dniu, gdy Tobiasz po raz pierwszy wypowiedział moje imię ze śmiechem, bo ubrudziłem się czekoladą, a on bez chwili zawahania pochylił się nade mną i starł ją palcem z mojego policzka.

Tobiasz wygląda na zmartwionego i doskonale wiem, jakie myśli kłębią się w jego umyśle. Powinniśmy rozejrzeć się po okolicy. Obiecaliśmy to Kajowi, jednak pokusa, by odwiedzić bibliotekę i zanurzyć się w stosie książek przesiąkniętych starością do ostatniej strony jest silniejsza. Moje palce zaczynają mrowić z podekscytowania.

– Hej, poczekajcie!

Zza koron drzew wyłaniają się kontury szarego gmachu. Z delikatnym uśmiechem wpatruję się w budynek będący biblioteką miejską. Wygląda dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem. Jest masywny, nieco obskurny i stara farba odchodzi płatami z jednej ze ścian, która jest mokra po nocnej ulewie. W tej brzydocie odnajduję piękno, bo rosnące wokół drzewa wciąż mają szczątkowe ilości czerwonych liści, a mokre zacieki na betonowej powierzchni przypominają abstrakcyjny obraz współczesnego artysty.

– Zgubiliście coś!

Odwracam się w stronę nieznanego głosu. Dostrzegam postać ubraną w czarny płaszcz, trzymającą w ręce plecioną bransoletkę Tobiasza.

– Dzięki! – Tobiasz odbiera z rąk nieznajomego zgubę i wydyma wargi, widząc, że sznurek jest przerwany. – Musiało się to stać w drodze tutaj – tłumaczy.

Chociaż słowa kierowane są w moją stronę, ja ciągle wpatruję się w nowoprzybyłego chłopaka. Jego niebieskie oczy odwzajemniają moją ciekawość. Mruga do mnie i pyta:

– Nie kojarzę was. Nie jesteście stąd, prawda?

– Dopiero się przeprowadziliśmy – odpowiadam szybko, uprzedzając Tobiasza. – Chciałem zacząć zwiedzanie miasta od ciekawych rzeczy.

– Dlatego idziemy do biblioteki – mamrocze Tobiasz. Nie unosząc głowy znad bransoletki, którą próbuje naprawić, dodaje: – Musimy już iść. Nie mamy czasu.

– Och. – Chłopak przeczesuje czarne, sięgające ramion włosy. – Spieszy wam się?

– Jak widać – odburkuje Tobiasz. Chowa w kieszeni spodni rozerwaną bransoletkę.

Przełykam ślinę i ukradkiem zerkam na swój nadgarstek. Zielona plecionka nadal jest w tym samym miejscu od przeszło pięciu lat.

– Jestem Aleksander. – Postać wyciąga przed siebie dłoń. Ma długie, jasne palce i dwa pieprzyki na prawym kciuku.

Zagryzam usta i decyduję się na schowanie rąk w kieszeni. Nie powinienem zwracać uwagi na detale w wyglądzie obcych ludzi.

– Nie musisz być taki podejrzliwy – śmieje się Aleksander. – Jestem ogromnym fanem bibliotek. Myślę, że będzie to najlepszy punkt waszej wycieczki.

Wyciąga z kieszeni płaszcza niewielkich rozmiarów notatnik i ołówek. Nie przerywając naszego kontaktu wzrokowego, który jest tak intensywny, że wzdłuż mojego kręgosłupa przebiega dreszcz, zaczyna pisać. Skrobanie ołówka wypełnia ciszę.

– To dla ciebie – mówi i podaje mi starannie złożoną kartkę. – Zawsze noszę przy sobie coś do pisania.

– Co to jest? – pytam podejrzliwie, obracając w dłoni zawiniątko. – Dziwny prezent, biorąc pod uwagę, że jesteś nieznajomym.

– Nie muszę nim być.

Unoszę brew. Tobiasz zakłada ramiona na piersi, ale nie wtrąca się do rozmowy, choć widzę, że usilnie walczy ze słowami, które zaczynają go drapać w gardło.

– To mój numer telefonu. Właściwie nie mój, a nasz. Mieszkam z rodzicami. Mamy jeden telefon – wyjaśnia. – Spotkajmy się o trzynastej w sobotę. W bibliotece. Mogę pokazać ci moje ulubione książki.

– Lubisz czytać?

– Oczywiście! Jak można tego nie lubić? Przecież to najlepsza rozrywka, jaką wymyślił człowiek.

– Dokładnie! To samo mówię... – przerywam, żeby nie wypalić jakiejś głupoty.

Przecież nie mogę powiedzieć, że nagrywam recenzje książek, bo w tych czasach telefony komórkowe to abstrakcja, nie wspominając o internecie i platformach, na które można wstawiać nagrane przez siebie filmy.

Przełykam ślinę i kontynuuję znacznie ciszej:

– To samo mówię moim znajomym. Nikt z nich nie czyta książek, które im polecam.

Kwadratową twarz Aleksandra rozświetla szczery uśmiech. Zagryza policzki, ostrożnie ważąc słowa, aż spokojnym tonem szepcze:

– W takim razie sobota.

Włosy Aleksandra targa wiatr. Kołnierz rozpiętej pod szyją koszuli kołysze się w takt podmuchów.

– Godzina trzynasta – przypomina. – Wszystko zapisałem ci na kartce. Tak na wszelki wypadek, gdybyś zapomniał.

Kiedy mnie wymija, czuję zapach wody po goleniu. Intensywny i ostry. Drażni moje nozdrza, ale skłamałbym, mówiąc, że nie podoba mi się to.

– Skąd pomysł, że przyjdę? – pytam.

Aleksander nie zwalnia kroku. Wygląda na mnie znad ramienia.

– Obaj wiemy, że przyjdziesz.

Tobiasz stoi z rozdziawionymi ustami, a do mnie dopiero teraz dociera, co zrobiłem. Umówiłem się z Aleksandrem na oczach najlepszego przyjaciela.

– Wracajmy do szkoły – mówię po chwili. – Straciliśmy już wystarczająco dużo czasu.

Tobiasz mruczy coś pod nosem, bardziej do siebie, niźli do mnie, bo wiązanka nie przypomina żadnych istniejących słów.

Atmosfera, jaka panuje między nami podczas powrotu, jest dziwna. Drapię się po potylicy.

– Szkoda, że nie mieliśmy czasu iść do biblioteki – stwierdzam. – Chciałem zobaczyć, jak wygląda w środku.

– Wrócisz tu?

Głos Tobiasza jest cichy. Chłopak wpatruje się w swoje stopy, nie patrząc na to, co znajduje się przed nim. Nie mam pojęcia, jakim cudem jego czoło nie zderzyło się jeszcze z żadnym słupem.

– Nie rozumiem – odpieram. – Oboje musimy tu wrócić. Zrobimy to za tydzień i wtedy znajdziemy jakieś wskazówki dotyczące Laury.

– Nie pytam o to i dobrze o tym wiesz. Wrócisz tu w sobotę?

Wzdycham i nie mówię już nic. Pozwalam ciszy zrobić to za mnie.

– Wrócisz tu – cedzi przez zaciśnięte zęby i przyspiesza.

Nie próbuję go dogonić. Znam Tobiasza lepiej niż on sam. Wiem, po której stronie łóżka śpi. Zawsze od ściany. Było to powodem wielu naszych sprzeczek. Wiem, że do herbaty dodaje dwie łyżeczki cukru, że jego tosty muszą mieć trzy plastry sera i że nienawidzi bananów, ale co roku na święta piecze specjalnie dla mnie chlebek bananowy. Jestem w stanie przewidzieć każdy jego ruch, dlatego gdy przy siódmym kroku odwraca się i podbiega w moją stronę, pozostaję niewzruszony.

– Nie mogę w to uwierzyć! – Tobiasz zatrzymuje się przede mną i chwyta mnie za ramiona. – To jakiś kompletnie obcy typ, a ty wrócisz tu, bo cię zaprosił?

– Może od niego dowiem się czegoś o Laurze.

– Nie rób tego – prosi płaczliwie. – Proszę. Nie wiemy, czego od ciebie chce. Może być niebezpieczny. Poza tym sam mówiłeś, że nie mamy prawa nawiązywać tu znajomości.

Mrużę oczy. Nie sądziłem, że Tobiasz zapamięta cokolwiek ze spisanych przeze mnie zasad. Wzdycham i kiwam głową.

– Masz rację. Tak mówiłem. – Macham w powietrzu kartką od Aleksandra, po czym rozrywam ją na pół. – Nie wrócę tu w sobotę.

Na dowód swoich słów wyrzucam do najbliższego kosza na śmieci notatkę od Aleksandra. Kłamstwo drapie mnie w gardło i zaciska macki na szyi, ale Tobiasz zdaje się tego nie zauważać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro