45
Nadszedł ten fatalny dzień. Ostatni dzień, w którym mogłem poczuć obecność Mary.
To źle zabrzmiało.
Czas, żeby się z nią pożegnać, a jednocześnie nie dać się złamać ciekawskim spojrzeniom ludzi, którzy prawdopodobnie przyjdą na uroczystość.
Może i sprawiałem wrażenie zimnego drania, dlatego nie próbowali mnie oszczędzać.
Dobra, na pewno właśnie tak wyglądałem w oczach obcych.
Chyba z góry zakładali, że w ogóle nie zainteresuję się pogrzebem, tak jakby śmierć mojej babci wcale nie była dla mnie katastrofą. A była.
Pragnąłem po prostu ukryć się w sztucznym tłumie ludzi zebranych wokół grobu, gdzie wkrótce miała spocząć Mary.
Moje nogi trzęsły się, gdy kapłan wygłaszał kazanie, przyzywając okoliczności tragicznej śmierci kobiety.
Było mi tak cholernie ciężko; chciałem już zostać sam na sam i wreszcie porozmawiać z babcią. Chciałem opowiedzieć jej, jak zostałem porzucony, przepraszać na kolanach za to, że pozwoliłem jej być samej. Umrzeć.
Nie powinienem pozwolić jej odejść, ale nie, nie było mnie przy niej w najbardziej odpowiedniej chwili.
Z każdą sekundą czułem coraz silniejsze pieczenie pod powiekami, połykałem łzy, walcząc ze spazmami bólu, które nonstop uderzały w moje kruche ciało i pokaleczoną psychikę.
Czułem się samotny, stojąc w ogromnym tłumie gapiów.
Wiedziałem, że zostałem rozpoznany przez obecnych. Docierały do mnie ich szepty, a ja miałem ochotę przegonić tych wszystkich fałszywych ludzi, bo przecież byłem jedynym, którego babcia tak bardzo kochała. Byłem jej najbliższy, a te świnie po prostu szukały sensacji.
Nogi się pode mną ugięły, gdy dostrzegłem znajome oczy, wgapiające się we mnie z pewnej odległości.
Przetarłem w zdumieniu twarz, by jeszcze raz rzucić okiem na blondynkę, która tym razem posłała mi delikatny uśmiech.
Kurwa jego mać.
Moja matka.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro