Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Bohater

Spojrzała na jego zimne, pełne goryczy i bólu oczy. Bladą twarz, przysłaniały mu długie blond włosy. Niczym nie przypominał chłopaka, którego zapamiętała. W trzęsącej się ręce trzymał wysoko uniesioną różdżkę i nim zdążyła zareagować, wyszeptał dobrze wszystkim znaną formułkę. Upadła na zimną posadzkę, usilnie próbując nie stracić przytomności. Nie odczuwała bólu. Przyjemne ciepło rozchodziło się po jej ciele, jakby chcąc wyleczyć zranione, wciąż zasztyletowane serce.

     Była samotnością.

     Ogniem,  rozpalającym jego duszę.

     Wodą, która zawsze otrzeźwiała jego umysł.

     Nadzieją.

     Bólem.

     Wiarą w nieuniknione.

     Życiem...

***

,,Isn't there a white knight

Upon a fiery steed?

Late at night I toss and turn

And dream of what I need"

             Znów spoglądała w te zimne, szare oczy i po raz kolejny musiała, przełknąć ciężką pigułę zawodu. Tak bardzo go nienawidziła, z każdym dniem jej uczucia, stawały się potężniejsze. Z każdym spojrzeniem potęgowała swą niechęć, z każdym słowem pragnęła jego końca, z każdym dotykiem — których w jej mniemaniu był o wiele za dużo — chciała jedynie więcej. Irracjonalne i bezsensowne. Był wszystkim czego nie cierpiała, ucieleśnieniem najgorszych koszmarów, a pomimo wszystko, sprawiał, że pod wpływem kilku niepotrzebnych dotyków, rozpalała swoje ciało do granic możliwości. Ale to nieważne. W końcu łączyła ich tylko nienawiść.

    — Nie jestem bohaterem, Granger — powiedział, spoglądając na nią od dłuższego czasu. Widział jej zdezorientowanie i uciekające ogniki radości z oczu. Nie był tym, kogo pragnęła ujrzeć. Był wrogiem!

        Delikatnie uniosła się na łokciach, przybliżając twarz ku niemu. Nie poruszył się nawet o milimetr, zastygł w zupełnym bezruchu, zupełnie opętany tym śmiałym ruchem. Odgarnęła kilka  sterczących kosmyków włosów z twarzy blondyna, tak by móc lepiej, patrzeć na szarość oczu blondyna.

      — Czemu to zrobiłeś? 

     Był przygotowany na to pytanie, jednak wciąż nie znalazł na nie odpowiedzi. Właściwie, to był niemal pewny, że ona nie istnieje.

       — Nie jestem twoim bohaterem — powiedział po raz kolejny, delikatnie się od niej odsuwając.

      — Wiem — zaczęła, zupełnie nie speszona jego zachowaniem. — Bohaterowie nie istnieją, są tylko tutaj — powiedziała, biorąc jego dłoń i dotykając swojej klatki piersiowej.

     Zrozumiał. Przez cienki materiał bluzki, czuł bicie serca Hermiony.

     — Nie chcę być twoim bohaterem. — Puściła jego dłoń, odsuwając się i siadając po turecku. Rozumiała go. To przecież nic wielkiego. Kiedy stali twarzą w twarz, myślała, że śmiercionośne zaklęcie, kieruje w nią. Pomyliła się. Nie wiedziała czemu ją uratował, choć strasznie chciała poznać, co nim kierowało? A może oczekiwał czegoś w zamian?  Na pewno nie był to przejaw dobroci z jego strony.

      — Marny z ciebie bohater, Malfoy. Marny z ciebie śmierciożerca... marny z ciebie człowiek.

           Zabolało.

          Nie wiedzieć czemu, niechęć brązowookiej sprawiała mu ból. Jakby cokolwiek znaczyła w jego życiu, jakby jego życie cokolwiek znaczyło dla niej. Wyszedł, nie zaszczycając jej ani jednym spojrzeniem. A ona otumaniona, jeszcze długo wspominała tę wizytę. Tych kilka nieznaczących gestów i te... oczy. Szare, bezinteresowne, zimne, w którym po raz pierwszy coś ujrzała. Tylko co? I czy to coś warte było rozmyślań, warte nieprzespanych nocy?

***

                 Wszedł do baru, usiadł przy stoliku najbardziej oddalonym od drzwi i zamówił trzy Ogniste Whisky. Chciał zapomnieć o przeżyciach z ostatnich paru miesięcy, o śmierci ojca i o wielu innych sprawach, które w tym momencie liczyły się najmniej. Nie wiedział czemu to zrobił. To był zwykły odruch, przecie nie mógł pozwolić jej umrzeć. Była zbyt cenna.

               Co ty pieprzysz, Malfoy? — spytał sam siebie, przechylając szklankę i czując, rozlewające się po ciele ciepło.

               Oczami wyobraźni wrócił do Hogwartu i zorientował się, że to siedziało w nim od dawna. Właściwie od pierwszego dnia, od pierwszej chwili, od pierwszego zawodu... Oni mieli wszystko, jednak najważniejsze było to, że mieli siebie. On potrafił tylko im zazdrościć, udając pogardę i obojętność. Prawda była taka — i choć bardzo trudno było mu się do tego przyznać, zrobił to, gdyż wiedział, że w końcu trzeba zdjąć maskę z twarzy — że on nie miał nic. Nie był najlepszym uczniem w szkole, nie był Wybrańcem, nie był żadnym z jego przyjaciół... nie był kimś, kto wart był miłości ze strony rodziców.  Każdego dnia stawał się coraz bardziej samotnym, egoistycznym i zapatrzonym we własne odbicie Draco. Kimś nie wartym współczucia. Czarodziejem o nieskalanej kroplą brudu krwią, jednak bez duszy i serca.

               Ponownie przechylił szklankę, odstawiając ją koło reszty. Był pijanym idiotom, który po raz pierwszy pragnął, poczuć czyjąś dłoń na swojej dłoni.

               Skłamał. Odwiedzając pannę Granger w szpitalu miał cel, którego nie potrafił zrealizować. Po raz kolejny dał plamę, oszukał ją i choć wiedział, że nie potrafiła by tego docenić, chciał by widziała w nim bohatera. Właśnie tak — Draco Malfoy pragnął zostać bohaterem. Jak Potter czy Wesley, jak ona.

                 Nie wiedział czemu to właśnie jest ona. Ojciec nauczył go nienawiści do podobnych do niej. Co zrobił źle? Czemu tak wiele znaczyła w jego życiu? Czemu nie potrafił zamknąć nocą oczu, nie wspominając jej twarzy?

                To tylko głupia, przemądrzała szlama. Nie warta mojej uwagi, nie warta niczyjej uwagi... — zaklął, rzucając szkłem i lekko chwiejnym krokiem opuszczając bar.


,,Somewhere after midnight 

In my wildest fantasies

Somewhere just beyond my reach

There's someone reaching back for me..."

                Popadła w rutynę, choć na nudy nie mogła narzekać. Bohaterstwo było piękne, jednak zawsze odpowiadała sama za siebie i potrzebowała jakiejś odskoczni. Po raz pierwszy ktoś stanął w jej obronie, a nie na odwrót. To było urzekające uczucie, takie ciepłe i właściwe.

                Życie Hermiony Granger nigdy nie należało do łatwych. Już jako mało dziewczynka wykazywała ponad przeciętną wiedzę, co nieraz stawało się obiektem żartów rówieśników. Później doszły do tego magiczne zdolności, których rodzice tak naprawdę nigdy nie zaakceptowali. Nie rozumieli tego, woli odsunąć się od córki, niżeli próbować nawiązać z nią nić porozumienia.  Bolało, kiedy wracając do domu na wakacje nie zastawała ich w mieszkaniu, kiedy obojętnie mijali się w kuchni. Za każdym razem bolało mocniej, jednak przetrwała. Balansowała gdzieś pomiędzy realiami życia, a marzeniami. W Hogwarcie też nie było tak perfekcyjnie, jakby mogła się tego spodziewać. Nazywano ją szlamą, szydzono z jej wiedzy i urody. Z czasem po prostu przestała zwracać na to uwagę, właściwie to chyba nigdy nie obchodziła ją opinia ludzi. To też przetrwała. Zaprzyjaźniając się z Harrym i Ronem, zyskała wiele i wiele też straciła. Nie narzekała, czuła się kochaną i sama kochała. Pomagała im zlikwidować największego czarnoksiężnika jaki istniał, była mózgiem ich trio, co napawało ogromną dumą.

                Hermiona Granger była bohaterką. Bohaterką, której zabrakło odrobinę czułości i akceptacji.

                Pojawił się on. Ten znienawidzony, ten tchórzliwy i zarazem pełny niespodzianek. Zawsze się kłócili, wyzywali, tylko czy można powiedzieć, że nienawidzili?

***

              Zamknął oczy, z daleka przypatrując się  ogromnemu budynkowi. Jasna poświata księżyca oświetlała jego twarz, lekki wiaterek nieznośnie mierzwił jasne włosy. Nieporadnie próbował się uśmiechnąć, co zaowocowało marnym grymasem. Tak rzadko się robił. Za rzadko.

             Wpatrywał się w jej okno, doskonale wiedział, które to. Policzył.

              Może i był pijany, jednak kontaktował i wiedział, iż niczego bardziej nie pragnie, niż spotkania z Granger. Owszem — wciąż była prymitywną i przemądrzałą szlamą —  jednak teraz był jej bohaterem. Bohaterem, o którego tak nieubłaganie prosiła Boga.

            I choć oboje o tym nie wiedzieli, od dawna byli jednością. Nie od wczoraj, nie od miesiąca, nie od roku... od zawsze. Od chwili poczęcia, do chwili śmierci.

           Od początku do końca.

           Jak ogień i woda.

           Jak śmierć i życie.

           Do końca we dwoje...


________________

Stara, oj bardzo stara praca. Pisana, kiedy miałam naście (chyba coś około 13) lat. Starałam się ją lekko zmodyfikować, poprawić, jednak zupełnie mi to nie szło, więc zostawiam ją tak jak jest. Może komuś akurat się spodoba, choć  jest raczej banalnie prosta, napisana dość naiwnie. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro