Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ 1.

Śniła o nim. Znowu.

    Otworzyła kolejną paczkę papierosów, drugą w tym tygodniu. Był piątek. June czuła, że jej płuca powoli się buntują. Zaczęły rozpływać się wraz z wypełniającym je dymem. Szukając zapalniczki w torbie, patrzyła na niebo i płynące nad jej głową chmury, i zastanawiała się, dlaczego świat wydaje się taki łagodny, taki piękny i bezbronny. Dlaczego liście szeleszczą tak cicho, jak gdyby nieświadome tego, że wiatr w ułamku sekundy może złamać gałęzie, na których wiszą? Dlaczego fale tak nieśmiało wzbierają na wodzie, jeśli wystarczy jeden ruch płyt tektonicznych, jedno przesunięcie, by nagle pochłonęły całe miasta? Przecież świat pod tą warstwą delikatności chowa burze, kataklizmy i powodzie. Chowa smutne uśmiechy i złamane serca. Świat jest fałszywy i June musiała przypominać sobie o tym każdego dnia, bo nieważne ile razy świat ją ranił, patrząc na chmury, na te liście i fale, nie mogła oprzeć się myśli, że wszystko w końcu będzie dobrze.

    Znalazła zapalniczkę. Papieros zawsze potrafił ją wybudzić.

    Siedziała na pomoście z nogami zanurzonymi w jeziorze. Nadchodził koniec lata. June nie chciała wracać do szkoły, ale nie chciała też spędzać kolejnych miesięcy tak, jak spędziła całe wakacje. Większość czasu leżała w swoim pokoju, w różnych miejscach i ułożeniach – z książką w ręce, z notesem na kolanach, z telefonem przed oczami – i po prostu oddychała z wolno bijącym sercem. Na tym ostatnio polegało jej życie. Na oddychaniu z (bardzo) wolno bijącym sercem.

    Czasem wieczorami wsłuchiwała się w płacz swojej mamy za ścianą. Ten dźwięk był stłumiony i dziwnie odległy, jak gdyby nie pochodził z ich domu, a z zewnątrz, niesiony przez wiatr. Zakradał się do środka przez nieszczelne okna. June ani razu nie podniosła się, żeby zajrzeć do sypialni rodziców. Kiedy płacz ucichał, był to znak, że tata wrócił z pracy. Wtedy jej ciało trochę się rozluźniało i June mogła pozwolić sobie na odrobinę snu.

    A jej sny były żywe, oddychały razem z nią, płynęła w nich jej krew. Po przebudzeniu czuła w sobie ich pozostałości, lepiące się do niej od wewnątrz, wypełniające w niej pustą przestrzeń, jakby była wydrążona. Jak matrioszka. Wydawało jej się, że śni mocniej od innych, intensywniej. Poranki były jak skok w lodowatą wodę, każda komórka w jej ciele krzyczała, ale dzięki nim June wiedziała, że dalej żyje. I że sen, choć prawdziwy, wciąż pozostawał tylko snem i June mogła schować go pod swoją poduszką, z daleka od reszty świata.

    Codziennie przez kilka minut przyglądała się swoim dłoniom i kiedy była już pewna, że należą do niej, składała je do modlitwy i w ciszy dziękowała Bogu, że udało jej się wytrwać kolejną noc i kolejny koszmar.

    Tego dnia June śniła o nim. Znowu. I naprawdę szczerze się za to nienawidziła, nienawidziła za to swojej głowy i swojego mózgu, a przede wszystkim swojego serca, które przeobrażało się w mocno zaciśnięty supeł na samą myśl o Isaacu.

    Nienawidziła też Isaaca, za to, że tak często odwiedzał ją we wspomnieniach, mimo że zostawił ją tutaj, w Wellington, dwa lata temu. Nienawidziła go za to, że nie odezwał się do niej ani razu od wyprowadzki, nie wysłał nawet głupiej wiadomości na jej urodziny, nigdy nie zadzwonił, i za to, że gdy przyjechał na święta, minął ją na ulicy jakby była niewidzialna. June przez niego stała się przezroczysta. Nienawidziła go za to, że jego życie w wielkim mieście wydawało się takie piękne, bo wszędzie, gdzie był Isaac, stawało się pięknie, a bez niego nic pięknym być nie mogło. Nienawidziła go za to, że uśmiechał się na zdjęciach z nowymi znajomymi, tak jakby świat wcale nie był brudny i brzydki, i za to, że obejmował na zdjęciach dziewczyny, które nie były nią, a June nie była nimi.

    A najbardziej nienawidziła go za to, że kilka miesięcy temu zmarła jej siostra, a on nie wrócił, że dalej był przeszłością, chociaż od zawsze oboje istnieli obok niej, Janis i Isaac, i obiecywali jej, że to się nigdy nie zmieni. Teraz June została sama. Nienawidziła go za to.

    Janis też chciała znienawidzić, z wielu powodów. Za to, że przez nią w mamie zgasły wszystkie światła, że stała się taka smutna i zrozpaczona, i że wyrywała swoje piękne włosy garściami. Za to, że przez nią tata spędzał całe dnie w pracy i nie rozmawiał z June, i udawał, że nie istnieje, bo była tak podobna do Janis, że nikt z rodziny nie mógł na nią patrzeć. Za to, że przez nią June straciła starszą siostrę i nigdy nie miała mieć drugiej, że już miało tak być na zawsze, na wieczność.

    Ale nie mogła jej znienawidzić. Nie mogła. Po prostu czasem brakowało jej Janis tak bardzo, że miała ochotę zrobić sobie krzywdę.

    June dopaliła swojego papierosa i zgniotła go o jedną z desek pomostu. Wydawało jej się, że słyszała czyjeś kroki za swoimi plecami, ale gdy się odwróciła, nikogo za nią nie było.

***

    - Rozmazała ci się szminka.

    June otworzyła oczy trochę szerzej. Siedziała na kanapie w domu Elliota Smitha. Wokół niej było dużo dymu i w połowie pustych butelek alkoholu. Te słowa odbijały się teraz echem w jej głowie, rozmazała ci się szminka, rozmazała ci się szminka. Jak mantra. Obróciła się w stronę Alice, koleżanki, z którą tutaj przyszła. Patrzyły na siebie w ciszy, o sekundę za długo. W oczach Alice przez moment dało się dojrzeć strach, ale zanim June zdążyła chwycić go za dłoń i przyciągnąć do siebie, zniknął.

    - Co?

    - Szminka, June – powiedziała Alice, przykładając dłoń do jej policzka i przecierając kciukiem kącik jej ust. Alice uśmiechnęła się i przestrzeń wokół niej trochę rozjaśniała. – Już po sprawie.

    - Dzięki. – June miała na sobie zbyt obcisłą bluzkę. Nagle poczuła się w niej niewygodnie. Poczuła się niewygodnie we własnej skórze, jakby zaczęła się kurczyć, przylegając do jej narządów. Starała się odwzajemnić uśmiech Alice, ale June była zbyt słaba, żeby przekonać do tego śmiechu i ją, i samą siebie. Coś w jej wnętrzu zaczęło się zapadać. – Muszę iść do łazienki.

    - Tylko wróć za chwilę, okej? – zaśmiała się. Jej głos był krystaliczny, był czysty i opanowany. Był zupełnym przeciwieństwem June, tak jak zresztą cała Alice. Miały ze sobą tak mało wspólnego, że sama myśl o tym sprawiała June fizyczny ból. Nie wiedziała, w jaki sposób i w którym momencie zaczęła się ich znajomość. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego to właśnie na nią Alice zwróciła uwagę i dlaczego ona sama na tę uwagę pozwoliła. – Nie zamierzam się ruszać z tej kanapy.

    June oczywiście wiedziała, że to żart. Gdy znikała na więcej niż dziesięć minut, Alice zawsze zaczynała jej szukać.

   Zamiast do łazienki poszła na zewnątrz. Wyjęła z kieszeni kurtki papierosa, nie podpalając go od razu. Usiadła na schodku i zaczęła obracać zapalniczkę między palcami. Tak właściwie June nie przepadała za tymi ludźmi. Byli dla niej zbyt głośni i zbyt jaskrawi. Przyszła tutaj dla Alice, a raczej przez Alice, która zaoferowała, że ukradnie butelkę wina z gablotki taty. June odpisała jej: To przekupstwo, a Alice odpowiedziała: Które zawsze działa. Teraz June czuła, jak jej nogi miękną. Alkohol sprawił, że w jej głowie zaczęło szumieć, a myśli stały się małe i nieważne. Czuła, że drżą jej ręce, gdy w końcu zaciągnęła się dymem.

    Alice przyszła do niej koło siedemnastej, ubrana w krótką sukienkę. Pomalowały się razem przed jej lustrem i to od niej June pożyczyła czerwoną pomadkę. Nigdy wcześniej nie malowała swoich ust. Kiedy spojrzała na swoje odbicie, w końcu poczuła, że widzi kogoś innego. Że nie patrzy na nią ta mała, słaba June, którą jest na co dzień, a nowa June, June pełna odwagi i życia. Chłodny odcień szminki nadawał jej pewną kobiecość i elegancję, której nigdy nie próbowała osiągnąć, a którą miała teraz w garści.

    Gdy schodziły po schodach, wydawało jej się, że coś jest nie tak. Mama siedziała w salonie i gdy spojrzała na June, w jej oczach zaiskrzyło.

    - Wyglądasz bardzo ładnie – powiedziała.

    I wtedy w głowie June coś przeskoczyło, coś zmieniło swój bieg, coś się w niej otworzyło i zamknęło naraz. Janis często malowała swoje usta na ten sam kolor. Minęło kilka miesięcy, a June zdążyła o tym zapomnieć.

    Kiedy zauważyła pierwszą łzę na poliku mamy, złapała Alice za rękę i wyprowadziła ją z domu. June wiedziała, że nie była Janis, że nie była ulubioną córką jej rodziców i nawet teraz, mimo że została sama, nie stanie się nią, bo to miejsce miało już na zawsze należeć do Janis. Jej siostra zawsze była tą lepszą połową, tą jaśniejszą, tą ze złota. June była pewna, że gdyby rodzice tylko mogli, wymieniliby je ze sobą miejscami. Zrobiliby wszystko, żeby Janis wciąż żyła.

    Podeszły do auta Elliota, który stanął dwa domy dalej. June nie mogła przestać myśleć o Janis. Jak mogła zapomnieć? J a k  m o g ł a  z a p o m n i e ć? Dlaczego pomalowała usta tą głupią szminką? Kogo tak naprawdę widziała w odbiciu w lustrze? Jak mogła zrobić to Janis? Jak mogła zrobić to mamie? Jak mogła zrobić to samej sobie? Dlaczego w ogóle wsiadła do samochodu Elliota? Przecież był w tej samej klasie, co Janis. Dlaczego Janis nie zdążyła zdać prawa jazdy przed swoją śmiercią, a Elliot tak? Dlaczego Janis nie było już obok niej?

    Alice musiała wyczuć, że June nie czuje się najlepiej, bo ścisnęła ją za rękę trochę mocniej  (dopiero w tej chwili June zrozumiała, że nie puściła jej dłoni przez całą drogę) i powiedziała coś w stylu: Nie mogę się doczekać. Wzięłam słodkie wino. Białe. Twoje ulubione. June jej na to nie odpowiedziała. To właśnie była przepaść między nimi. June wolała ciszę.

    Wypaliła papierosa do końca i przetarła usta dłonią – raz i drugi, aż w końcu na jej nadgarstku został czerwony ślad po tej cholernej pomadce. Spojrzała na swoje odbicie w telefonie i kiedy w końcu udało jej się zmyć cały kosmetyk, usłyszała:

    - Horowitz, masz zapalniczkę?

    Podniosła wzrok. Elliot stał przed nią i uśmiechał się, chociaż June na jego widok poczuła, jak żołądek jej się zaciska.

    - To twój dom. Nie masz swojej zapalniczki?

    - To skomplikowane. To jak, pożyczysz mi?

    June wyjęła swoją pomarańczową zapalniczkę i podała ją Elliotowi. Wsunął papierosa między wargi, chociaż im dłużej June się mu przyglądała, tym mocniej zastanawiała się, czy na pewno był to tylko papieros. Chłopak usiadł obok niej na schodku. Nie mogła tego znieść, że ktoś kto był tak blisko jej siostry, jest teraz tak blisko niej. Janis i Elliot przyjaźnili się, a przynajmniej trzymali się w jednej grupie, mieli razem wspólne zajęcia. June kojarzyła go wcześniej, ale dopiero po zakolegowaniu się z Alice poznała go oficjalnie. Stykali się udami, ale oboje byli w stanie wyczuć tę przestrzeń, która ich dzieli. Przestrzeń pełną Janis. Słów, które chcieliby powiedzieć, ale nie mogli, bo były zbyt szorstkie i raniły ich gardła.

    Więc June wstała. Nie mogła tutaj dłużej siedzieć.

    - Poczekaj – powiedział Elliot, łapiąc ją za przedramię. Jego dotyk parzył. Wypalał w niej dziurę, topił jej skórę. – Chciałem cię o coś spytać.

    June obróciła się. Elliot miał krótko ścięte włosy i zielone oczy, w których odbijało się światło księżyca. Patrzył na nią z pewną rezerwą, mimo że sam kazał jej poczekać. Nie był szczęśliwy, ale nie wydawał się też smutny. Był obojętny. I właśnie ta obojętność zabolała June, gdy w końcu ją zauważyła. Wiedziała, że Janis była w nim przeraźliwie zakochana, i wiedziała, że on miał problem z odwzajemnieniem tych uczuć. To znaczy – zdarzało się, że ją całował, ale zdarzało się też, że całował inne dziewczyny i Janis musiała po prostu przyjąć to do wiadomości, zaakceptować i schować głęboko w sobie. June pomyślała, że może istnieje jeszcze druga rzeczywistość, biegnąca równolegle do naszego wymiaru, i że może w tej drugiej rzeczywistości Janis wciąż żyje, a Elliot ma jeszcze czas, żeby ją pokochać, żeby pokochać Janis i tylko Janis.

    - Jak... No, wiesz. Jak się czujesz?

    Nagle Elliot stał się w jej oczach mały. Przerażony. Mimo to jakaś część niego dalej pozostawała spokojna, pewna siebie. Pół na pół, jakby przebiegała przez niego granica.

    - Dobrze. Dzięki.

    - Na pewno?

    - Jasne. A teraz wrócę do Alice, zanim zgłosi moje zaginięcie na policję.

    Elliot zaśmiał się na te słowa i znów wrócił do swoich rozmiarów. June rozluźniła mięśnie. Dopiero teraz poczuła, jak strasznie była spięta w jego obecności.

    Szła w kierunku wejścia, gdy usłyszała za plecami:

    - June?

    - Tak? – spytała, patrząc na niego przez ramię.

    - W tej szmince wyglądałaś jak ona.

    Skinęła głową i weszła do środka.

***

June została u Alice na noc. Trzymała jej długie, blond włosy, gdy zwracała do toalety wszystko, co zjadła tego dnia, a potem pomogła jej zmyć makijaż. Z resztkami tuszu pod powiekami położyły się na dużym łóżku. Alice zasnęła od razu, właściwie zasnęła już na domówce i June zastanawiała się, czy przez ten cały czas choć raz naprawdę się wybudziła. Miała zamknięte oczy, ale ciekły z nich łzy porażki. Alice nie znosiła kończyć w ten sposób po alkoholu, ale może gdyby wypiła tylko to jedno wino skradzione tacie, nic by się nie stało. June pogłaskała ją lekko po głowie. Chciała jej powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, że wszystko się ułoży, ale sama nie potrafiła w to uwierzyć.

    June myślała o rozmowie z Elliotem i o tym, jak wszedł do środka chwilę po niej, zupełnie niewzruszony, jak gdyby strzepnął z siebie wszystkie jej słowa. Uśmiechał się, palił kolejne papierosy (odpalał je własną zapalniczką) i rozmawiał z przyjaciółmi. W końcu byli jego gośćmi. June czuła na sobie ich spojrzenia, ale nie były to spojrzenia mówiące: Gdzie jest Janis? Były to spojrzenia mówiące: Zapomniałem o jej istnieniu. Były to spojrzenia pełne wstydu i poczucia winy. Zastanawiała się, czy ona też patrzyła w ten sposób na mamę, gdy stanęła przed nią w pomadce, wyglądając tak samo jak Janis.

    Poczuła mrowienie w dłoniach. Zaciskała palce tak mocno, że na chwilę przestała do nich dopływać krew. June położyła ramiona wzdłuż ciała i zamknęła oczy. Alice oddychała cicho obok niej.

    Tej nocy nic jej się nie śniło.

a/n: przepraszam, potrzebuję więcej bodźców w życiu

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro

Tags: #miłość