° O tym, co wydaje nam się bardzo straszne °
czyli o śmierci i o tym, co po niej jest. A raczej o tym, że jak większość ludzkości, po prostu tego nie wiem.
Dzień dobry, nazywam się Jerry Ternaster i właśnie piszę o poważnych rzeczach, jedząc muffinkę.
Kocham posmak muffinek, najbardziej tych wiśniowych, ale okej, bo znowu odbiegnę od wątku.
Czasami zastanawiam się, dlaczego ludzie, a dokładniej my, tak bardzo boimy się śmierci? Przecież... to żyjąc dzieje się mnóstwo strasznych rzeczy, jak i tych niezwykłych, dlaczego więc nie boimy się życia? Jakby nie patrzeć, nikt nie wie, co czeka na nas po drugiej stronie — być może nic. Więc może nawet nie ma się czego bać.
Może wywnioskowaliście, że wierzę w Boga, a może nie, więc piszę. Może też wywnioskowaliście, że wychowałem się w katolickim domu, znaczy no, tak jakby... czy to ważne? Jednak to nie zmienia mojego spojrzenia na tę sporną kwestię: bo skoro nic nie czułem przed narodzinami, to dlaczego miałbym cokolwiek czuć po śmierci?
Ludzie nie boją się, aż tak bardzo potępienia [po prostu mało kto jest mną], a raczej całkowitego zniknięcia. Dlatego poszukują alternatywy. Dlatego rozmyślają nad niebem, piekłem, reinkarnacją czy innymi tego typu sprawami — potrzebują myśli, że coś na nich czeka. Ich malutka pycha wymieszana z egoizmem nie pozwala dojść do myśli, że mogliby zniknąć. Zostać zastąpieni przez innych ludzi.
Ja... nie wiem, jak jest. Sam się boję, ale raczej tego, że trafię tam, gdzie po prostu nie chcę. Lub że pustka będzie zbyt mocno boleć, choć to przecież totalnie absurdalne. Nie bolało, gdy byłem jeszcze nikim, więc czemu miałoby boleć, gdy do tego wrócę? To raczej życie dużo bardziej mnie zabolało. Ale wiecie co? To nie powód do załamywawania się. Choć trzęsie się właśnie dłoń ściskająca moje czarne pióro, choć czuję, że coś łzawewego ścieka po policzku, uśmiecham się lekko. Istotą życia jest je przeżyć, istotą życia jest czuć ból, ale i radość. Chyba powoli zaczynam to wszystko rozumieć.
Niezależnie od tego co czeka na mnie po śmierci: czy nic, czy może jednak coś, muszę życie przeżyć godnie. Muszę po prostu posmakować łez, ale i rozkoszować się każdym ofiarowanym mi uśmiechem. Muszę więcej uśmiechów rozdawać niczym jałmużnę i muszę innym dawać mnóstwo dobra. A przede wszystkim muszę dać dobro sobie — bo choć zawsze będę miał lekko na pieńku z Jerrym Ternasterem, jednak mimo wszystko będę musiał nauczyć się go w końcu zaakceptować. Zrozumieć, że jest tylko nastoletnim, zranionym chłopcem. Takich, jakich jest tysiące na Ziemi. I muszę zrozumieć również, że ten chłopiec, jak każdy inny człowiek, też potrzebuje chwilowego znieczulenia — potrzebuje przytulenia od samego siebie.
Natrętne myśli nie są moimi myślami płynącymi prosto z serca.
Czyli... również nieprawdą jest to, że nienawidzę siebie. To tylko moja wyobraźnia. To tylko ja niszczący swoje wnętrze.
Ale koniec z tym. Chcę żyć, bo niewiadomo, co czeka na mnie, gdy umrę. Chcę w końcu to powiedzieć.
Dzień dobry, nazywam się Jerry Maurycy Ternaster i nie jestem dupkiem.
Jestem, do cholery, dobrym człowiekiem.
//zbliżamy się do końca wielkimi krokami.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro