° O tym, jak trudno odnaleźć siebie w tak cholernie głośnym świecie °
Nazywam się Jerry Ternaster i wcale nie mam na myśli gry w chowanego.
Chociaż, kto wie, może życie to jedna wielka zabawa w chowanego lub podchody? Rozumiecie, po świecie porozrzucane są karteczki z podpowiedziami, a wy w zależności jaką ich ilość znajdziecie, tak bardzo odkryjecie, o co w tym całym życiu właściwie chodzi.
Nigdy nie potrafiłem odnaleźć siebie, nigdy nie wiedziałem czy jestem taki, jaki chcę być, czy taki jaki naprawdę jestem. Czy te wszystkie ironiczne słowa i dogryzki to naprawdę prawdziwy ja, czy tylko część mnie, w zależności od tego, z kim spędzam czas.
Zawsze miałem wrażenie, że nie mogę odnaleźć siebie, bo wszystko jest zbyt głośne. Bo szum wiatru zbyt mocno dudni w moich uszach, bo sąsiad koszący trawę za oknem mnie rozprasza, bo wszystkie zapachy w mojej głowie wydają się zbyt intensywne — lecz w żadnym wypadku nie miałem racji. To nie była wina ani sąsiada, ani hałasu, ani bzu kwitnącego intensywnie za balkonem — to wszystko zaczynało się we mnie i kończyło się na mnie. Rozpraszały mnie moje myśli, które źle interpretowały świat lub sprowadzały do jednego: nienawiści.
Nigdy nie nienawidziłem ludzi. O ile weźmiemy pod uwagę fakt, że nie jestem człowiekiem [cóż, to żaden fakt, bo nim jestem]. Moja sytuacja może wydawać się jednym jasna, być może ją nawet rozumiecie, a drugim dość zagmatwana. Już tłumaczę. Jedyną osobą na świecie, której za nic nie mogłem zaakceptować, był Jerry Maurycy Ternaster. Poważnie: irytujący typiarz, tym bardziej, gdy masz z nim do czynienia na co dzień. No ba, co ja w ogóle piszę: tym bardziej, gdy żyjesz z nim praktycznie od narodzin. Tym bardziej, gdy nim, do cholery, jesteś.
Wtedy wszystkie zapachy wydają ci się zbyt intensywne, dźwięki nazbyt głośne, a myśli błądzą między fikcją, a rzeczywistością.
Rozgoście się w moim zeszycie od matematyki, bo aktualnie w nim piszę i prawdopodobnie wychodzę na kretyna, gdyż jak zwykle, piszę sam do siebie. Moja rodzina zawsze miała mnie trochę za dziwaka, nawet własna matka, więc chyba mam to już gdzieś. Że w sensie przyzwyczaiłem się do tego gadania. Nie jestem dziwny, jestem jak każdy inny zagubiony nastolatek. Trochę niepoukładany, trochę zły i trochę dobry zarazem. Po prostu jestem. Totalnie zwyczajny jak na kilkanaście lat. No i totalnie łatwo mnie zranić.
Totalnie też łatwo się przywiązuję. Dlatego muszę pozdrowić Lenę — to trochę ktoś w stylu bratniej duszy. Choć jest dużo weselsza, no i jest przede wszystkim dziewczyną, to czuję w niej część siebie. Kogoś, kogo łatwo za jednym machnięciem ręki roztrzaskać na kawałki. I kogoś, komu trudno się po tak chaotycznym geście pozbierać.
Chcę też pozdrowić obiekt westchnień Leny — Borysa — bo choć nie przepadam za nim, bo ją rani, to lubię go zarazem, bo ma czarny humor, którym stara się zakryć wszystkie blizny na swoim emo sercu. Trochę jak ja, tyle że w przeciwieństwie do niego, nie jestem emo.
No i pragnę pozdrowić Janet, gdyż ją kocham. A jak kogoś się kocha, to warto go pozdrawiać.
Poza tym, Jack jest niemiłosiernie irytujący, za co mu niemiłosiernie dziękuję. Pod głupią mimiką ma miękkie serce, a miękkie serca zasługują na przyjaźń. Już wiecie, dlaczego się przyjaźnimy? Podpowiem: obaj jesteśmy strasznie irytujący i obaj mamy głupie mimiki.
Kurczę. Ironia jednak czasem boli.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro