Rozdział 21-Ashley
Przepraszam za tak długą nieobecność. Nie miałam czasu pisać, gdyż od kiedy zaczęłam liceum prawie codziennie wracam późno do domu. Do końca książki zostały cztery rozdziały.
Luke POV:
Czy wszyscy w tym cholernym zamku wyparowali?! Najpierw zniknęła Elizabeth. Potem Josh, a kiedy próbowałem dowiedzieć się od Sally, gdzie jest, okazało się, że jej również nigdzie nie ma.
Zestresowany i sfrustrowany postanowiłem, że przejdę się po ogrodzie, aby chodź na chwilę oderwać się od otaczających problemów. Chodziłem wzdłuż równo przyciętego żywopłotu, obserwując przy tym różnobarwne kwiaty.
W pewnym momencie wpadłem na kogoś i gdyby nie mój refleks, pewnie oboje leżelibyśmy na ziemi.
- Luke, to do ciebie nie podobne. Zawsze taki stanowczy i groźny, a teraz chodzisz z głową w chmurach. Stało się coś? Ooo...już wiem! Zakochałeś się, prawda?- Śmiech dziewczyny rozniósł się po całym ogrodzie. Przyjrzałem się jej dokładnie i stwierdziłem, że skądś ją kojarzę.-Co, nie poznajesz mnie? Zmieniłam się trochę, ale bez przesady.
Zlustrowałem dokładnie ciało niskiej blondynki o zielonych oczach. Jej drobna postura dodawała jej uroku. Wielu mężczyzn na pewno się za nią ugania.
- Wybacz, ale nie mogę sobie przypomnieć kim jesteś.
- Imię Ashley, coś ci mówi?
- I nagle mnie olśniło. Ta drobna blondyneczka, niegdyś była moją najlepszą przyjaciółką. Codziennie bawiliśmy się razem, biegając po lesie i polując na różne zwierzęta. Niestety w wieku osiemnastu lat znalazła swojego mate i wyjechała na drugi koniec kraju. Nasze kontakty bardzo się osłabiły, a z czasem znikły. Nie widziałem jej od siedmiu lat. Chciałem coś powiedzieć, ale oddech uwiązł mi w gardle. Przypomniało mi się nasze ostatnie spotkanie. Płakała w moje ramię, mówiąc, że nie chce nigdzie jechać. Powiedziała wtedy, że woli mnie,od swojego mate. Niestety prawo to prawo, a mówi ono, że każda samica, która znalazła swojego mate, musi z nim mieszkać i się go słuchać. W sumie nie dziwię się, że tamten samiec ograniczał nasze kontakty. Ja też nie pozwoliłbym, aby Elizabeth spotykała się z jakimś innym facetem. Przeszył mnie dreszcz. Niechciane myśli powróciły, przy okazji potęgując poczucie winy. Powinienem szukać mojej miłości, a nie się obijać.
- Ashley, co ty tu robisz?
- Tak mnie witasz po siedmiu latach nieobecności?
- Przepraszam, ale nie jestem w nastroju na pogawędki...ja...z resztą nieważne. Powiedz co u ciebie słychać.
- Postanowiłam, że wracam na stare śmieci.
- Co?-Jej mate na to pozwolił?
- Widzisz, Jake, zmarł w pojedynku z jakimś samcem i teraz nie muszę się nikogo słuchać.- W jej głosi słychać było żal. Szkoda tylko, że udawany. Spojrzałem na jej prawe ramie. Nigdzie nie było śladu po ugryzieniu, a to znaczy, że mówi prawdę. Cieszysz się, że wracam?
Nagle zrobiło mi się niedobrze. Patrzenie na nią sprawiało mi ból. Nie chciałem więcej z nią przebywać. Czułem, że to nie jest już ta sama Ashley.
- Ja...um..tak. Wybacz, ale obowiązki alfy wzywają.- Odwróciłem się napięcie. Muszę skoncentrować się na poszukiwaniach Elizabeth.
- Zaczekaj! Nie poświęcisz mi chwili czasu? Nie wierzę, że jesteś aż tak zapracowany.- Podbiegła do mnie i chwyciła pod ramię.- Chodźmy do lasu, tak jak za dawnych lat. - Mimo, że nie chciałem, zgodziłem się.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro