Rozdział 10
[Valentino]
Zgasiłem silnik motocykla, po czym odetchnąłem głęboko czystym powietrzem. Zaparkowałem pojazd między drzewami, przy dojeździe prowadzącym do bramy fabryki. Gdybym podjechał bliżej, na pewno wychwyciłyby to kamery, a wolałem pozostać niezauważony.
Budynek znajdował się na odludziu, w gęstym lesie, dobre pięć kilometrów od publicznej drogi. Od razu wydało mi się to podejrzane.
W końcu ruszyłem w kierunku płotu, otaczającego obiekt. Pozostał mi do niego niewielki odcinek, ale szedłem powoli, więc zajęło mi to więcej czasu niż powinno. Mimo iż nie kierowałem się do głównej bramy i planowałem przejść przez płot w jakimś mniej oczywistym miejscu, i tak musiałem zachować ostrożność.
Fabryka zbudowana była z czerwonych cegieł. Jej główny budynek miał wysokość trzech pięter. Na każdym z nich było widać rzędy niewielkich okien, z których większość była wybita i zakryta od wewnątrz materiałem, któremu nie mogłem się z daleka przyjrzeć.
Zaraz za budynkiem stał wysoki, również ceglany komin, z którego w tamtej chwili nie ulatywał dym. Cały kompleks wyglądał na zaniedbany, co jeszcze bardziej udowadniało graffiti namalowane przez wandali na kilku ścianach. Skoro z taką łatwością przyszło im oszpecenie obiektu, włamanie się do niego i zbadanie kilku rzeczy nie powinno być trudne. Po fabryce leków w dwudziestym pierwszym wieku spodziewałem się czegoś więcej...
Wreszcie udało mi się znaleźć odpowiednie miejsce, żeby wejść na teren placówki. Siatka w tym miejscu również zwieńczona była drutem kolczastym, ale przy jej łączeniu ze słupkiem widać było spore pęknięcie. Wystarczyło ją pociągnąć, żeby utworzyła się szczelina na tyle szeroka, że prześlizgnięcie się przez nią, nie stanowiło problemu.
Ostatni raz rozejrzałem się uważnie, po czym nie natrafiając na żadne kamery, przemknąłem szybko pod ścianę budynku. Z bliska wyglądał jeszcze gorzej. Niektóre z cegieł, szczególnie te przy krawędziach okien lub wystających wykuszy, były obite i miały wykruszone brzegi. Materiał za oknami okazał się natomiast jedynie zniszoną tekturą, która nie miała szans chronić wnętrza przed wilgocią.
Zajrzałem przez najbliższe okno do środka, ale było zbyt ciemno żebym mógł coś zobaczyć. Wyciągnąłem z kieszeni telefon i włączyłem latarkę, chcąc oświetlić sobie widok. Mimo to, światło było za słabe i udało mi się zobaczyć jedynie krąg pustej podłogi pokrytej kurzem.
Ruszyłem wolno wzdłuż muru licząc, że znajdę jakiś sposób na dostanie się do budynku. Wpadłem na pomysł, żeby wcisnąć się przez wybitą szybę, ale wolałem nie ryzykować utknięcia w niej. Wtedy cała misja byłaby bez sensu. W dodatku wzywanie pomocy przez zaklinowanie się w ramie okna byłoby strasznie żałosne.
Mogłem najzwyczajniej w świecie odwrócić się i odejść. W końcu na pierwszy rzut oka było widać, że zakład jest nieczynny. Jednak wolałem mieć pewność i wszystko dokładnie sprawdzić przed odejściem z czystym sumieniem.
Nagle usłyszałem szmer, jakby cichej rozmowy. Wyjrzałem zza rogu budynku i przystanąłem gwałtownie, widząc niecałe kilkaset metrów od siebie stojących do mnie tyłem dwóch ludzi. Sądząc po posturach byli to mężczyźni.
Przylgnąłem z powrotem do ściany z szybko bijącym sercem. Stałem tak chwilę, nasłuchując i starając się wyrównać oddech. A już myślałem, że wszystko pójdzie jak z płatka...
Kiedy udało mi się uspokoić, przykucnąłem i wyjrzałem ponownie. Z doświadczenia wiedziałem, że ludzie zawsze rozglądają się za kimś, kto jest na ich poziomie wzroku, więc będąc przy ziemi stałem się mniej zauważalny. Nawet jeżeli któryś z facetów spojrzałby się w moją stronę, istniało duże prawdopodobieństwo, że nie zauważyłby mnie.
Próbowałem podsłuchać o czym rozmawiają, ale byłem za daleko. Nagle mężczyźni ucichli i skierowali się w stronę bocznych drzwi do budynku. To mogła być moja jedyna szansa, żeby dowiedzieć się, co tam się działo.
Odczekałem chwilę i rozglądając się wokoło, poszedłem za podejrzanymi typami. Uchyliłem drzwi, przez które weszli i słysząc oddalające się kroki, wślizgnąłem się do środka. Pomieszczenie było małe i stęchłe, ale z korytarza za nim wpadało słabe światło. To właśnie tamtędy poszli śledzeni przeze mnie ludzie.
Trzymając się blisko ścian, do których nie docierał blask z wiszących pod sufitem żarówek, znowu ruszyłem za nimi.
Do moich uszu dotarł niezidentyfikowany dźwięk i rozejrzałem się w panice, szukając lepszej kryjówki, ale okazało się, że to tylko tupot przebiegającego szczura. Odetchnąłem cicho z ulgą i zwyzywałem się w myślach za swoją bojaźliwość.
"Przecież nic Ci się tu nie stanie. Najwyżej zostaniesz zamordowany przez jakichś bandziorów w opuszczonej ruinie. To przecież nic wielkiego, nie bądź ciotą Valentino."
Dodałem w myślach i przyspieszyłem kroku, nie chcąc zgubić mężczyzn. Po chwili usłyszałem głos jednego z nich.
- Caporegime* mówił, że kolejny transport będzie w środę. Przekaż pozostałym, niech tym razem się nie spóźnią. Następnym razem szef już tak łatwo nam nie wybaczy i odegra się na całej paranze**.
W odpowiedzi drugi mężczyzna jedynie mruknął coś pod nosem.
Nagle obydwaj spojrzeli się na siebie i ruszyli biegiem w głąb budynku. Moje zdezorientowanie szybko minęło, kiedy zrozumiałem ich zachowanie. Wyjrzałem ukradkiem przez okno i moje obawy się potwierdziły. Pod budynek zajechały policyjne radiowozy na sygnale.
Zakląłem głośno i rzuciłem się w kierunku przeciwnym do mafiozów. Może oni lepiej znali rozkład budynku, ale zwracali na siebie więcej uwagi. Moim jedynym sposobem na ucieczkę było wymknięcie się ukradkiem, kiedy policja będzie zajęta nimi.
Biegłem jak najszybciej, starając się równocześnie zachowywać jak najciszej. Nie mogłem pozwolić, żeby funkcjonariusze otoczyli budynek, bo wtedy moja droga ucieczki byłaby zamknięta. Adrenalina pulsowała mi w żyłach i napędzała moje ciało. Szanse na ucieczkę z każdą chwilą były coraz mniejsze, ale nie pozwalałem sobie na zwątpienie i zwolnienie tempa.
Zatrzymałem się przed drzwiami, przez które zaledwie kilkanaście minut wcześniej się skradałem i zacząłem nasłuchiwać. Usłyszałem za nimi kroki. Było już za późno na dyskrecję...
Wypadłem z budynku, ignorując piekące mięśnie nóg i palenie w płucach. Ruszyłem sprintem w kierunku płotu. Za plecami słyszałem krzyki policjantów, ale nie zatrzymywałem się. Modliłem się tylko o to, żeby nie zaczęli strzelać.
Jeszcze kilka susów dzieliło mnie od wolności. Była tak blisko. Nagle znikąd pojawił się człowiek. W tle wrzaski. Strzały. Migające światła policyjnych aut. Szarpanina.
Później był jedynie ból, paraliżujący moje ciało.
*caporegime- jest to osoba wydająca polecenia poszczególnym członkom mafii w wyznaczonej mu przez bossa paranze
**paranze- jednostka, którą zarządza caporegime, składa się z kilku rodzin mafijnych, kilka paranze tworzy klan
○●○●○●○●○●○●○●○●○●
Mam wrażenie, że Valentino podświadomie uwielbia pakować się w kłopoty 😂 Miłego piątku!
Papatki,
Szyszka
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro