I
Kolejny dzień. Kolejny raz słyszę nic nieznaczące rozmowy ludzi, których mijam na ulicy. Z wręcz wystudiowaną obojętnością obserwuję otoczenie. Krzywię się na jedno zdanie: ,,Życie nas zmienia''. Im tylko tak się wydaje. Nadal uważają się za istoty wysokich lotów, które mogłyby zawładnąć światem tylko wtedy, gdyby miały taką chęć. Może nawet trochę mi przykro, gdy na nich patrzę – całe życie w błędzie.
Wzrokiem omiatam twarze kolejnych przechodniów. Głupota wyzierająca z ich oczu, jakieś bezpodstawne oskarżenie rzucane w stronę świata, brak zainteresowania czymkolwiek, chciwość. Sama ich postawa ukazuje, że są na samym dnie. Nie liczą się w ogóle. Nikt ich nie zapamięta, bo są po prostu nudni i małostkowi. Bardziej zainteresuje ich zalęgły kurz na szafce niż schorowana babcia. ,,Liczy się pracowitość i dokładność w dzisiejszym świecie''. Tacy płytcy... Jak można tak nisko upaść?
Wreszcie docieram do swojego mieszkania, własnego azylu. Wyciągam klucz, patrząc w lewo, przekręcam kawałek metalu w drzwiach. Przy okazji, z obrzydzeniem stwierdzam, że jakiś dzieciak znowu wymalował, niby artystyczne, graffiti na jednej ze ścian na klatce schodowej starej kamienicy numer osiem. Wyrażanie siebie. Pff, artyści to kolejna banda idiotów na tym świecie.
Wchodzę do przedpokoju i biorę głęboki oddech – to jest jedyne miejsce, w którym nie czuję tego obrzydliwego zapachu ulicy, wreszcie uporządkowanie, spokój. Zdejmuję wysokie, czarne kozaki i automatycznie umieszczam takiego samego koloru płaszcz na wieszaku. Zauważam, że starł się w paru miejscach. Przecież nic nie jest wieczne, ale to tylko rzecz. Wszystkich można określić słowem ,,tylko''. Tylko świat. Tylko cholernie nudna rzeczywistość. Tylko śmierć. Czym się tu emocjonować?
Przechodząc obok lustra powieszonego na ścianie, poprawiam swoje włosy, rozwiane przez wiatr. Leniwym krokiem podążam do kuchni połączonej z jadalnią - stanowczo zbyt dużo przestrzeni, zbyt dużo swobody. Po co mi tyle metrów kwadratowych? Zasuwam białe zasłony, pasujące do ścian koloru pudrowego różu i nastawiam wodę na kawę. Zastanawiam się nad zaświeceniem światła, ale stwierdzam, że już dłużej bym nie wytrzymała przy tym mdłym świetle. Zawsze zapominam o zakupieniu porządnej żarówki. Przysiadam na skraju kremowej kanapy, wołając przy tym kota. Zwierzę nie nadchodzi, pewnie znowu ten leniuch gdzieś śpi. Ja, w przeciwieństwie do pupila, nigdy nie mam spokojnego, głębokiego snu. To miejsce jest... idealne w każdym calu, tak, jak zawsze chciałam. Przerażające, aczkolwiek jednocześnie miłe.
W półmroku wypijam mocne espresso, krążąc po gabinecie. Przesuwam dłońmi po grzbietach książek, starannie ułożonych na dębowej półce. Przypominam sobie o nowej ''zdobyczy'', która wydała mi się wyjątkowo intrygująca podczas wizyty w księgarni. Widzę ją na parapecie, obok uschłej czerwonej róży.
Zanim sięgam po książkę, spoglądam przez okno. Ogarnia mnie poczucie dziwnego spełnienia. Tak, jestem oddzielona od tych marnych ludzi, od szarej rzeczywistości, w którą, nawet ja, jestem wrzucona. Mogę nacieszyć się czymś, co posiadam. Od dawna moje kąciki ust nie uniosły się, kiedy pierwszy liść spadł z drzewa, ptaki w parku zaczęły śpiewać, czy kiedy niebo było nieskazitelnie niebieskie. To wszystko przemija, nic nie jest stałe poza dzisiejszym dniem. Zresztą okropnym w całej swej krasie. Okropnym jak to wszystko.
Twarda okładka intrygującego utworu lekko odbija światła, dopiero budzącego się miasta. Przekładam ją w dłoniach. Tytuł brzmi ,,Poznaj samego siebie''. Oprócz tego nic nie jest napisane. Nawet autor.
Najbardziej zaciekawił mnie fakt, że książka jest zamknięta. Sprzedawca dał mi do kompletu mały, srebrny kluczyk. Pamiętam, że roześmiał się na widok mojej zdziwionej miny. Po chwili na moją rękę wsunął pierścionek, twierdząc, że to drobny upominek wręczany wyjątkowej klientce. Pierwszy raz go tam widziałam, zazwyczaj za ladą stała drobna blondynka, próbująca udawać miłą erudytkę. Tym właśnie razem był to mężczyzna o włosach sprószonych siwizną, z widocznie spracowanymi rękoma. Ten człowiek, chyba jako jedyny na świecie, wydał mi się jakkolwiek sympatyczny. Nawet moja własna matka była dla mnie tylko kobietą, która dodatkowo przegrała walkę z życiem, dając się porzucić jakiemuś alkoholikowi, płacząc przy tym po nocach. Cóż, rodziny się nie wybiera.
Uchylam białe drzwi do swojej sypialni, trzymając pod pachą wodę mineralną i ulubione pierniki - jedyne ciastka, które naprawdę smakują słodyczą, do tego smakują miłością. Gdyby nie to, byłyby idealne w każdym calu.
Oczywiście, na pościeli łóżka wyleguje się czarny kot – Salomon. Spychając go delikatnie na kraniec łóżka, układam się na, ustawionej w pionowej pozycji, poduszce. Z pewnym ociąganiem pokonuję mechanizm książki. Mimo że nie wykonuje poza tym żadnego ruchu, dzieło otwiera się na pierwszej stronie. Jest tam wypisane wielkimi literami, bez żadnych zbędnych zdobień ,,Witaj''.
***
Miałam zamknięte oczy. Obserwowałam siebie z boku. Leżałam z głową spuszczoną w dół nad ponownie zamkniętą książką. Wiedziałam, że byłam świadoma. Zaczęłam obracać się wokół własnej osi, czekając na moment, kiedy w moim śnie nagle pojawi się zjawa, której bym nie chciała w ogóle widzieć. Nic takiego się nie wydarzyło. Obserwując siebie, jak i swojego sobowtóra na łóżku, uszczypnęłam się w rękę, chcąc się wybudzić z tego lekko strasznego i ponurego snu.
Zasłoniłam usta dłonią, kiedy druga ''ja'' zrobiła to samo. Po paru sekundach wydałam z siebie okrzyk przerażenia, gdy moje, być może odbicie, stało się odłamkami zbitego lustra. Przetarłam oczy zimnymi dłońmi, czując, jak cała się trzęsę. Mój oddech przyspieszył, a serce kołatało w piersi. Na nogach, niczym z waty, podeszłam powoli do skraju łóżka. Przybliżając, centymetr po centymetrze, palec wskazujący do jednego z kawałków szkła, kątem oka próbowałam dostrzec coś niepokojącego w sypialni o szarych ścianach.
Gwałtownym ruchem przyciągnęłam palec do swojego ciała. Zobaczyłam na nim krew. Niemalże zemdlałam, panicznie bałam się widoku tej czerwonej cieczy. Odłamki szkła zaczęły wirować, tworząc mały wir. Krzyczałam i miałam nadzieję, że ktoś mnie obudzi z tego koszmaru, ktoś mnie stąd wyciągnie. Przed moimi oczami pojawiła się kolejna strona kartki. Zdanie ,,Przejdźmy do punktu kulminacyjnego'' przeraziło mnie jeszcze bardziej.
Znajdowałam się w pomieszczeniu, którego wszystkie ściany były lustrami. ,,Dlaczego akurat to cholerne szkło, które ma wróżyć siedem lat nieszczęścia?!'' – myślałam wzburzona. Chwyciłam w dłoń materiał swojej koszulki, ściskając go z całej siły. Żadne z moich odbić nie robiło tego, co ja w akuratnym momencie.
- Wypuśćcie mnie stąd! – krzyczałam w akcie desperacji. – Nie chcę tu dalej tkwić, czemu nie mogę wyjść z tego koszmaru, komu się zachciało żarcików?! – Tupałam nogą, biłam pięściami próbując jakkolwiek naruszyć tę idealną taflę. Moje starania spełzły na niczym. Po prostu usiadłam pod tą przeklętą ścianą i płakałam, rozmazując swój makijaż.
Mimo woli, moja głowa podniosła się. Doznałam paraliżu, nie mogłam się poruszyć. Czekałam aż gilotyna mnie dosięgnie. Moje zaskoczenie wzmogło się, gdy na lustrze, na które skierowano mój wzrok pojawiła się moja matka. Miała lekko zamazane rysy, a na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Zaczęły pojawiać i znikać napisy: serdeczność, miłość, poświęcenie, naiwność, ufność, duma, pracowitość, wrażliwość. Wpatrywałam się w ten obraz z szeroko otwartymi oczami.
Kolejne osoby, które kiedykolwiek pojawiły się w moim życiu i ich cechy – to właśnie widziałam w pokoju luster. Wady i zalety, piękno i jednoczesna próżność, brzydota i prawdziwy ideał człowieka. Te określenia zaczęły nabierać dla mnie znaczenia, przestawały być pustymi słowami. Jakaś siła zaczęła zmuszać mnie do myślenia, do zastanowienia się nad tym wszystkim.
***
Zimny wiatr muskał moją twarz. Automatycznie schowałam dłonie, opatulone krzykliwymi różowymi rękawiczkami, do kieszeni. Znów byłam dzieckiem. Wracałam do tego bolesnego okresu mojego życia, usłanego wieloma porażkami, odrzuceniem przez rówieśników. Lodowate łzy wcinały się w moje policzki – wynik otrzymania kolejnych miernych ocen, które miały się nie liczyć. Opadłam bez siły na ławkę, nie zwracając uwagi na zaległy w tym miejscu śnieg.
Przeżywałam tę chwilę na nowo, przypominając sobie troski i zmartwienia tamtejszych dni. Pamiętam miłą staruszkę, która podeszła, tuląc mnie bez żadnych słów. Pamiętam, że mój płacz się wtedy wzmógł, ale poczułam wreszcie rodzaj dziwnego spokoju, ciszy po burzy. Pamiętam, że kobieta powiedziała tylko jedno zdanie: ,,Słaby nie znaczy pokonany''. Czemu więc, parę lat później, utwierdzałam się w przekonaniu, że moja matka jest po prostu bezsilna, nic nie potrafi. Nie potrafiłam docenić jej miłości, tego, że nadal chciała żyć, chciała żyć tylko dla mnie.
***
Sylwester. Ostatni czas, kiedy potrafiłam się dobrze bawić w otoczeniu innych ludzi. Kiedy jeszcze nie dokończyłam budowania muru dookoła siebie. Chodziłam po mieszkaniu przyjaciółki, będąc popychaną przez niby tańczący tłum – nie znałam nikogo stamtąd. W ręku trzymałam nadpoczętą butelkę alkoholu, lekko się zataczając. To miał być szczęśliwy czas, przecież nie musiałam patrzeć na swój zmarniały dom, ani na zbiorowisko wujów i ciotek, którzy wiecznie zachwycali się, jak pięknie wyrosłam.
Ta noc nie skończyła się najlepiej. Wylądowałam w pobliskim szpitalu, z rozbitą butelką na głowie i doklejoną relacją świadka, iż chciałam skoczyć z dachu, krzycząc coś bełkotliwie. Gdy wytrzeźwiałam, z obciętymi blond lokami, cała poobijana – był tylko wstyd. Ale gdzieś w środku błąkała się nienawiść. Nienawiść do całego świata. Pojawiła się myśl, że jestem beznadziejna przez wszystkich ludzi, którzy mnie otaczają. To właśnie ich wina. To właśnie ich wina, bo są tacy płytcy emocjonalnie. Nie miałam pojęcia, że nawet ja nie jestem bez skazy.
***
Wzięłam gwałtownie głęboki oddech. Znów mogłam poruszać kończynami. Głowa zaczęła mnie niewyobrażalnie boleć. Ból ten osładzała jedynie lufa przyłożona do skroni. Chłód metalu, palec idealnie pasujący do spustu sprawiał, że znów czułam, że miałam kontrolę nad wszystkim.
Światło raziło moje oczy, przebijało się z niewyobrażalną siłą przez powieki. Leżałam oślepiona, a ludzie w białych kitlach obserwowali mnie z rezerwą. Obróciłam głowę na prawo. Nie, wydostanie się stąd poprzez zwykłe samobójstwo byłoby zbyt proste. W tym szpitalu psychiatrycznym nie da się przemycić broni. Podeszwa buta jest ostrzejsza niż noże na stołówce. A ta rzekoma lufa to kolejny czujnik przymocowany do mojej głowy. Kiedy oni wreszcie dadzą mi spokój?
Jęknęłam, gdy kolejne wspomnienia zalały moją głowę. Tym razem nie wywołali zwykłych, przykładowych symulacji, teraz dostali się do moich myśli. Jeden z pielęgniarzy wskazał na mnie palcem, wszystkie pary oczu zostały zwrócone w moją stronę, była w tym jakaś chora obsesja.
Lepiej albo gorzej, my odbijamy rzeczywistość.
Jesteśmy tylko lustrami.
Krzywymi zwierciadłami.
W końcu obrócimy się w nicość.
W mojej głowie przemijają kolejne obrazy, jednak tak szybko, że nie jestem w stanie określić, co się na nich znajduje. Następuje spokój. Nie jestem zła na pracowników szpitala za te wszystkie testy.
- Córeczko? – rozlega się niepewny głos. Widzę drobną, lekko osiwiałą kobietę. Moja matka.
- Mama? – Czuję na sobie wzrok wszystkich zebranych. Nigdy nie lubiłam być w centrum uwagi.
- On, Ona na-prawdę mnie po-poznaje – jąka się. W jej oczach zbierają się łzy wzruszenia. – Myślałam, że już nigdy nie odzyska świadomości... Kochanie. – Klęka przy moim łóżku i chwyta mnie za rękę. Oddaję jej uścisk.
- Mogę stąd wyjść i zacząć wszystko od nowa? – pytam niepewnie, ku zaskoczeniu przebywających w pomieszczeniu. – Nie chcę już więcej żyć tak, jak kiedyś. – Czekam na odpowiedź, wsłuchując się w ciszę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro