Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1.16

Gdybym mogła cofnąć czas do momentu, kiedy strażnicy weszli do mojej celi... gdybym mogła wtedy podjąć decyzję... sama zadecydować o swoim losie... Czy zgodziłabym się przylecieć na Ziemię, wiedząc, co może mnie tu spotkać? Z pewnością nie. Karcę się w myślach za to, że kiedyś marzyłam o tym, by znaleźć się w tym miejscu. Nie tak to sobie wyobrażałam. Wiedziałam, że początki mogą być trudne... ale czy wpadłabym na to, że na Ziemi przetrwało jakiekolwiek życie? Czy pomyślałabym o tym, że ludzie, którzy tu żyją, będą chcieli naszej śmierci? Czy odbiegłabym myślami tak daleko, by rozważać o tym, co się ze mną stanie, kiedy stracę brata? Nie! Cholera... nie! Moje wyobrażenia były całkiem inne.

Gdybym mogła cofnąć czas... wybrałabym śmierć na Arce.

Większość następnego dnia spędziłam w swoim namiocie. Nie chciałam z nikim rozmawiać, nie chciałam nikogo widzieć. W tej właśnie chwili marzyłam o samotności. Co jakiś czas Jasper zaglądał do namiotu, by sprawdzić, czy niczego mi nie brakuje. W dalszym ciągu uważał się za moją niańkę. Niestety wszelakie próby poprawienia mi humory, spełzały na niczym i chłopak w końcu odpuścił. Zaraz po nim odwiedził mnie Bellamy.

- Proszę... chcę pobyć trochę sama! - Krzyknęłam w stronę chłopaka.

- Chciałem ci tylko powiedzieć, że wyruszam z grupą w miejsce katastrofy.

- Kto idzie z tobą? - Zrozumiałam, że nieco za bardzo się uniosłam. Przecież Blake niczego złego mi nie zrobił...

- Clarke, Raven, Finn i parę innych osób.

- Uważajcie na siebie. - Szepnęłam ze spuszczoną głową.

- Tylko tyle? - Chłopak wydawał się zaskoczony.

- A czego się spodziewałeś?

- Czegoś w stylu... "Idę z wami" - Chłopak skrzyżował ręce na piersi.

- Nie chcę tam iść.

- W sumie to bym ci nawet nie pozwolił... po prostu chciałem cię sprawdzić.

Uniosłam brwi ze zdziwienia.

- Niby dlaczego?

- Martwię się o ciebie.

- Niepotrzebnie. Każdy radzi sobie ze stratą na swój własny sposób.

- Nie wiadomo czy Pike był na pokładzie.

- Owszem, ale istnieje też prawdopodobieństwo, że jednak był. Chciał jak najszybciej znaleźć się na Ziemi.

- Bellamy! Czekamy na ciebie.

Do namiotu wszedł Finn. Chłopak posłał mi słaby uśmiech.

- Jak się czujesz Ashley?

- Jak wrak człowieka. - Odparłam.

Finn spojrzał na Bellamyego. Ten dał mu znak, żeby grupa już ruszyła. Następnie Blake spojrzał na mnie z wymalowanym na twarzy smutkiem.

- Ashley...

- Uważaj na siebie i po prostu wróć cały. - Zdobyłam się na wymuszony uśmiech.

Chłopak pokiwał głową i bez słowa opuścił mój namiot. Postanowiłam w dalszym ciągu nie wychodzić na zewnątrz, dlatego też ułożyłam się na posłaniu, zakryłam się szczelnie kocem i zamknęłam oczy z nadzieją, że pogrążę się w głębokim śnie.

Niestety nadzieja matką głupich... nie zmrużyłam oka nawet na chwilę. Przez parę godzin wierciłam się na posłaniu, aż w końcu postanowiłam przejść się po obozie. Przebrałam się w rzeczy, które dostałam niedawno od Clarke i spięłam włosy w kucyk. Gdy wkładałam buty, przeniosłam swój wzrok na kule leżące w kącie. Moja noga była już w lepszym stanie. Stwierdziłam, że mogę już zrezygnować z drewnianych podpór. Wstałam na równe nogi i zrobiłam parę kroku w stronę wyjścia. Co prawdę kulałam, ale mogłam już bez problemu zachować równowagę. Co za pocieszenie... Wyszłam z namiotu. Na dworze panował mrok. Myślałam, że do tego czasu Bellamy wróci już do obozu. Do moich uszu napłynęły głośne rozmowy. Przy ognisku powstało ogromne zgromadzenie obozowiczów. Nie mogłam dostrzec, kto znajduje się w centrum grupy.

- Ashley! - Usłyszałam wołanie Montyego.

Chłopak stał przy bramie z Octavią. Dziewczyna wpatrywała się w otwór w drewnianym ogrodzeniu, a Green z ogromnym uśmiechem na ustach, machał w moją stronę. W tym samym czasie podszedł do mnie Miller.

- Widzę, że ktoś już nie potrzebuje mojego prezentu. - Zagadał.

- Moja noga ma się już dobrze. - Odparłam.

- Słuchaj... robię mały obchód. Chcesz iść ze mną?

- W sumie to z chęcią.

- To świetnie!

- Idę się przejść! - Krzyknęłam do Montyego, który wdał się w rozmowę z Octavią.

- Co tu się w ogóle dzieje? - Zapytałam Millera, kiedy wręczał mi pochodnię.

- Jasper opowiada wszystkim o tym, jak poradził sobie z ziemianami.

- Co? - Byłam zaskoczona.

- Nie opowiadał ci tego?

- W sumie to nie dałam mu nawet okazji.

- Ma chłopak swoje pięć minut. Niech się cieszy.

- Racja.

Razem z Millerem i jeszcze innym chłopakiem szliśmy wzdłuż bramy chroniącej nas przed Ziemianami. Chłopcy rozmawiali o bieżących sprawach, a ja wpatrywałam się w leśną drużkę. Co jakiś czas dokładnie przyglądałam się wszelakim krzewom otaczającym nasz obóz. Nigdy nie wiadomo czy ktoś się w nich nie ukrywa... "Jeśli wcześniej nie było wojny, to teraz na pewno jest" Od razu przyszły mi na myśl wczorajsze słowa Finna. Czy jestem gotowa na wojnę? Nie. Nawet nie wiem, jak się strzela... wszystko oczywiście za sprawą Bellamyego. Moje ostatnie starcie z Ziemianami... no nie oszukujmy się... Miałam po prostu szczęście. Z rozmyślenia wyrwał mnie huk. Miller wraz z kolegą przyjęli pozycje gotowe do strzału.

- Co to było? - Zapytał Nathan.

- Może jakieś zwierze... - Stwierdziłam niepewnie.

- Może Ziemianin... - Jęknął nasz towarzysz.

Każdy usiłował zlokalizować miejsce, z którego usłyszeliśmy szelest. Na drewnianym podeście wewnątrz obozu pojawiło się dwóch strażników. Również szukali źródła hałasu.

- Ktoś naruszył drut! - Krzyknął Miller do nich.

Z obozu słychać było wielkie poruszenie. Wycofałam się nieco do tyłu. W końcu miałam przy sobie tylko pochodnię.

- Nic nie widzę! - Krzyknął strażnik z góry.

- Tam! - Odezwał się drugi.

Zaraz potem rozległa się seria strzałów. Serce podskoczyło mi do gardła. Nie takich wrażeń potrzebowałam.

- Wracaj do obozu. - Odezwał się do mnie Miller.

Szczerze... bardzo chciałam to zrobić, ale coś... coś sprawiało, że nie mogłam się ruszyć.

- Zostaję.

- Ashley!

Między krzakami coś się poruszyło. Nasz towarzysz ruszył w stronę hałasu. Nie zwracając uwagi na protesty Millera, poszłam za nim. W końcu ktoś musi oświetlić im drogę. Ostrożnie podeszliśmy do ogromnych zarośli, w których ktoś ewidentnie się ukrywał. Zacisnęłam mocno dłoń na pochodni. Do drugiej ręki Nathan włożył mi swój nóż. Byłam gotowa do ataku, choć chłopcy w każdej chwili mogli podziurawić kulami intruza. Do naszych uszu napłynęły stłumione jęki. Miller wycelował broń w krzaki.

- Wyłaź z rękami w górze i nie rób niczego głupiego, inaczej cię zabiję! - Krzyknął.

Jednak ktokolwiek był w zaroślach, nie zamierzał się odezwać. Miller zaczął tracić cierpliwość. Położył palec na spuście. Ostrożnie odgarnęłam dłonią gąszcz roślin. Nagle wyczołgała się z nich jakaś postać. Ktokolwiek to był... wyglądał okropnie, ale... znajomo. Poczułam ścisk w żołądku. Był to chłopak. Twarzą obrócony do ziemi, ale posturą przypominał...

- Miller odłóż broń! - Krzyknęłam.

- Zwariowałaś!

- Zrób to!

- Nie wiemy kto to!

- Murphy... - Zawołałam łamiącym się głosem, ignorując Nathana.

Chłopak leżący na ziemi odwrócił się w naszą stronę. Nóż wypadł mi z ręki. Niemal to samo stało się z pochodnią, lecz drugi chłopak ujął ją w porę w dłoń. Rozpłakałam się jak małe dziecko. Nie zważając na nic, podbiegłam do poturbowanego chłopaka. Ten na początku odsunął się niepewnie.

- Jesteś halucynacją... - Wyjąkał.

Boże to był on! Mój braciszek!

- Co... nie! Jestem prawdziwa!

Cała się trzęsłam. Tak samo, jak John. Boże on był naprawdę w opłakanym stanie... ale żył! Cholera... żył!
Wtuliłam się w chłopaka, nie zwracając uwagi na to, że był cały we krwi. Nie pomyślałam nawet o tym, czy nie wyrządzę mu tym samym jakiejś krzywdy. Po prostu chciałam jak najszybciej znaleźć się w ramionach brata. Murphy sam nie dowierzał w to, co się dzieje. Dopiero po jakiejś chwili objął mnie ramionami i tak samo, jak ja... po prostu się rozpłakał. Bałam się, że to może być sen... bałam się, że w tym przeklętym namiocie jednak zasnęłam, a mój umysł płata mi figle... lecz nic nie wskazywało na to, że jest to senne urojenie. Cała ta sytuacja była prawdziwa! To był mój kochany braciszek. Mój bliźniak! Przeżył! Udało mu się! Wrócił do mnie. Jak ja mogłam myśleć o najgorszym? Trwaliśmy w silnym uścisku przez bardzo długi czas. Żadne z nas nie chciało przerwać tej pięknej chwili. Rodzeństwo Murphy znów jest razem! W końcu jednak dotarło do mnie, w jakim stanie jest mój brat. Delikatnie odsunęłam się od Johna, a ten błagał mnie, bym go nie zostawiła. Odgarnęłam z jego twarzy posklejane, brudne włosy. Boże... jego twarz. Zakrwawiona... poraniona. Wyglądał jeszcze gorzej niż moja halucynacja spowodowana przez orzechy.

- Musimy opatrzeć twoje rany. - Zaniosłam się płaczem.

- Proszę... nie zostawiaj mnie! - John wydawał się mnie w ogóle nie słuchać.

- Nie zostawię! Nigdy! Zaprowadzę cię do obozu. Tam będziemy bezpieczni.

Miller pomógł mi podnieść Johna. Sam nie dowierzał w to, co się dzieje. Murphy w dalszym ciągu cały się trząsł. Gdy weszliśmy do obozu, wszyscy niemal zamilkli.

- Ashley... co się dzieje? - Podszedł do mnie zdezorientowany Jasper.

Wzrok mojego przyjaciela powędrował na Johna.

- O Boże... - Wyjąkał.

- Musimy zabrać go na statek. - Odezwałam się do niego.

- Pomogę Ci.

Gdy znaleźliśmy się na statku, Miller i Jasper położyli Johna na drewnianym stole, na którym jeszcze całkiem niedawno sama leżałam. Miller zaczął wypytywać Johna, a to, co się z nim działo. Po twarzach przyjaciół widziałam, że nie są do końca zadowoleni z powrotu mojego brata, co sprawiło mi ogromny ból. Wyprosiłam ich z pomieszczenia.

- Chyba żartujesz... - Jęknął Miller.

- Nie! Zostawcie nas samych! - Krzyknęłam rozzłoszczona.

John kurczowo trzymał mnie za rękę.

- Ashley... uspokój się. - Odezwał się Jasper.

- Mój brat żyje! Wrócił do nas! Zobacz tylko w jakim jest stanie! Muszę się nim zająć.

- Bellamy będzie niezadowolony. - Stwierdził Nathan.

Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę.

- Mam to gdzieś! Liczy się dla mnie to, że John wrócił i zrobię wszystko, żeby mu pomóc.

Jak na zawołanie do pomieszczenia wszedł Bellamy, Clarke, Finn i dwóch strażników.

- Odsuń się od niego! - Zarządził Blake.

- Co? Nie!

Bellamy był wściekły. Murphy podniósł się do pozycji siedzącej i wręcz wtulił się w mój brzuch.

- Wszyscy na zewnątrz! Zostaje ze mną jedynie Connor i Derek.

- Bellamy! On potrzebuje pomocy!

Rozpłakałam się. Dlaczego oni mi to robią?

- Twierdzi, że był z Ziemianami. Złapaliśmy go, gdy zakradał się do obozu. - Odezwał się Nathan.

- Uciekałem... - Wymamrotał John.

- Ktoś ich widział? - Zapytał Bellamy.

- Nie. Odpowiedział Miller.

- Więc sprawa jest jasna.

Bellamy wycelował bron w Johna. Odruchowo zakryłam go własnym ciałem.

- Co ty do cholery wyprawiasz!?

- Ustaliliśmy co się stanie, jeśli do nas wróci.

Zachowanie Bellamyego mnie załamało.

- Nie zabijemy go. - Zacisnęłam pięści.

- Jeśli był z Ziemianami to może nam pomóc. - Finn złapał za broń Bellamyego.

- Pomóc? Powiesiliśmy go, wygnaliśmy go, a teraz go zabijemy.

- Jeżeli chcesz go zabić, to najpierw musisz zabić mnie. - Wycedziłam przez zęby.

- Ashley... zejdź mi z drogi!

- Finn ma rację. - Odezwała się w końcu Clarke.

Poczułam chwilową ulgę.

- Pomyśl o Charlotte! - Krzyknął w jej stronę Blake.

- Myślę o niej, ale to, co się stało było tak samo naszą winą, jak i jego.

Blondynka wyminęła Bellamyego i Finna. Ostrożnie podeszła do mnie, prosząc przy tym o dostęp do Johna. Mój brat potrzebował pomocy medycznej i tylko Clarke mogła mu ją udzielić. Skinęłam głową, a Griffin podeszła do Johna. Chłopak wzdrygnął się, gdy ta go dotknęła. Wzrokiem wróciłam do Bellamyego, który wciąż mierzył do nas bronią.

- Nie kłamie. Torturowali go. - Krzyknęła w jego stronę Clarke.

Przełknęłam głośno ślinę, a łzy lały się ciurkiem po moich policzkach.

- Co im o nas powiedziałeś? - Zapytał Blake.

- Wszystko. - Odparł John.

Clarke odsunęła się od mojego brata. To, co przed chwilą usłyszeliśmy, nie spodobało mi się, ale jak tylko pomyślę o tym, że Ziemianie torturowali Johna... cholera no... nic dziwnego, że to zrobił.

- Gdy mu się polepszy, dowiemy się, co wie. Potem stąd zniknie. - Odezwała się znów Clarke.

Już myślałam, że dziewczyna będzie trzymać moją stronę.

- Co, jeśli nie zechce odejść? - Zapytał z ciekawości Blake.

- Zabijemy go. - Odparła dziewczyna.

- Po moim trupie. - Warknęłam w jej stronę.

Dziewczyna posłała mi przepraszające spojrzenie, a następnie razem z Finnem opuścili pomieszczenie. Jasper, który przez cały czas w milczeniu wpatrywał się w całą tę sytuację, w końcu zabrał głos.

- Ashley... powinniśmy...

- Zostaw mnie w spokoju. Nie pozwolę, by mój brat znów wrócił do lasu pełnego tych potworów.

- Nie będziesz miała innego wyjścia. Nie zostanie tutaj.- Stwierdził Bellamy.

- W takim razie... odejdę z nim albo z nim zginę.

- Nie zrobisz tego.

- Nikt cię nie pyta o zdanie Blake. To jest mój brat. Już raz go zostawiłam. Pozwoliłam, żeby gniew po stracie Charlotte całkowicie nade mną zapanował. Pozostawiłam własnego brata na śmierć! Rozumiesz to?! Nigdy więcej nie popełnię tego błędu...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro